Blog Beaty


Krocząc w codzienności PDF Drukuj Email
Blog Beaty
sobota, 30 kwietnia 2016 17:26

Beata Kowalczyk

Zmieniony: niedziela, 15 maja 2016 22:38
 
Zazdrość o miłość PDF Drukuj Email
Blog Beaty
sobota, 19 marca 2016 14:15

Wygrywa zawsze ten, kto potrafi kochać i przebaczać - Herman HessePrzebaczenie. Trudny temat. Szczególnie jeśli dotyczy nas bezpośrednio. Ostatnio w kościele była znów czytana Przypowieść o Synu Marnotrawnym, inaczej zwana Przypowieścią o Ojcu Miłosiernym. Zawsze odnajdywałam siebie w zagubionym synu, który wracał w objęcia oczekującego go ojca. Czułam radość z tego jak ojciec po prostu obejmował go miłością. I jakoś nie mogłam do końca zrozumieć postawy brata. W tym roku spojrzałam na niego trochę inaczej. I to (nie)stety w jego postaci odnalazłam się tym razem.

Dla uproszczenia opisu przyjmijmy, że syn M to syn marnotrawny, ojciec to ojciec, a brat to syn ojca ale brat syna marnotrawnego :)

Spójrzmy najpierw na postawę brata wobec syna M. Po pierwsze wzbiera w nim złość kiedy się dowiaduje, że tamtem wrócił. Powoli odczuwa wściekłość kiedy dowiaduje się jak zareagował jego ojciec. Można powiedzieć, że krew go zalewa kiedy się dowiaduje, że tamtemu dostała się uczta, szaty i pierścienie. Dlaczego? Bo on trwał przy ojcu codziennie, a on wcale nie zachwycił się jego obecnością. Czy mógł poczuć się mniej kochany? Mógł. Czy mógł poczuć, że ojcu na nim nie zależy? Mógł. Co sparaliżowało jego serce? Zazdrość. Zazdrość o miłość ojca. Być może strach, że teraz go straci, bo tamtem będzie teraz jego oczkiem w głowie, a on zejdzie na drugi plan. I z tej zazdrości nawet nie nazywa syna M swoim bratem. Nawet się z nim nie wita. Zwraca się o nim bezosobowo, per syn jego ojca. Jakby nic ich nie łączyło. 

Jaką postawę przyjmuje zatem brat wobec ojca? Pokrzywdzonego dziecka, które się czuje dogłębnie dotknięte jego postępowaniem. Przecież nigdy go nie zawiódł, zawsze był, dobrze zarządzał jego majątkiem, wspomagał go każdego dnia. Jest zagubiony. I czuje się pokrzywdzony niesprawiedliwym traktowaniem ojca. Bo od kiedy to za złe czyny się wynagradza? W prostym rozumieniu nie opłacało się być wiernym, mógł też iść roztrwonić cały majątek i wrócić na ucztę. Mógł się poczuć jak życiowy głupiec. Czego oczekiwał od ojca? Na pewno surowszej postawy wobec syna M. A już na pewno nie zdania w stylu: "przecież zawsze mogłeś wziąć ciele i zrobić zabawę. Nigdy nie prosiłeś." Wyszło, że brat był głupcem - nie dość, że został to jeszcze nie korzystał z tego co miał pod nosem. Jakie uczucie się budzi? Bunt. Teraz to ja ci ojcze pokażę co znaczę i co znaczy ten Twój synalek M. Odchodzi. Nie potrafi się cieszyć obecnością rodziny.

Czy mogła go zaślepić tęsknota za miłością? Kiedy syn M odszedł, opuścił nie tylko ojca, ale i brata. Od tego dnia pewnie brat próbował zastąpić tą pustkę, która powstała w jego i ojca sercu. A potem zareagował złością zamiast miłością. Czyż niejednokrotnie i nam się tak nie zdarza?

Analizując na nowo ten fragment Pisma Świętego przypatrzyłam się postawie człowieka względem Boga. Sytuacja pomiędzy bratem a ojcem pokazała mi jak bardzo uzależniamy swoją wizję Boga od naszych odczuć. Kiedy chodzi o nas chcielibyśmy aby każdy nasz grzech Bóg nam przebaczał, a każde nasze nawrócenie przyjmował z rozpartymi ramionami. Chcielibyśmy być traktowani przez ojca miłosiernego jak syn marnotrawny. Ale kiedy patrzymy na bliską nam osobę, która upada i znów idzie do MOJEGO ojca, czy zawsze widzę w sobie postawę ojca miłosiernego? Czy nie zdarza mi się być niczym zazdrosny brat? Czy nie budzą się we mnie pytania dlaczego mam mu przebaczyć skoro on przecież...? Dlaczego mam mu wszystko zapomnieć skoro zranił? Dlaczego Bóg ma go przyjmować z otwartymi ramionami skoro mnie skrzywdził? Dlaczego Bóg ma traktować go tak samo jak mnie skoro to nie ja zawiniłem? Czyż nie wymagamy aby Bóg spojrzał na niego surowiej? Sprawiedliwiej? Czy potrafię się dzielić miłością MOJEGO ojca? 

Zadałam sobie pytanie: Jakiego przebaczenia chcę się uczyć? Brata czy ojca? I czy naprawdę mój ból powinien definiować na ile mam komuś przebaczyć? Zrozumiałam, że niezależnie od moich odczuć chcę, aby każdy był przyjmowany przez Boga jak przez ojca miłosiernego. I że ja też chcę tak przyjmować innych. Z otwartym sercem mimo poczucia krzywdy. Czyż i Bóg nie czuł bólu kiedy grzeszyłam? A jednak zawsze o tym zapomina kiedy do niego przychodzę. Pomyślałam, że nie chciałabym, aby Bóg przyjmował postawę brata. I mimo wszystko ja też takiej postawy przyjmować nie chcę. I chcę umieć patrzeć na drugiego oczami ojca miłosiernego dla którego liczy się "tu i teraz". Umieć odpuścić wszystkie krzywdy by móc się cieszyć znów wspólnym czasem, a nie zapadać się w poczuciu poszkodowania jak brat. 

 

A Ty?
Jakiego Boga chcesz dla innych?

Beata Kowalczyk

 
Zmieniony: niedziela, 20 marca 2016 17:28
 
Wiecznie przygotowany PDF Drukuj Email
Blog Beaty
czwartek, 26 lutego 2015 12:30

Przez kilka dni czytałam codziennie fragment o kuszeniu Jezusa (Mt 4,1-11). I każdego dnia odkrywałam coś nowego. Dwa lata temu dzieliłam się z Wami m.in. odkryciem o potrójnym kuszeniu. Dzisiaj pragnę podzielić się kolejnymi przemyśleniami.

Czytając pierwsze zdanie, o tym jak Duch Święty wyprowadza Jezusa na pustynię, przyszedł mi do głowy obraz rodzica zaprowadzającego dziecko do przedszkola. Duch Święty zaprowadza Jezusa na pustynię. Jak wiadomo reakcje dzieci bywają różne - niektóre z radością biegną do sali, inne przytulają się do pani przedszkolanki, jeszcze inne nie chcą puścić swojego opiekuna, a inne wyrażają swój smutek i żal poprzez łzy i krzyk. Co robi rodzic w przypadku odczuwania przez dziecko trudności w rozstaniu? Przytula, tłumaczy, mówi że kocha, że wróci, przypomina o tym, co dziecko lubi w przedszkolu, uspokaja, daje pewność, że dziecko da sobie radę i idzie. Takiego odkryłam Ducha Świętego - troskliwego opiekuna Jezusa, którego zaprowadza na pustynię. Ze świadomością, że mogą być trudności, ale i z wielką pewnością, że Jezus da sobie z tym wszystkim radę. Jak każdy rodzic, który odprowadza dziecko do przedszkola. Małe, bezbronne a zarazem każdego dnia silniejsze. 

Jezus pościł czterdzieśni dni i czterdzieści nocy zanim poczuł głód. Zanim przyszedł do niego szatan z pokusami. Czterdzieści dni i nocy niepewności, oczekiwania, stałej czujności. Człowiek na coś czekający traci siły od samego wyczekiwania. Wyobraź sobie, że jesteś u siebie w mieszkaniu, ale wiesz, że w przeciągu czterdziestu dni może przyjść listonosz z ważną przesyłką. Nie wiesz kiedy. Nie wiesz czy możesz zrobić pranie i iść je powiesić do suszarni, czy nie, bo może nie zdążysz wrócić, nie usłyszysz listonosza i wszystko przepadnie. Nie wiesz, czy możesz iść do sklepu, bo może się miniecie. Początkowo próbujesz się za coś zabrać, coś robić, ale wciąż czujesz się jak na szpilkach. Wyczekiwanie zaczyna Cię zżerać od środka - przyjdzie, nie przyjdzie. Każdy szmer za drzwiami daje nadzieję ale i rozczarowanie. Napięcie. Niewiadoma. Wolno upływający czas. Tak kojarzy mi się post Jezusa, który wie, że szatan przyjdzie, ale nie wie dokładnie kiedy. Dlatego jest przygotowany zawsze. Choć każdego dnia traci siły, choć każdego dnia jest słabszy. Zachowuje wiarę. I dzięki tej wierze i ufności jest w stanie odeprzeć trzykrotnie atak szatana - choć szatan atakuje go kiedy jest najsłabszy.

Jezus odpiera atak szatana Słowem Bożym. Za każdym razem jest przygotowany, nawet na podchwytliwość szatana, który do kuszenia też wykorzystuje Słowo. Taka refleksja dla nas - bez dobrej znajomości historii Tego, w Którego wierzysz, a co za tym idzie bez dobrej znajomości swojej historii jak chcesz walczyć? Czym? Skoro Bóg do walki obdarowuje nas mieczem Ducha, to jest Słowem Bożym (Ef 6,17), a my tego Słowa nie znamy, to jakże mamy się bronić? Duch Święty poprowadzi, owszem, ale z pustego to i Salomon nie naleje jak to mówią. Trzeba się przygotowywać do każdej walki, która nie wiesz kiedy nadejdzie. Bądź jak żołnierz, który codziennie ćwiczy, by być gotowym, gdy wybuchnie wojna - czytaj codziennie Pismo Święte, ćwicz się duchowo. Im bardziej poznasz Słowo tym bardziej jesteś niepokonany dzięki Jego mocy. I gotowy do głoszenia Ewangelii.

Podziwiam Jezusa, że nie wchodzi w dialog negocjatorski z szatanem. Mimo tego, że przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy był sam i nie miał z kim zwyczajnie pogadać. Kuszące jest pogadać z szatanem - w końcu jest do kogo się odezwać. Ale jakże byłoby to zgubne... Szatan w zasadzie kusi samą swoją obecnością. Wyobraź sobie, że przez czterdzieści dni i nocy jesteś sam (osobiście mam dosyć kiedy jestem sama w domu przez kilka godzin i nie mam z kim pogadać chociaż pisemnie). Po czterdziestu dniach i nocach pojawia się szatan. Nic nie mówi, po prostu sobie jest obok. Czyż osamotnienie nie wzięłoby góry? Jest ryzyko zagadnięcia. A nawet jeśli dialog nie rozpocząłby się od nas, to czyż nie byłoby ochoty pogadać dłużej? Tak zwyczajnie, po ludzku... Przecież to tylko rozmowa, a szatan szatanowi nie równy, to może nie byłoby tak źle... ?

Jezus też nie ulega ciśnieniu pychy. Kiedy szatan go kusi Jezus nie stroszy piórek i nie zaczyna zachwycać szatana opowieścią jakże to siedzi sobie sam przez czterdzieści dni i nocy na pustyni niczym Bear Grylls, że jest tak cudowny, bo przetrwał ten survival i niech szatan go podziwia. Nie zaczyna też patrzeć na szatana z góry i z pogardą (co on może wiedzieć o czymkolwiek...). Nie zaczyna czynić cudów, żeby mu udowodnić jaki to szatan jest mały w oczach Boga, a jaki Jezus jest super i jaki z niego wybraniec. Nie. Zachowuje pokorę od początku do końca. I w walce również nie polega na sobie, lecz na Ojcu. Na tym, czego On Go nauczył poprzez Słowo. Tak powinniśmy czynić każdego dnia niezależnie od sytuacji. Uczyć Słowem, postawą i gestem (nie krzykiem, wyższością, pychą...).

Spojrzałam na kuszenie diabła tak bardziej po ludzku, z perspektywy czlowieka, a nie kuszonego Boga. Pierwsze kuszenie skojarzyło mi się z braniem narkotyków, czy jakimiś innymi używkami czy też drobnymi przyzwyczajeniami (kto co lubi). Takie niby nic, które powoli i konsekwetnie miałoby nas pociągnąć na dno. Niby nic mówimy sobie, przecież to tylko... i powoli wracamy do tego z czym tak mocno chcieliśmy walczyć. Drugie kuszenie jest już w fazie gdy orientujemy się jak nisko znowu upadliśmy w swej niemocy walki z grzechem. Dochodzimy do wniosku, że jesteśmy beznadziejni i totalnie nam nie idzie, że znowu porażka. Szatan szybko jest w stanie Cię przekonać, że nie Twoja walka jest porażką ale to Ty jesteś porażką. I przedstawi Ci fantastyczną ofertę - skocz, zabij się, nie będziesz już porażką. Odepchniesz to albo nie. Wyjdziesz na powierzchnię albo nie. A diabeł będzie Cię kusił dalej, że da Ci wszystko tylko oddaj mu się cały. Bez mocy Słowa, bez wiary, bez modlitwy, bez zwykłej chęci zawierzenia trudno jest przeciwstawić się złu. Dlatego zadbaj o siebie - bądź w stałym kontakcie z Bogiem. Wtedy będziesz mimo wszelkich pokus miał siłę powiedzieć: precz szatanie!

Bądź w stałej gotowości!
Nie zrywaj więzi z Bogiem

Beata Słowik

Zmieniony: czwartek, 26 lutego 2015 14:51
 
Prosta zasada komputerowo-życiowa PDF Drukuj Email
Blog Beaty
wtorek, 17 lutego 2015 21:47


Ostatnio miałam problem z podłączeniem słuchawek z mikrofonem do laptopa. Zawsze były kolorowe obwódki wokół wejść w komputerze i było wiadomo, że różowe zakończenie kabla (mikrofon) - do różowego wejścia, a zielone zakończenie (słuchawki) - do zielonego. Niestety w laptopie kolorów obwódek brak. Znaczy są, ale czarne, co nijak nie pomaga :) Za każdym razem musiałam wkładać na chybił trafił i potem przekładać, bo się okazywało, że jednak odwrotnie.

Pewnego dnia zrozumiałam prostą zasadę:
najpierw słuchaj - potem mów

Życiowe przesłanie okazało się również sprawdzać w komputerze: najpierw słuchawki, potem mikrofon. Od tej pory już wiem, że najpierw trzeba słuchać, by potem mówić.

Życzę i Tobie i sobie, by pamiętać o tym każdego dnia.

Beata Słowik

Zmieniony: wtorek, 17 lutego 2015 22:06
 
Natychmiast! PDF Drukuj Email
Blog Beaty
niedziela, 16 listopada 2014 22:37

Pewnego dnia baczniej przyjrzałam się światu. I doznałam szoku, że to aż tak daleko zaszło...

Stałam w kolejce do kasy. Przede mną stała pani (na oko po 40-stce), a przed nią osoba płaciła za zakupy kartą. Terminal działał wolno. Pani przede mną już z nogi na nogę, a stoimy tam ledwo 2min. Po chwili podchodzi do kasjerki (jakieś 15sek później), oddaje swoje zakupy, mówi, że rezygnuje i z pewną dawką złości opuszcza sklep. Wryło mnie. Co jak co, ale 3min później to już kończyłam płacić i odchodziłam zaraz od kasy. Myślę sobie przykre, że nawet terminal, choć w podziemiach, więc wiadomo, że ma mniejsze szanse, musi działać natychmiast, bo rozczaruje klienta.

Postanowiłam obserwować świat dalej... Tramwaj plus. Dojeżdżamy do przystanku. Przycisk się świeci, że ludzie będą wychodzić. Zajeżdżamy, a drzwi nic. Nie mija 5sek już wzrok w kierunku motorniczego wyrażający "no co jest!?". Przecież drzwi powinny się otworzyć natychmiast po dotarciu na przystanek. Nie ma czasu na czekanie!

I zaczęłam się zastanawiać jak to jest i dlaczego? Czemu kiedy ktoś nas woła, to chcemy wiedzieć natychmiast po przyjściu co chce i to najlepiej w dwóch zdaniach (i najlepiej żeby nie chciał od nas żadnego zaangażowania, bo robimy co innego). Dlaczego jak ktoś woła, że obiad, to kiedy wpadamy do kuchni oczekujemy, że ten obiad to już będzie na talerzu, a nie dopiero ziemniaki odcedzane. Po co wołać jak jeszcze nie gotowe, a czas na dojście do kuchni już stracony. I dlaczego kiedy autobus się spóźnia 1min to już zaczynamy się kręcić na przystanku i wyliczać jakie to mamy opóźnienie. Dlaczego wszystko musimy natychmiast? I na tip-top? Dlaczego tak trudno nam się zatrzymać?

Zostaliśmy więźniami rozwoju technologii. Kiedyś na list się czekało tydzień, teraz oczekujemy odpowiedzi natychmiast, bo przecież mail piechotą nie chodzi. Żeby się spotkać to trzeba było na siebie wpaść na ulicy, pogadać, umówić się - teraz facebook i komóra. I Internet jak się zacina przez 3min to zaczynamy myśleć nad zmianą dostawcy. Jak nie ma wi-fi (co daje natychmiastową dostępność wiadomości ze świata), to atrakcyjność miejsca spada. A jak sprzęt się zawiesza, bo dotykowy i pamięci ma już mało, to się myśli nad nowym. Przecież nie po to coś mam, żeby się zacinało i tracić czas na kombinowanie. Drzwi od windy się kiedyś otwierało siłą mięśni, a teraz w większości automaty i to na dodatek nie otwierają się od razu tylko trzeba czekać, i uważać żeby w tym pośpiechu na ów drzwi po prostu nie wpaść przy wysiadaniu.

I to niestety nie tylko w życiu "przyziemnym" ta natychmiastowość jest przez nas wymagana. Bo przecież jak coś się dzieje w moim wnętrzu to natychmiast chcę wiedzieć o co chodzi! Jak mi źle, to Bóg ma przyjść w tej chwili i utulić! Jak się modlę, to owoce tej modlitwy chcę widzieć już. Inaczej zaczyna się wkradać powoli niewiara, łazi po kątach i się panoszy.

A na rezultaty trzeba poczekać... Ciasto trzeba najpierw do piekarnika na godzinę, a dopiero potem można się zajadać smakowitymi efektami naszej pracy. Na pieczeń czy indyka trzeba czekać jeszcze dłużej. Proces pieczenia jest niezmiernie ważny - inaczej będzie surowe w środku. Żyjemy w czasach, gdzie opłacalność jakiejkolwiek inwestycji mierzona jest w efektach niestety. I to najlepiej żeby były wielkie i widoczne w krótkim czasie. Wtedy się opłaca. Wtedy można inwestować natychmiast.

A co by się stało gdyby tak dać sobie czas na wyrośnięcie? Pozwolić Bogu, aby ogrzewał nas nieustannie, abyśmy wyrośli jak trzeba? I tak dać się porwać oczekiwaniu... jak kobieta cierpiąca na krwotok albo paralityk, co go przez dach wnieśli. Dać Panu Bogu szansę na porządki od środka...

Wszystko musi być natychmiast
Ciekawe, że kochać się Bogu w całości i od razu to już się tak chętnie natychmiast nie dajemy
I Ewangelia na życie też jakoś natychmiast się nie przekłada...
Wszystko ma być natychmiast tylko... niekoniecznie my...

Tak natychmiast
dla Jezusa
dziś

Beata Słowik

Zmieniony: środa, 26 listopada 2014 16:07
 
<< Początek < Poprzednia 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 Następna > Ostatnie >>

JPAGE_CURRENT_OF_TOTAL
RocketTheme Joomla Templates