Będę błogosławił Pana po wieczne czasy, Jego chwała będzie zawsze na moich ustach. Dusza moja chlubi się Panem, niech słyszą to pokorni i niech się weselą.
Wysławiajcie razem ze mną Pana, wspólnie wywyższajmy Jego imię. Szukałem pomocy u Pana, a On mnie wysłuchał i wyzwolił od wszelkiej trwogi.
Spójrzcie na Niego, a rozpromienicie się radością, oblicza wasze nie zapłoną wstydem. Oto zawołał biedak i Pan go usłyszał, i uwolnił od wszelkiego ucisku.
Anioł Pański otacza szańcem bogobojnych, aby ich ocalić. Skosztujcie i zobaczcie, jak Pan jest dobry, szczęśliwy człowiek, który znajduje w Nim ucieczkę.
Różne są rodzaje modlitw - prośba, przeproszenie, dziękczynienie... - ale żadna inna nie wprowadza nas w życie wieczne tak, jak uwielbienie. Gdy będziemy już razem z Panem, będziemy Go przede wszystkim uwielbiać. Będę błogosławił Pana po wieczne czasy, Jego chwała będzie zawsze na moich ustach. Zatrzymaj się na tych słowach: po wieczne czasy, zawsze. Czy dociera do ciebie, jaką zapowiedź dotyczącą twojej osoby, niosą? Ile miejsca w twojej modlitwie zajmuje uwielbienie?
Cały ten psalm brzmi jak psalm Jezusa Zmartwychwstałego. To On będzie w niebie błogosławił Boga po wieczne czasy, On szukał pomocy u Pana w Ogrójcu... i został wysłuchany, wyzwolony od wszelkiej trwogi. Nie stało się to przez zabranie kielicha, ale przez coś znacznie wspanialszego - wyrwanie ze śmierci. Pozornie Jezus nie został wysłuchany przez Boga, ale potem Bóg dał Mu o wiele więcej. Warto o tym pamiętać, gdy prosimy o coś, a Pan Bóg zdaje się nas nie wysłuchiwać. Otóż uwaga - nie zawsze od razu wysłuchuje, ale zawsze uważnie słucha.
Zmartwychwstały Jezus uprzedza uczniów do Galilei. Gdy cierpimy, możemy przylgnąć do Jezusa Cierpiącego, bo On już przeżył Ogrójec. Nie ma takiej sytuacji w naszym życiu, w której nie byłoby Go wcześniej, przed nami. Nie ma też takiego doświadczenia modlitwy, w którym już by Go nie było - przed nami. W każdej trudnej chwili, którą przeżywamy, On już był. Dlatego Jego modlitwa, Jego obecność, Jego zrozumienie ogarnia nas nawet wtedy, gdy zdaje nam się, że Go przy nas nie ma. W głębi Jego modlitwy przed męką, jest zachęta do wytrwania.
Gdy Piotr i Jan wchodzili do świątyni na modlitwę o godzinie dziewiątej, wnoszono właśnie pewnego człowieka, chromego od urodzenia. Kładziono go codziennie przy bramie świątyni, zwanej Piękną, aby wstępujących do świątyni, prosił o jałmużnę. Ten zobaczywszy Piotra i Jana, gdy mieli wejść do świątyni, prosił ich o jałmużnę. Lecz Piotr wraz z Janem przypatrzywszy się mu powiedział: Spójrz na nas. A on patrzył na nich oczekując od nich jałmużny. Nie mam srebra ani złota - powiedział Piotr - ale co mam, to ci daję: W imię Jezusa Chrystusa Nazarejczyka, chodź! I ująwszy go za prawą rękę, podniósł go. A on natychmiast odzyskał władzę w nogach i stopach. Zerwał się i stanął na nogach, i chodził, i wszedł z nimi do świątyni, chodząc, skacząc i wielbiąc Boga. A cały lud zobaczył go chodzącego i chwalącego Boga. I rozpoznawali w nim tego człowieka, który siadał przy Pięknej Bramie świątyni, aby żebrać, i ogarnęło ich zdumienie i zachwyt z powodu tego, co go spotkało.
Biblia ukazuje nam człowieka chorego - nie tylko fizycznie. "Wnoszono", "kładziono" to formy zupełnie pozbawione odniesienia do osoby. On po prostu był przez kogoś obsługiwany, ale nie miał z nim relacji. Gdy wchodzą Piotr i Jan, aż trzy razy powtarza się słowo "jałmużna" - prosił, prosił, oczekiwał. Człowiek zupełnie zależny od innych, a nie budujący relacji. To, co dostał od Piotra, to nie tylko zdrowie, ale także niezależność. Do tej pory siedział w bramie Świątyni codziennie, ale mimo to nie był zwrócony ku Bogu, a tylko ku ludziom. Patrzył na nich, by spełniali jego oczekiwania i zaspokajali potrzeby. Nigdy nie poprosił, aby wniesiono go w głąb świątyni, gdzie mógłby doznać spotkania z Jahwe.
Oczekiwanie na jałmużnę w bramie, to swoisty obraz oczekiwań wobec Kościoła. Ktoś nie chodzi przez cały rok na Mszę, ale chętnie rozprawia o grzechach duchowieństwa przy każdej okazji. Oczekuje od ludzi Kościoła, że będą inni - ale od konieczności przemiany zwalnia samego siebie, nie podejmując żadnej pracy nad sobą, żadnego wysiłku zmierzającego do bliższego poznania Jezusa. Oczekuje od Kościoła doskonałości, zamiast wziąć za niego odpowiedzialność. Dopiero gdy spotykamy Jezusa, wtedy zostawiamy oczekiwania i wchodzimy samodzielnie głębiej do Świątyni, do Kościoła, wielbiąc Boga.
Zawsze mnie intryguje, jak radzili sobie chorzy od urodzenia, którzy zostali uzdrowieni. Przecież musieli uczyć się wszystkiego od początku; szukali pracy, poznawali swoje miasteczka. Chromi uczyli się nowego zakresu ruchu, stopniowo zwiększali też zakres doznań. Zapewne niezależność bardzo im smakowała. Potem uczyli się zdrowych relacji z ludźmi, zdrowego podejścia do siebie, a to wcale nie jest łatwe dla kogoś, kto przez całe życie tkwił w poczuciu inności, gorszości, zależności. Nie jest łatwo zgodzić się na przeciętność komuś, kto żył w przekonaniu (potwierdzonym medycznie), że jest wyjątkowy. Nie jest łatwo uczyć się ogłady komuś, kto nigdy nie ponosił konsekwencji złych zachowań, bo się nad nim litowano. To wszystko mieści się w konsekwencjach uzdrowienia fizycznego. A ja, czy czasem mam ochotę wrócić do starego życia tylko dlatego, że było mi łatwiej?
Jezu, uzdrawiaj mnie cały czas, i umacniaj to, co już uzdrowione.
Pan Bóg mnie obdarzył językiem wymownym, bym umiał przyjść z pomocą strudzonemu, przez słowo krzepiące. Każdego rana pobudza me ucho, bym słuchał jak uczniowie. Pan Bóg otworzył Mi ucho, a Ja się nie oparłem ani się cofnąłem. Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym Mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg Mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam. Blisko jest Ten, który Mnie uniewinni. Kto się odważy toczyć spór ze Mną? Wystąpmy razem! Kto jest moim oskarżycielem? Niech się zbliży do Mnie! Oto Pan Bóg Mnie wspomaga. Któż Mnie potępi?
Cierpienie to głęboka tajemnica, która nas przerasta. Usiłujemy ją opanowywać, nadając nazwy i definicje. Pan Bóg chce, Pan Bóg dopuszcza, Pan Bóg nie chce... Wpadamy w koleiny myślowe, zamiast zamilknąć z szacunkiem. Dzisiejsze wyznanie Izajasza przypomina mi księgę Hioba. Dopóki przyjaciele Hioba siedzieli przy nim w milczeniu, było dobrze. Gdy zaczęli go pouczać, obnażyli swoje niedostatki wiary i wiedzy. Czy potrafię zamilknąć, gdy ktoś cierpi? Być przy nim tak po prostu, jak przyjaciel? Bez pouczania, nadawania sensów, dodawania interpretacji, szukania przyczyn, lawiny dobrych rad.
Lekarstwem na cierpienie jest obecność. Jeśli ktoś choruje, cierpi - czy tylko wspominam go w myślach i modlitwie? Czy może jednak potrafię wziąć do ręki telefon i zadzwonić, albo chociaż napisać sms ze słowem krzepiącym? Cóż to da cierpiącemu, że tylko o nim myślę?
W tajemnicy cierpienia, która nas przerasta, pojawia się Jezus - w swojej męce i śmierci. To On wchodzi najgłębiej w to doświadczenie i przyjmuje na Siebie wszystko, co jest zdolny przeżyć człowiek. Ból samotności, odrzucenia, obojętności. Samotność dogłębna, aż do rdzenia istnienia. Te dni właśnie teraz, przed nami. Bądźmy z Cierpiącym Jezusem poprzez obecność w głębokim milczeniu, pełnym miłości.
Król Nabuchodonozor powiedział: Czy jest prawdą, Szadraku, Meszaku i Abed-Nego, że nie czcicie mojego boga ani nie oddajecie pokłonu złotemu posągowi, który wzniosłem? Czy teraz jesteście gotowi - w chwili gdy usłyszycie dźwięk rogu, fletu, lutni, harfy, psalterium, dud i wszelkiego rodzaju instrumentów muzycznych - upaść na twarz i oddać pokłon posągowi, który uczyniłem? Jeżeli zaś nie oddacie pokłonu, zostaniecie natychmiast wrzuceni do rozpalonego pieca. Który zaś bóg mógłby was wyrwać z moich rąk? Szadrak, Meszak i Abed-Nego odpowiedzieli, zwracając się do króla Nabuchodonozora: Nie musimy tobie, królu, odpowiadać w tej sprawie. Jeżeli nasz Bóg, któremu służymy, zechce nas wybawić z rozpalonego pieca, może nas wyratować z twej ręki, królu! Jeśli zaś nie, wiedz, królu, że nie będziemy czcić twego boga, ani oddawać pokłonu złotemu posągowi, który wzniosłeś. Na to wpadł Nabuchodonozor w gniew, a wyraz jego twarzy zmienił się w stosunku do Szadraka, Meszaka i Abed-Nega. Wydał rozkaz, by rozpalono piec siedem razy bardziej, niż było trzeba. Mężom zaś najsilniejszym spośród swego wojska polecił związać Szadraka, Meszaka i Abed-Nega i wrzucić ich do rozpalonego pieca. Król Nabuchodonozor popadł w zdumienie i powstał spiesznie. Zwrócił się do swych doradców, mówiąc: Czy nie wrzuciliśmy trzech związanych mężów do ognia? Oni zaś odpowiedzieli królowi: Rzeczywiście, królu. On zaś w odpowiedzi rzekł: lecz widzę czterech mężów rozwiązanych, przechadzających się pośród ognia i nie dzieje się im nic złego; wygląd czwartego przypomina anioła. Nabuchodonozor powiedział na to: Niech będzie błogosławiony Bóg Szadraka, Meszaka i Abed-Nega, który posłał swego anioła, by uratował swoje sługi. W Nim pokładali swą ufność i przekroczyli nakaz królewski, oddając swe ciała, aby nie oddawać czci ani pokłonu innemu bogu poza Nim.
Król powtarza dwukrotnie: posągowi, który wzniosłem; posągowi, który uczyniłem. Napawa się dumą. Wymienia dokładnie instrumenty, które grają przy oddawaniu pokłonu. Wyobrażam sobie takie biblijne tutti forte fortissimo - gdy słyszę taki moment w filharmonii, robi wrażenie. Coś podobnego dzieje się teraz, gdy świat zmierza do końca. Wszystko jedno, czy to będzie za rok, czy za tysiąc lat - koniec jest coraz bliżej. Nieprawość narasta, sodomia podnosi głowę, coraz więcej zła, coraz mniej dobra. Zło jest jak orkiestra Nabuchodonozora, która czyni coraz większy hałas; świat jest jak rozpalony grzechem piec, w którym już nie ma miejsca dla Boga. A my, jak trzej młodzieńcy, możemy poddać się zwątpieniu - lub nie. Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony.
Czasem, gdy zło w naszym życiu kumuluje się, przychodzą pokusy: "Gdzie jest ten twój Bóg? Dlaczego nie interweniuje? Jest obojętny! Złorzecz Bogu i umieraj!". Czasem jesteśmy wrzuceni do ognia doświadczeń - choroba, utrata pracy, wypadek, rozwód, śmierć... Gdy znajdziemy się na dnie rozpalonego pieca cierpień - pamiętajmy, że to nie Bóg jest sprawcą zła. On w takich sytuacjach posyła anioła pokoju, który stoi przy nas i zapewnia, że przetrwamy. Nie rzucaj w Boga kamieniami pretensji. Przylgnij do Niego, a nie odstępuj. Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony.
Oddawanie czci kojarzy mi się z oddawaniem czasu. Tyle czasu oddam Bogu, ile mam dla Niego czci. Oddawanie pokłonu to konkretna pozycja ciała - nachylenie do przodu. Codziennie widzę dziesiątki osób nachylonych do przodu - wpatrzonych nieustannie w smartfony. W jaki sposób oddajesz Bogu swoje ciało? Nie chodzi o wielkie ofiary, ale o przeżywanie codzienności, akceptację i pokój wobec przeszkód. Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony.
Powstrzymaj mnie od drogi kłamstwa, obdarz mnie łaską Twego prawa. Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze niż tysiące złota i srebra.
Twoje słowo, Panie, jest wieczne, niezmienne jak niebiosa. Powstrzymuję nogi od każdej złej ścieżki, aby słów Twoich przestrzegać.
Z Twoich przykazań czerpię roztropność, dlatego nienawidzę wszelkiej ścieżki nieprawej. Nienawidzę kłamstwa i nim się brzydzę, a Prawo Twoje miłuję.
Ktoś powiedział: "Jedyne co w życiu jest pewne i stałe, to nieustanne zmiany". Zmiany są częścią życia, są dobre - przynoszą rozwój i nowe wyzwania. Tym niemniej, potrzebujemy też stabilizacji: spokojnego kąta, bliskich ludzi, stabilnej pracy. Nikt z nas nie może być pewnym jutra - ostatnio dotkliwie przypomniał nam o tym Covid-19. Zresztą, niezależnie od pandemii, cały świat to jedna wielka zmiana - co chwila nowe modele telefonów, aut, laptopów, nowe rozwiązania, nowe technologie...
Czytam psalm 119 i odczuwam ulgę. Twoje Słowo, Panie, jest wieczne, niezmienne jak niebiosa. Jest tylko Jeden - Jedyny, który daje mi pewność, że cokolwiek się stanie, nadal będzie mnie kochał i będzie mi wierny.
Prawo ust Twoich jest dla mnie lepsze niż tysiące złota i srebra. Usta Boga wypowiedziały słowa, i powstał świat. Potem wypowiedziały kolejne słowa, i mamy dekalog: dziesięć Słów. Wreszcie objawił się Jezus - Słowo odwieczne. Usta Boga mówią słowa, które dziś tworzą mój świat - zarówno świat natury, jak i świat duchowy. Biblia też jest swoistymi ustami Boga, przez które On mówi do serca. Wiem, co mówią usta Boga - a co mówią moje? Chyba nie ma w Biblii drugiego wersetu, który tak by mnie napawał drżeniem, jak ten z 12 rozdziału mateuszowej Ewangelii: Z każdego bezużytecznego słowa, które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu. O Panie, uczyń moje usta podobnymi do Twoich, aby były źródłem życia. Nie dozwól mi zapomnieć o tym pozornie drobnym słówku: każdego. Z każdego bezużytecznego słowa, które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu. Czy dociera do mnie to ostrzeżenie? Kiedy ostatnio robiłem rachunek sumienia z wypowiadanych słów?
Czy w Twoich codziennych wypowiedziach pojawiają się często wyrażenia: "o Jezu", "o Boże", "rany boskie", "o Matko Boska", "Chryste Panie" (i tak dalej.....) - używane bezmyślnie, jak przecinek? Jeśli tak - skończ z tym.
Po opuszczeniu synagogi w Kafarnaum Jezus przyszedł do domu Szymona. A wysoka gorączka trawiła teściową Szymona. I prosili Go za nią. On stanąwszy nad nią rozkazał gorączce, i opuściła ją. Zaraz też wstała i usługiwała im. O zachodzie słońca wszyscy, którzy mieli cierpiących na rozmaite choroby, przynosili ich do Niego. On zaś na każdego z nich kładł ręce i uzdrawiał ich. Także złe duchy wychodziły z wielu, wołając: Ty jesteś Syn Boży! Lecz On je gromił i nie pozwalał im mówić, ponieważ wiedziały, że On jest Mesjaszem. Z nastaniem dnia wyszedł i udał się na miejsce pustynne. A tłumy szukały Go i przyszły aż do Niego; chciały Go zatrzymać, żeby nie odchodził od nich. Lecz On rzekł do nich: Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo na to zostałem posłany. I głosił słowo w synagogach Judei.
Jest swoista klamra w tym fragmencie: zaczyna się od opuszczenia synagogi i kończy się na głoszeniu w synagogach. Jezus opuszcza świątynię, by znowu do niej powrócić (choć w innej lokalizacji). Trochę tak, jakby w ogóle wszystko się od synagogi zaczynało i wszystko na niej kończyło. Wejście i wyjście, odejście i powrót. Wszystkie inne sprawy znajdują się "tylko" pomiędzy wizytami u Boga. Jak przeżywam swoje odwiedziny u Niego, w świątyni? Czy to Pan Bóg jest "w przerwie" między innymi sprawami, czy raczej inne sprawy są "w przerwie" między kontaktami z Panem Bogiem?
Synagoga była miejscem, do którego Jezus powracał. Oczywiście, wiemy że przestrzegał w ten sposób przepisów, nakazujących każdemu Żydowi uczczenie szabatu. Jednakże ta klamra, zapisana przez ewangelistę, mówi nam coś więcej. Jezus żyje w swoistym rytmie: synagoga, wędrówka, synagoga, wędrówka, synagoga, wędrówka... Jakie jest moje osobiste miejsce, do którego chętnie wracam? Ulubiony kościół, ulubiona kaplica Adoracji, dom rekolekcyjny, trasa spacerowa, ścieżka w parku, górski szczyt? Z jakimi uczuciami tam wracam i co mi daje to miejsce?
Jezus zaczął uzdrawiać o zachodzie słońca, a wyszedł na pustynię o wschodzie. Zrobił zupełnie odwrotnie do naszych popularnych skojarzeń (czasem widocznych w hymnach Jutrzni i Nieszporów), w których wschód słońca to symbol Jego samego, a zachód i noc - przestrzeń dla sił ciemności. Miejsce pustynne, wolne od wszelkiego rodzaju bodźców, dało odetchnienie od zgiełku zła, krzyczących demonów, kłębiącego się tłumu. Ewangelista nie napisał w tym miejscu, że Jezus poszedł modlić się, ale tylko tyle, że "udał się na miejsce pustynne". Możliwe, że pragnął odpocząć i spędzić trochę czasu sam na sam ze sobą. A ja? Czy wśród lawiny codziennych spraw, zarówno tych pięknych jak i trudnych, jestem w stanie zadbać o to, by wyjść (choćby na spacer), zostawić wszystko i spędzić trochę czasu sam na sam ze sobą?
Jezus opowiedział swoim uczniom następującą przypowieść: «Królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy. Umówił się z robotnikami o denara za dzień i posłał ich do winnicy. Gdy wyszedł około godziny trzeciej, zobaczył innych, stojących na rynku bezczynnie, i rzekł do nich: „Idźcie i wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam”. Oni poszli. Wyszedłszy ponownie około godziny szóstej i dziewiątej, tak samo uczynił. Gdy wyszedł około godziny jedenastej, spotkał innych stojących i zapytał ich: „Czemu tu stoicie cały dzień bezczynnie?” Odpowiedzieli mu: „Bo nas nikt nie najął”. Rzekł im: „Idźcie i wy do winnicy”. A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy: „Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do pierwszych”. Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze. Gdy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną; lecz i oni otrzymali po denarze. Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: „Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami, którzy znosiliśmy ciężar dnia i spiekotę”. Na to odrzekł jednemu z nich: „Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czyż nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje, i odejdź. Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry?” Tak ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi».
Gospodarz mówi do robotnika: "przyjacielu". To słowo występuje w Ewangelii św. Mateusza zawsze w takim kontekście, że jest wypowiadane w kierunku osoby zdradzającej, nie spełniającej wymagań, kogoś kto zawiódł. Mt 26,50. Jezus mówi "przyjacielu" do Judasza. Mt 22,12. Król wyprawiający ucztę mówi "przyjacielu" do gościa, który wszedł bez stroju weselnego. Mt 11,19. Żydzi nazywają Jezusa "żarłokiem, pijakiem, przyjacielem grzeszników". Dlaczego Pan Bóg nie mówi "przyjacielu" do tych, którzy idą za Nim - uczniów, apostołów, krewnych - ale do tych, którzy wydają się być odeń daleko? Może dlatego, że za nimi tęskni? Czy jest w moim życiu ktoś, za kim tęsknię, lecz on (ona) nie chce lub nie potrzebuje kontaktu? Czy pozwalam, by ta tęsknota pomogła mi lepiej rozumieć (i kochać) tęskniącego Boga?
Gospodarz potrzebował robotników, szukał ich od wczesnego rana. Ci pierwsi znosili ciężar dnia i spiekoty, być może w ciągu dnia narzekali na upał i pragnienie. Ci ostatni na pewno nie zmęczyli się tak bardzo, ale - ponieważ czekali na zatrudnienie cały dzień - mieli powody do wdzięczności i radości. Poszli do winnicy z zapałem. Ci pierwsi, niby zasłużeni i zapracowani, a jednak narzekający i niewdzięczni. Ci drudzy, niby mało zasłużeni i mało obciążeni, a jednak radośni i wdzięczni. Coś tu nie gra.... ale czy na pewno? Czego jest we mnie więcej, gdy myślę o pracy: narzekania, zmęczenia, niezadowolenia - czy wdzięczności i zapału? Czy modlę się za moje miejsce pracy, szefa, współpracowników, klientów?
Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Bóg pyta nas dzisiaj o wolność, jaką dajemy Jemu w naszym życiu. Sami jesteśmy ograniczeni w poznaniu rzeczywistości, w działaniu, w planowaniu. Ulegamy grzechom, zmęczeniu, różnym destrukcyjnym wpływom. Ulegamy też czasem pokusie, by wszystko mieć pod kontrolą w życiu. Staramy się przez to zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa. Tymczasem Bóg nie mieści się w żadne ramy, w które próbujemy Go wtłoczyć i nasze próby kontrolowania Go zawsze będą kończyły się fiaskiem. Czy dopuszczam do siebie tę myśl (ze wszystkimi jej konsekwencjami!), że Pan Bóg jest wolny? Czy pozwalam na to? Czy nie próbuję zaborczo kontrolować mojego życia - mojej rodziny, krewnych, znajomych, współpracowników, podwładnych? Czy potrafię dać Bogu i bliźniemu tyle wolności, ile im się należy?
Jezus powiedział do faryzeuszów: „Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz daje życie swoje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, do którego owce nie należą, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza. Najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach. Ja jestem dobrym pasterzem i znam owce moje, a moje Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. Życie moje oddaję za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia i jeden pasterz”.
Jezus zapowiada, że nastanie jedna owczarnia i jeden pasterz. Myślę o jedności Kościoła, zwłaszcza polskiego. Są momenty, gdy widać wyraźnie jej brak; pojawiają się spory i wzajemne oskarżenia. Trwają gorące dyskusje – o Mszy trydenckiej, o Odnowie w Duchu Świętym, o papieżu Franciszku itd. Podczas pandemii, gdy episkopat zalecił przyjmowanie Komunii św. na rękę, niektórzy zaczęli wyrażać protest twierdząc, że to profanacja. A jaka jest moja postawa wobec władz kościelnych – okazuję posłuszeństwo czy trzymam się swoich poglądów i prywatnych przyzwyczajeń? Czy spełniałem zalecenia, pozostając w domu i uczestnicząc w transmisji Mszy w telewizji lub internecie? Czy wykorzystałem czas izolacji na pogłębienie życia duchowego?
Słowa o jednej owczarni i jednym pasterzu dotykają także sprawy ekumenizmu. Ten temat leży mi na sercu, bo część mojego kuzynostwa to protestanci. Kwestia jedności jest nie tylko sprawą przywódców wielkich religii, ale także mojej modlitwy i postawy wobec chrześcijan innych Kościołów. Czy wyrażam się o wyznawcach Chrystusa z szacunkiem i życzliwie? Czy rozumiem, na czym polegają najistotniejsze różnice poglądów między protestantami, prawosławnymi a katolikami? Czy modlę się o jedność?
Najemnikowi nie zależy na owcach, ale Pasterzowi na nich zależy. Biblia potwierdza, że Bogu zależy na nas (1 P 5,7). Ludzie poświęcają wiele czasu i uwagi sprawom, które kochają (rodzina, praca, zainteresowania, pasja życiowa, sport itd.) i potrafią dla nich rezygnować z wielu innych propozycji. W jaki sposób okazuję Bogu, że mi na Nim zależy? Czy mam dla Niego czas i uwagę? Czy przeznaczam Mu najlepsze chwile dnia (zgodnie z moim trybem życia)? Kiedy ostatnio zrezygnowałam z ciekawego filmu, spotkania, książki, rozmowy telefonicznej itd., żeby spędzić więcej czasu z Bogiem?
Nie rozumiem, dlaczego tak wiele osób protestuje przeciw Komunii Świętej na rękę. Niektórzy rozsyłają rzekome objawienia Pana Jezusa, zawierające straszne groźby dla tych, którzy się tego "przestępstwa" dopuszczają.
A przecież chodzi o miłość. Czy On bardziej będzie cieszył się z przyjścia do rąk, które drżą z czułości i przejęcia - czy z przyjścia do ust, przepełnionych codzienną obmową i kłamstwem?
Przypomina mi się taka myśl, że dłonie kapłana to pierwsza monstrancja. Zanim Ciało Pańskie zostanie spożyte, najpierw jest adorowane - właśnie w ludzkich dłoniach. Zanim powstały pierwsze złote naczynia liturgiczne, zanim w ogóle powstał pomysł Adoracji, ludzie wpatrywali się w Pana Jezusa tylko przez chwilę - tylko wtedy, gdy po konsekracji kapłan unosił Ciało Pańskie, a potem kielich z Krwią. Więc skoro dłonie kapłana są pierwszą monstrancją, to jakże ja mogę wzbraniać się przed wzięciem od niego Ciała Pańskiego do ręki, by i moje dłonie uświęcało? Tak brali Go przecież pierwsi chrześcijanie. Brali chleb konsekrowany do ręki i jedli. Niektóre zbory protestanckie, mające w swoich obrzędach modlitwę nad chlebem i winem, do dziś używają zwykłych kromek podczas wspólnych spotkań.
Do Komunii "na rękę" trzeba się staranniej przygotować. Pomyśleć. Umyć ręce przed Mszą. Podejść do kapłana ostrożnie, uważnie. To już co innego niż szastprast, ksiądz "wrzuca" kawałek chleba do gęby i załatwione. Tu muszę bardziej się wysilić.
Tylko czy nam się jeszcze w ogóle chce wysilać w morzu ogólnodostępnych rytuałów?
Oto dzieje Noego. Noe, człowiek prawy, wyróżniał się nieskazitelnością wśród współczesnych sobie ludzi; w przyjaźni z Bogiem żył Noe. Noe był ojcem trzech synów: Sema, Chama i Jafeta. Ziemia została skażona w oczach Boga. Gdy Bóg widział, iż ziemia jest skażona, że wszyscy ludzie postępują na ziemi niegodziwie, rzekł do Noego: «Postanowiłem położyć kres istnieniu wszystkich ludzi, bo ziemia jest pełna wykroczeń przeciw mnie; zatem zniszczę ich wraz z ziemią. Ty zaś zbuduj sobie arkę z drzewa żywicznego, uczyń w arce przegrody i powlecz ją smołą wewnątrz i zewnątrz. A oto, jak masz ją wykonać: długość arki - trzysta łokci, pięćdziesiąt łokci - jej szerokość i wysokość jej - trzydzieści łokci. Nakrycie arki, przepuszczające światło, sporządzisz na łokieć wysokie i zrobisz wejście do arki w jej bocznej ścianie; uczyń przegrody: dolną, drugą i trzecią. Ja zaś sprowadzę na ziemię potop, aby zniszczyć wszelką istotę pod niebem, w której jest tchnienie życia; wszystko, co istnieje na ziemi, wyginie, ale z tobą zawrę przymierze. Wejdź przeto do arki z synami twymi, z żoną i z żonami twych synów. Spośród wszystkich istot żyjących wprowadź do arki po parze, samca i samicę, aby ocalały wraz z tobą od zagłady. Z każdego gatunku ptactwa, bydła i zwierząt pełzających po ziemi po parze; niechaj wejdą do ciebie, aby nie wyginęły. A ty nabierz sobie wszelkiej żywności - wszystkiego, co nadaje się do jedzenia - i zgromadź u siebie, aby była na pokarm dla ciebie i na paszę dla zwierząt». I Noe wykonał wszystko tak, jak Bóg polecił mu uczynić.
Jacek Kaczmarski śpiewał kiedyś: "Budujcie arkę przed potopem, dobądźcie na to swych wszystkich sił, budujcie arkę przed potopem, choćby tłum z waszej pracy drwił, ocalić trzeba co najdroższe, a przecież tyle już tego jest, budujcie arkę przed potopem na pierwszy i na ostatni chrzest...". Budować arkę, póki jest na to czas. Wciąż jeszcze nie wydarzyła się paruzja, pierwsi chrześcijanie myśleli, że to już-już, za ich życia nastapi. Mija drugi tysiąc lat od zmartwychwstania, i nic. Bóg zwleka? Jest cierpliwy. Daje nam czas.
Uderzająca jest analogia Krzyża i Arki, paruzji i potopu. Wg obliczeń naukowców, arka Noego miała wymiary 133,5 × 22,3 × 13,4 m, a łączna powierzchnia (trzy pokłady) wynosiła ok. 8900 m². Olbrzymia konstrukcja. Zbudował ją z drzewa żywicznego; otoczenie wyśmiewało tę budowę, ale przyszedł czas potopu i zginęli, a uratował się tylko on i jego rodzina, bo szczelna arka uniosła się na wzbierających falach.
Drzewo. Każda drzazga, która nam się wbija w serce. Czyjaś pogarda, odrzucenie w rodzinie, w pracy. Pomijanie, wyśmiewanie, ironiczne uwagi na temat wyznawanej wiary. Posądzanie, wkładanie w mentalne ramki (skoro chodzi do kościoła, to pewnie pisowska suka), lekceważenie, kpiące uśmieszki. Brak dobrego słowa od "wierzących", dla których coś robisz; ich obojętność, niedojrzałość, wygoda. Kłopoty zdrowotne, finansowe, rodzinne. Upokarzające nawroty starych grzechów. Życie ma tysiące okazji, żeby wbić nam szpilkę. Albo raczej - drzazgę. Drewnianą drzazgę, która... może nam stać się kawałeczkiem Krzyża Chrystusa.
Im więcej tych drzazg przyjmujemy, miast z nimi walczyć - tym więcej ich możemy układać w krzyż, drewnianą arkę, która pomoże nam przepłynąć na powierzchnię, ku Górze, gdy spadnie ognisty potop paruzji.
Jednak, żeby drzazgi - nasz osobisty budulec w pracy nad arką - mogły się trzymać razem i tworzyć stopniowo kolejne elementy konstrukcji, potrzebne jest spoiwo. Noe użył smoły, która jest - jak tłumaczą mądre hasła w internecie - ciekłą substancją o wysokiej lepkości. Ciekła substancja o wysokiej lepkości! To brzmi jak opis... oleju. To brzmi jak opis... krwi. Olej sakramentów i Krew płynąca z kielicha eucharystycznego. Gdyby nie Eucharystia, gdyby nie Jezusowe przebaczenie, gdyby nie modlitwa i spowiedź - nasze drzazgi doprowadziłyby nas tylko do pustki i ciemności. Jak wielu jest wokół nas ludzi, którzy radzą sobie z cierpieniem poprzez złorzeczenia, manipulacje, gorycz, oskarżenia i pretensje do Stwórcy! Lecz Bóg przemienia nasze cierpienie i podaje dłoń: wszystko niech ci posłuży, dziecko, do wzrostu. Przebaczaj cierpliwie i buduj arkę z drzazg.
Przebaczaj cierpliwie.
I buduj arkę, która kiedyś - po potopie paruzji - mocno osiądzie na górskich szczytach Nowego Jeruzalem.
Kiedy umrę o Panie, gdy się ze słońcem rozstanę i będę długim przedmiotem smutnym,
Czy mnie wtedy przygarniesz, ramionami ogarniesz, naprawisz, co popsuł los okrutny?
Często myślę o Tobie, często piszę do Ciebie głupie listy - w nich miłość, głupie listy - w nich uśmiech
Potem w piecu je chowam, płomień skacze po słowach, nim spokojnie w popiele nie uśnie Patrząc w Płomień o Panie, myślę - co też się stanie z moim sercem miłości głodnym
A Ty nie pozwól przecież żebym umarł w świecie, który ciemny jest, który ciemny jest i chłodny
Kiedy umrę o Panie, gdy się ze słońcem rozstanę i będę długim przedmiotem smutnym
Czy mnie wtedy przygarniesz, ramionami ogarniesz, naprawisz, co popsuł los okrutny
Często myślę o Tobie, często piszę do Ciebie głupie listy - w nich miłość, głupie listy - w nich uśmiech
A ty nie pozwól przecież żebym umarł w świecie, który ciemny jest, który ciemny jest i chłodny
Śpiew: Janusz Radek Tekst oryginalny Haliny Poświatowskiej: TU
Czasem wdaję się w rozmowę z kimś opowiadającym chętnie o krzywdach, które go spotkały. Próbuję namówić, żeby przebaczył.
I słyszę przeróżnego pokroju argumenty: - takie coś? przebaczyć?? - żeby mój krzywdziciel był bezkarny? - żeby znowu ktoś mnie skrzywdził? - mam udawać, że nic się nie stało? O, nie.
Zastanawiam się, co poczują i pomyślą te osoby, gdy pójdą prosić Boga o przebaczenie swoich grzechów, a Bóg odpowie: - takie coś? przebaczyć?? - żebyś był bezkarny? - żebyś znowu kogoś skrzywdził? - mam udawać, że nic się nie stało? O, nie.
Przebaczenie: - nie jest udawaniem, że nic się nie stało lub kasowaniem konsekwencji. Jeśli ktoś zabił człowieka, niech odsiedzi swój wyrok w więzieniu. - nie jest zapominaniem o tym, co się stało. Jesteś człowiekiem, którego Bóg stworzył razem z pamięcią - ale niech twoja pamięć też będzie święta. - nie jest wystawianiem się na powtórki krzywd. Jeśli ktoś mi zadaje ciosy, mam prawo ograniczyć kontakty.
W przebaczeniu nie chodzi o twojego krzywdziciela. Chodzi o ciebie i twoje życie duchowe.
Przypisuje się świętemu Ignacemu takie powiedzenie: "Rób wszystko tak, jakby zależało od ciebie, a ufaj tak, jakby wszystko zależało od Boga".
Niby proste, ale jednak nie. W zależności od osobowości, charakteru, doświadczeń życiowych, temperamentu etc. mamy skłonność do popadania w nadmierny aktywizm, gorliwość chrześcijańską, bierzemy sprawy w swoje ręce - albo w nadmierną bierność pod pozorem oddawania inicjatywy i pierwszeństwa Bogu. Jedni są bardziej Martą, inni bardziej Marią.
Marzy mi się mądrość posłusznej córki na wzór Maryi: w pełni uległa Duchowi, zasłuchana w głos Boga - a zarazem z zakasanymi rękawami, gotowa do każdej pracy. Idealna współpraca z łaską. Bez zakłóceń.
Bywa czasem, że ktoś w chrześcijańskiej gorliwości stara się uszczęśliwić wszystkich. Jednak to jest niemożliwe, więc efekty czasem są odwrotne - nie uszczęśliwia nikogo, a wkurza każdego...
Kto z nas myśli o tym, by uszczęśliwić J e z u s a ?
Czy jest On dla nas Osobą, realną postacią, której można okazać czułość i serce tak, jak się okazuje najbliższym?
Jedno z kłamstw, które szatan wykorzystuje przeciw ludziom: Bóg jest nudny.
Dzieci, młodzież, dorośli - nudzący się na niedzielnej Eucharystii. Dzieci nie mające wiedzy o liturgii, wiedzy adekwatnej do wieku, która pomogłaby im w skupieniu. Młodzież, dla której niektóre duszpasterstwa urządzają specjalne spotkania i propagują ulotki: "Msza święta nie musi być nudna! Przyjdź do nas!" (autentyk). Dorośli, podczas nabożeństw zerkający na zegarki, piszący smsy pod ławką, oglądający wszystko dookoła - tylko nie wpatrzeni w Boga.
I nie trzeba wcale wielkich walk toczyć, szczególnymi sposobami odciągać ich od Kościoła, rywalizować z ewangelizacją. Wystarczy utrwalać ludzi w przekonaniu, że Bóg jest nudny.
Obym nigdy nie miała w tym udziału.
***
Bóg jest ciekawy. Bóg jest fascynujący. Bądźmy świadkami tego.
Jeśli deklarujemy miłość do Jezusa, to deklarujemy Mu także szacunek. Miłość i szacunek zawsze idą w parze...
***
Karmel w Poznaniu. Obszerny barokowy kościół z małą ilością naturalnego światła. Na głównym ołtarzu wielki wizerunek świętego Józefa z Dzieciątkiem. Pewnego razu zdarzyło mi się zostać dłużej po wieczornej Mszy. Wszyscy wyszli... Brat zakrystianin wykonał swoje czynności, zgasił światła i wrócił do prezbiterium. Uklęknął na podłodze przy balaskach, niemal na wprost tabernakulum, i czekał. Nie dzwonił wymownie kluczami. Nie wołał od drzwi, że zamyka. Klęczał i czekał w ciszy, aż skończę modlitwę i wyjdę.
Szacunek dla Pana Jezusa.
Przypominam sobie z niejakim wzruszeniem tamtą scenę - klęczącego cierpliwie na zimnej podłodze karmelitę i słodycz wdzięczności - ilekroć słyszę pogaduszki o pierdołach (czasem przez telefon, czasem w jakimś gronie) tuż za drzwiami kaplicy adoracji, albo w sieni kościoła. Tak jakby po zakończeniu Mszy - albo wyjściu z Adoracji - nikogo tu już nie było.
A przecież On jest.
Rozmawia z tymi, którzy chcą jeszcze z Nim rozmawiać. Patrzy na tych, którzy chcą jeszcze na Niego popatrzeć.
Dziwne, jak często duch porównywania odciąga ludzi od pójścia za Bogiem...
Mówię o Nim komuś, o Jego miłości, zapalam się - i słyszę westchnienie: O, ty taka szlachetna i wrażliwa jesteś, masz dobre serce, to masz łaski. Ja nie mam takich łask. (W domyśle: bo nie jestem taki/taka wspaniały/wspaniała jak ty). Porównują się, we własnych oczach wypadają gorzej, i w ten sposób znajdują usprawiedliwienie dla dalszej stagnacji.
A przecież Bóg każdemu pragnie dać swoją miłość w obfitości. Jedyne, czego nam trzeba, to czas. Znaleźć dla Niego czas i nie bać się go z Nim spędzać.
Ludzie w całym kraju, poruszeni płaczą nad śmiercią niewinnego człowieka...
Kto z nas roni łzy, poruszony podczas tajemnic bolesnych lub drogi krzyżowej, nad śmiercią Świętego i Niewinnego, Najczystszego Człowieka, nieskalanego Syna Bożego?
Rodzice Jego chodzili co roku do Jerozolimy na Święto Paschy. Gdy miał lat dwanaście, udali się tam zwyczajem świątecznym. Kiedy wracali po skończonych uroczystościach, został Jezus w Jerozolimie, a tego nie zauważyli Jego Rodzice. Przypuszczając, że jest w towarzystwie pątników, uszli dzień drogi i szukali Go wśród krewnych i znajomych. Gdy Go nie znaleźli, wrócili do Jerozolimy szukając Go. Dopiero po trzech dniach odnaleźli Go w świątyni, gdzie siedział między nauczycielami, przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Wszyscy zaś, którzy Go słuchali, byli zdumieni bystrością Jego umysłu i odpowiedziami. Na ten widok zdziwili się bardzo, a Jego Matka rzekła do Niego: "Synu, czemuś nam to uczynił? Oto ojciec Twój i ja z bólem serca szukaliśmy Ciebie". Lecz On im odpowiedział: "Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?" Oni jednak nie zrozumieli tego, co im powiedział. Potem poszedł z nimi i wrócił do Nazaretu; i był im poddany. A Matka Jego chowała wiernie wszystkie te wspomnienia w swym sercu. Jezus zaś czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi (Łk 2,41-52).
Jezus przysłuchiwał się im i zadawał pytania. Czemu więc słuchacze byli zdumieni Jego... odpowiedziami? Skoro Biblia mówi, że zadawał pytania, to powinni być zdumieni pytaniami. Ale oni byli zdumieni odpowiedziami.
Możliwe, że poprzez zadawanie właściwych, celnych pytań On prowokował ich do odkrywania odpowiedzi wewnątrz ich samych. To dobry nauczyciel - taki, który nie podaje swemu uczniowi wszystkiego na tacy, ale prowokuje do myślenia i szukania rozwiązań, do zgłębiania zagadnień danego przedmiotu, do odkrywania własnych ścieżek.
Taka współpraca z łaską może być naszym udziałem. Rozkoszny smak indywidualnego rozwoju przy jednoczesnej całkowitej zależności, zasłuchaniu, zapatrzeniu w Większego od nas.
Ojciec kąpie małe dziecko. Bierze je w dłonie, zanurza w wodzie, potem podnosi do góry, ku swojej twarzy. Dziecko ma niezłą frajdę, piszczy z radości. Radość. Więź. Kontakt.
Trochę podobnie jest z modlitwą. Bóg zanurza nas w świat, potem podnosi do góry, ku swojej Twarzy - na modlitwie. Radość. Więź. Kontakt.
Ojciec niebieski zanurza nas w świat, trzymając mocno. Jeśli się nie wynurzamy ku górze, ku Jego twarzy - na modlitwie, to utoniemy.
W naszym kalendarium Modlitwa w ciszy dwukrotnie. Tak, jakby okalała Triduum Paschalne: jest przed nim i po nim.
Coś w tym jest. Cisza coraz głębsza zapada w Kościele i do ciszy zaprasza On nas w tych dniach. W Wielki Czwartek zamilkną organy. W Wielki Piątek milcząca żałoba, pokuta, Adoracja w ciemnicy; w Wielką Sobotę nie ma n i c... Kościół głęboko milknie wobec Tajemnicy Paschy Jezusa. Trwa Wielka Cisza. Cisza oczekiwania. Cisza tęsknoty. Cisza miłości aż do zmierzchu.
A potem? Owszem, radośnie wybuchnie Alleluja wszystkimi możliwościami instrumentów i głosów. Lecz przecież te najintymniejsze, najgłębsze, najmocniej zapadające w serce Spotkania ze Zmartwychwstałym, dokonują się w ciszy... poza gwarem wielkich spraw.
Modlitwa w ciszy okala Triduum w kalendarium PP. Pomóż mojemu sercu. Oby nie tylko w kalendarium tak było.
Jezus śpi w ciemnościach, przy swoich rodzicach. Nikt nie przeszkadza, nikogo nie ma. Zwierzęta posapują lekko; słychać nawet najlżejsze westchnienie ludzi, każdy szelest poruszonej we śnie ręki. Gwiazdy migoczą wysoko.
Cicha noc – taka marzy się człowiekowi, gdy zaczyna modlitwę. Głębokie skupienie, wyrównany oddech, spokój myśli, zasłuchanie. Usłyszeć każdy szelest poruszenia Ducha Świętego.
W skupiony, cichy i nieco sentymentalny stajenkowy świat wkraczają nieokrzesani pasterze. Narobili hałasu: zbudzili Dziecko, Rodziców, zwierzęta, popsuli całą atmosferę. Opowiadali o aniołach, ale jednak zburzyli moment wyciszenia, który trwał tak pięknie.
Skąd ja to znam? Ileż to razy wspomnienia, wrażenia, przeżycia i niepokoje z całego minionego dnia wypadają dzikim cwałem z pamięci, robiąc wiele hałasu w myślach.... Zburzone wyciszenie, rozproszona modlitwa. Niewiele trzeba, by przeszkodzić umysłowi.
Wreszcie pasterze przestają hałasować, a może już wyszli? Święta Rodzina – Jezus i ty – może znowu skupić się na sobie wzajemnie, spojrzeć w oczy, spróbować przebywania w ciszy i pokoju.
Wkrótce jednak drzwi znów skrzypią, choć tym razem popchnięte znacznie delikatniej. Ach, to zamorscy magowie, których przywiodła tu wiara, wiedza, mądrość, przenikliwość, doświadczenie, odwaga.... Długo można wymieniać cechy, dzięki którym znaleźli się właśnie tu i teraz, przy Jezusie. Tak wielu przed nimi czekało, szukało, stukało do bram nieba. A oni? - proszę bardzo: dzięki wytrwałej pracy i łasce niebios udało się osiągnąć obecność Boga! Kosztowności zdobiące ich szaty lśnią w blasku księżyca jak duchowe dary; mały Jezus mruży oczy i odwraca wzrok.
Skąd ja to znam? Ileż to razy duma, niezauważona pycha, niepotrzebne obawy, zaburzony obraz Boga, siebie i innych itd. przeszkodziły (i zapewne jeszcze nie raz przeszkodzą) w głębszym, czystym przebywaniu z Nim.
Jezus jest tak mały, że niemal niezauważalny; jak gdyby schowany w warstwach siana, którym wypełniono żłób. Za chwilę drzwi zamkną się za ostatnim wychodzącym królem, opadnie kurz, zniknie hałas, zapadnie mrok. Zostanie On jeden – niepozorny i cichy, ukryty głęboko w ciemności, niemal niezauważalny na dnie serca. Będzie czekał wiernie aż do ostatniej minuty Spotkania.
"Strażnik twojego serca". Taki napis producent leku wydrukował na opakowaniu. Codziennie mała tabletka trafia do krwioobiegu i odpowiednie substancje wnikają do organizmu, wzmacniając go. Dla trwalszego efektu trzeba łykać to każdego dnia przez cały rok, nie tylko w sezonie jesienno-zimowo-chorobowym. Nie ma smaku, nie ma zapachu, nie wygląda nawet ładnie. Ot - taka mała poranna rutyna, wbudowana na stałe w plan dnia. Ale jeśli zapomnę raz i drugi, organizm się odpowiednio nie wzmocni i odczuję to.
Modlitwa to też strażnik mojego serca. Codziennie jedna porcja. Tylko trzeba regularnie, codziennie. Nawet jeśli nie ma smaku, nie ma zapachu... Doznań. Uczuć. Przeżyć. Nie ma. Nie szkodzi. Jeśli jest wbudowana na stałe w plan mojego dnia, łaska odpowiednio mnie wzmocni.
Nieustannie przeciwstawiam swą modlitwę ich złości (Ps 141, 5)
Halloween to czas duchowej walki, w którą trzeba się zaangażować. Protest przeciw świętowaniu 31.10 to nie tylko przeciwstawienie się zalewowi kultury amerykańskiej. Halloween to coś więcej niż zjawisko kulturowe, to prawdziwe święto demonów, dzień świąteczny w Kościele Szatana (istnieje takowy Kościół w USA). Ożywa pamięć o wampirach, upiorach, demonach, strzygach. Budzą się.
A my? Czy też się budzimy - do modlitwy osłonowej?
Za dzieci przebierane w domach, szkołach i przedszkolach, zbierające cukierki; za katechetów-ignorantów (zdarzają się tacy) ubierających się w czarne stroje na okazjonalnych szkolnych balach, za rodziców kupujących swoim pociechom dynie i inne gadżety. To wszystko nie jest bez znaczenia. Cały ten szalony kult ma swój duchowy cel.
A my? Czy budzimy się do modlitwy przeciwstawiającej się temu? Czy tylko egzorcyści nie śpią?
Kilka lat temu ukazał się film pod tytułem "Matteo". Opowiada o włoskim zakonniku Matteo da Agnone, pokornym i silnym egzorcyście, którego wstawiennictwo po dziś dzień przeraża złe duchy. Przy jego grobie nadal opętani odzyskują wolność, podczas modlitwy za jego wstawiennictwem demony krzyczą, protestują, boją się.... i przegrywają. W tym filmie również zostało dość szeroko opowiedziane, dlaczego Halloween jest tak istotne z punktu widzenia duchowej walki. Najkrócej mówiąc - dla satanistów (czyli tych najbardziej świadomie świętujących) Halloween to mniej więcej tyle, ile dla chrześcijan Wielkanoc. Nie ma większego święta.
Ojciec Matteo zmarł 31.10.1616 r. Mija właśnie równe 400 lat od Jego śmierci. Właśnie w tym dniu.
Potężną mamy pomoc, korzystajmy z niej w tych dniach i włączmy się w duchową walkę, obok której nie można przejść obojętnie.
Marysia
Zmieniony: poniedziałek, 31 października 2016 23:06
Jakie to ciekawe, że przyjście Ducha Świętego rozpoczyna okres zwykły w Kościele. Przecież wiążą się z Jego obecnością i działaniem rzeczy niezwykłe - dary, charyzmaty, uzdrowienia etc., więc czemu niezwykły moment rozpoczyna zwykły okres?
Kiedy kończą się fajerwerki, zaczyna się proste codzienne życie. Właśnie dlatego On rozpoczyna ten czas. Daje kolejną szansę i łaskę, by przemieniać i uświęcać swój własny osobisty okres zwykły. Dzień za dniem, utarte ścieżki naszych obowiązków, nawyków, codzienne wybory i decyzje, codziennie ci sami ludzie w pracy, codziennie ten sam tramwaj, zmęczone wieczory i poranny budzik.
Rozpoczynamy okres zwykły z Tobą, Duchu Święty obecny już wśród nas i w nas. Umacniaj nas w codziennym nasłuchiwaniu Bożych słów.
Bądź naszą codziennością - radosną, ożywioną, świętą, wytrwałą.
Miłość nie znosi granic. Nie lubi ograniczeń myślowych i mentalnych. Nie mieści się w schematach działania, nawykach i zwyczajach. Nie poddaje się ograniczeniom. Potrafi konsekwentnie walczyć o przełamywanie barier. Ponieważ jej na nas zależy, jest szczera i bezpośrednia; potrafi powiedzieć coś, co się nam samym (lub innym) nie spodoba; czasem wsadza kij w mrowisko i naraża się na odrzucenie.
Miłość.
Ale owszem, Miłość potrafi stawiać granice; gdy trzeba, potrafi powiedzieć „nie” albo „stop”. Powstrzymuje się od powiedzenia lub zrobienia czegoś, czego powiedzieć/zrobić nie należy. Ma wyczucie taktu, jest cierpliwa i delikatna. Nie narusza granic bliźniego – przeciwnie, wzmacnia go słowami pokrzepienia; gdy zachodzi potrzeba, okazuje szacunek, zrozumienie, współczucie.
Miłość.
Gwałtowność i łagodność.
Pozornie to sprzeczne cechy, ale w istocie.... głęboko zintegrowane w Osobie, którą jest Jezus.
Jemu zależało na tych, do których mówił - zarówno wtedy gdy się litował, jak i wtedy, gdy czynił wyrzuty lub stawiał zakazy. Wszystko to czynił z powodu miłości.
Panie, sprawiaj w nas, byśmy stawali się takimi osobami jak Ty - zintegrowanymi w pełni i zmotywowanymi przez Miłość.
Każda relacja jest naznaczona pewną niedoskonałością, każda wymaga jakiejś pracy nad sobą samym. Czasem trzeba przepracować swoje oczekiwania względem innych, czasem inni mają problemy, które odbijają się na jakości kontaktu... Mamy różne temperamenty, wady, zranienia. Wszystko to sprawia, że jesteśmy słabi i zdarza się, że zawodzimy innych albo inni zawodzą nas, rozczarowujemy się kimś albo ktoś rozczarowuje się nami, jedni nas lubią - inni nie, i tak dalej..... I nawet psalmista zauważa, że "ludzkie wsparcie jest zawodne" (Ps 60, 13).
A Jezus czeka w ciszy. Zawsze taki sam.
Zawsze gotów, by porozmawiać.
Zawsze gotów, by wysłuchać.
On nigdy nie ma "gorszego dnia"....
Ta Jego stałość względem nas jest niesamowita.
Nawet, gdy czasem trochę się ukryje przed nami, to wychowawczo.
Nigdy z powodu cofnięcia miłości.
Zakochani, gdy snują plany, są niesamowici. Zaufanie mają wypisane na twarzach. Wspólna przyszłość...... - piękne doświadczenie miłości.
Z Panem Bogiem też mamy wspólną przyszłość. Czasem łatwo to przegapić. Pracując nad sobą, sięgamy do przeszłości. Gdy czytamy Biblię, czytamy o tym, co - choć wciąż żywe i aktualne - wydarzyło się dawno. Mamy wspomnienia, które na nas wpływają: o jednych wolimy zapomnieć, a drugimi chcielibyśmy żyć. A wielcy święci nas pouczają o wartości przeżywania chwili obecnej, liczy się tylko dzień dzisiejszy i tylko na niego mamy wpływ. W swoich pobożnych praktykach koncentrujemy się na przeszłości i teraźniejszości, a o przyszłości myślimy zwykle raczej w kategoriach kredytu albo emerytury.
I zapewne słusznie. Trzeba być realistą i umieć planować.
Ale.... popatrzeć czasem z Bogiem w przyszłość - jak para zakochanych - to takie ciekawe doświadczenie.
Czeka nas wspólna przyszłość - z Nim, w dodatku nie kończąca się.
Najmniej o niej wiemy - jak będzie wyglądała..... a jednocześnie najbardziej możemy być jej pewni.
W programie: Eucharystia, adoracja NS, zwiedzanie Centrum JPII, obiad, o 15.00 Koronka w bazylice.
Koszt - około 80 PLN (zależnie od liczby uczestników).
Są jeszcze wolne miejsca. Zapisy trwają do czwartku 18.06.2015.
Kontakt:
Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.
, 502 95 00 21
Trzej Królowie, gdy przybyli do betlejemskiej groty, mogli być zaskoczeni warunkami, jakie wybrał sobie Pan Izraela. Lecz nie dali się zwieść temu, co zewnętrzne. Zbyt długo szli za gwiazdą, by teraz w ostatniej chwili wycofać się lub dopuścić do serca rozczarowanie. Nie można się wahać, będąc na ostatnim odcinku drogi od przepychu królewskich pałaców do ubóstwa Boga-Człowieka.
Weszli cicho, ze wzruszeniem i przejęciem. Święta Rodzina, choć się nie spodziewała takiej wizyty, czuła się bezpiecznie wobec nieznajomych. Szacunek i wdzięczność tak emanowały z każdej królewskiej twarzy i całej postawy, że nie potrzeba było zbyt wielu słów.
Może po pierwszym nakarmieniu oczu widokiem Jezusa, spojrzeli na Józefa pytająco, z gestem dłoni wyciągniętych w stronę Niemowlęcia... Kto w takiej chwili, jedynej w życiu, po długiej podróży będąc u celu, nie chciałby Go dotknąć?
Józef - pierwszy szafarz.... bierze Dziecię na ręce i delikatnie podaje im.
Boga, który ich sam przyprowadził, mogą teraz utulić sercem - jak najbliższa rodzina.
Pewien człowiek kupił dom nad oceanem. Wynajął firmę i zlecił remont. Pracownicy uwinęli się sprawnie. Gdy remont miał się ku końcowi, pewnego ranka właściciel przyjechał obejrzeć całość.
Chodził po wszystkich pomieszczeniach, przyglądał się, snuł w myślach dalsze plany.
Nagle w jednym z pokoi dostrzegł wielkie pęknięcie na ścianie. Przywołał pracowników, zaczął zadawać pytania. Okazało się, że rysa była zbyt głęboka, by całkowicie ją usunąć.
Popatrzył z namysłem jeszcze raz.
- Dobrze - rzekł. - Zostawcie.
***
Wkrótce potem mógł zaprosić znajomych, by świętować rozpoczęcie nowego etapu życia - zamieszkał bowiem w wyremontowanym i wyposażonym nowym domu. Wiele elementów architektonicznych i dekoracyjnych wzbudzało tego wieczoru podziw gości, ale najwięcej uwagi przykuwał niezwykły malunek na ścianie.
Od sufitu aż do podłogi nachylała się gałąź o niezwykłym kształcie, misternie wygięta, wymalowana ciemnymi barwami, obsypana kwiatami i liśćmi o intensywnych, starannie dobranych kolorach. Wzbudzała zachwyt wszystkich i wiele komentarzy na jej temat wybrzmiewało przez cały wieczór: skąd wziął się pomysł na tak wyjątkowe przyozdobienie salonu? To malowidło ożywia całość w niezwykły sposób!
Właściciel tylko uśmiechał się tajemniczo; nie wyjaśniał niczego. Raz po raz przywoływał w pamięci dzień, w którym pierwszy raz zobaczył pęknięcie.
Pewien mały człowieczek był przywiązany do ogona wielkiego smoka i w ten sposób podróżował przez świat. Gdy smok ruszył ogonem w prawo - człowieczek przemieszczał się w prawo. Gdy smok ruszył ogonem w lewo - człowieczek przemieszczał się w lewo. Spał on, gdy spał smok. Szedł naprzód, gdy smok szedł naprzód. Niby ciągle coś się działo, ale tak naprawdę człowieczek robił to tylko, co smok zechciał.
Pewnego dnia człowieczek stwierdził, że już dłużej nie wytrzyma i zaczął wołać do Stwórcy, żeby go uwolnił od smoka. Długo wznosił żarliwe modlitwy, aż wreszcie pod wieczór zobaczył, że z nieba spadają jakieś przedmioty. Po chwili u jego stóp znalazł się dziwny zestaw: haki, liny, uprząż, kask..... Człowieczek z niedowierzaniem pokręcił głową. "Przecież miałeś mnie wyzwolić, a ty sobie kpiny urządzasz, Panie Boże. Liny, haki i kask? To mi nie jest potrzebne" - westchnął zirytowany i poszedł spać.
Nad ranem przebudził się z jasną, dziwną myślą w głowie. Usiadł i sięgnął po sprzęt do wspinaczki. Przez kilka następnych dni próbował nauczyć się sprawnie posługiwać wszystkim, co otrzymał.
Pewnego ranka uznał, że całkiem nieźle sobie radzi i trzeba podjąć pierwszą próbę. Zaczął wspinać się po plecach smoka. Twarda, szorstka, chropowata skóra stawiała opór. Każdy krok był wysiłkiem, każde małe przemieszczenie w górę - sukcesem. Smok nadal wędrował, jadł, spał, polował, mijały dni i noce, a mały człowieczek owinięty liną dzielnie walczył, by wspiąć się aż do szyi. Wreszcie.... udało się. "Teraz odpocznę" - pomyślał człowieczek i pozwolił sobie na jeden wolny dzień.
Widok z perspektywy smoczej szyi był oszałamiający. Do tej pory człowieczek oglądał wszystko z poziomu ogona.... a potem, gdy zaczął się wspinać, zapomniał o podziwianiu świata. Wszystkie siły i uwagę miał skoncentrowane na wspinaczce. Dopiero teraz uświadomił sobie, ile już przeszedł.
"Pięknie to wszystko stworzyłeś..." - pomyślał z uznaniem człowieczek, spojrzawszy w niebo. A potem odwrócił się do smoka i znów zaczął się wspinać. Gdy dotarł na sam czubek smoczej głowy, rozpierało go poczucie dumy i sukcesu, lecz wkrótce jego sercu zaczęło kołatać pytanie: "Co dalej?".
Znowu świt przyniósł jasną, dziwną myśl. Człowieczek po przebudzeniu związał starannie wszystkie swoje wspaniałe liny, które dostał z nieba, i z ekscytacją wyczekiwał zmroku. Gdy słońce zaszło i smok zapadł w sen, człowieczek zsunął się delikatnie w stronę smoczego pyska i przewiązał go linami. Potem wdrapał się z powrotem i wyczekiwał świtu. O wschodzie słońca rozegrała się walka, niczym Dawida i Goliata.... lecz smok nijak nie mógł zerwać z siebie uzdy, którą splótł człowieczek; niebiańskie liny były mocniejsze. Teraz to on musiał posłusznie wędrować tam, gdzie mu nakazał mały człowieczek.
- Nie uwolniłeś mnie od smoka - pomyślał wieczorem człowieczek. - Lecz teraz dzięki Tobie.... jestem jego panem.
Wydawało mi się, że ten muzyczny okrzyk "Jezu ufam Tobie!" nadaje się głównie na ciężkie chwile w życiu. Ale to nieprawda. Tutaj są cztery głosy. Soprany radosne, jasne. Jakby wdzięczne za wszytko, co dobre i piękne. Za każde pozytywne doświadczenie, za każdą łaskę. Okrzyk wdzięczności i zaufania. Alty ciemniejsze, spokojniejsze, stonowane. Na zwykłe dni. A może na chwile wyjątkowe, ale już nie tak bardzo emocjonalne, przeżywane dojrzalej. Tenory - znowu krok niżej w skali dźwięków, i już barwa inna.... To są właśnie te trudne chwile, których nikomu nie brakuje i w których potrzebujemy wsparcia od Niego. A basy? Dźwięki najniżej osadzone, może chwile ciemności, pustki, bólu i osamotnienia, ale bez nich - nie byłoby pełni brzmienia w tym okrzyku ufności. Z głębokości wołam do Ciebie, Panie.
Tworzą pełną harmonię dopiero wtedy, gdy we właściwym czasie odzywają się wszystkie.... - zintegrowane.
Wiele jest przeróżnych relacji, które przeżywamy w życiu. I na wielu płaszczyznach powstają różnego typu zależności: od rodziców, rodziny, nauczycieli - gdy jesteśmy mali, potem od własnej rodziny: współmałżonka, dzieci, i.... rodziców, jeśli się nimi opiekujemy. W pracy - od dyrektora, przełożonego, koleżanek i kolegów. We wspólnocie - od lidera, animatora, rady...
Codzienne relacje oznaczają zależności - wiele lub mało znaczące, często bardo dobre i osobiście wybrane, ale jednak.... zależności.
***
W przyjaźni jest inaczej.
Wolność, a zarazem więź - i płynąca z niej radość.
Radość nieco odmiennego gatunku.
***
Tak. Przyjaźń wnosi wolność i wyjątkowy smak w nasze życie. Mogę w pełni być sobą wobec kogoś, kto mnie od siebie nie uzależnia i kto nie jest ode mnie uzależniony. Mogę przyjmować - i być przyjęta ze wszystkim, co mnie stanowi.
Doświadczenie przyjaźni to powiew Boży.
Rzadki i wyjątkowy dar, który bardzo przemienia serce.
***
A Jezus..... ?
Czuje się moim przyjacielem...... czy tylko widzi, że uznaję swoją od Niego zależność?
Napisałem do Ciebie długi list.
Jest dłuższy, niż Twoje życie - tyle w nim miłości.
Znajdziesz w nim wszystko - o Mnie.
I znajdziesz wszytko..... o Tobie.
Odczytasz swoją historię, widzianą Moimi oczami.
Tak bardzo głęboko znam Ciebie.
Gdy mój tato poinformował mnie, że kupił bilety i "jedziemy na Bashoborę" - byłam naprawdę zaskoczona. Podeszłam do tego pomysłu z wielką rezerwą, jednak po namyśle doszłam do wniosku: pojadę, żeby się modlić. Bashobora Bashoborą - rzekłam do siebie - ale to będzie cały dzień modlitwy. Po prostu uczta. Jedźmy.
I pojechałam.
Stadion Narodowy robi wspaniałe wrażenie. Ogromny, przestronny, jasny. Siedzieliśmy niemal w najwyższym rzędzie i widzieliśmy wszystko z góry. Ołtarz, płytę stadionu, przepięknej konstrukcji dach, telebimy.... i prawie 60 tysięcy ludzi. Na samym początku spotkania siostra zakonna poprowadziła różaniec. Wtedy - pierwszy dreszcz na plecach: potężne brzmienie wszystkich tych głosów, zebranych razem: Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi.... Pierwszy moment uniesienia - przeżycie potęgi, mocy i jedności Kościoła. Patrzyłam na zapełniony stadion, słuchałam jednego wspólnego wyznania wiary - wypowiadając zarazem swoje, i..... brakowało mi tchu.
Ojca Bashobory jakby nie było. Przywitali się z nami arcybiskup i biskup pomocniczy warszawsko-praski, ksiądz moderujący modlitwę, siostra prowadząca różaniec i przekazująca ogłoszenia, diakonia muzyczna... a ojca Johna ani widu, ani słychu.
Zaczęło się: olbrzymi stadion równomiernie wybrzmiewający "zdrowaśkami". Drugie dotknięcie. To mój Kościół, modlący się Kościół. Po różańcu krótkie uwielbienie, prowadzone przez księdza (nie wiem, kto to był). Szkoda, że takie hałaśliwe, jakby trochę zabawowe; miałam poczucie, że rozbił to skupienie modlitewne na stadionie, które spowodował różaniec. No - trudno. Nigdzie na świecie nie jest idealnie :-)
Dwie konferencje ojca Bashobory. Pełne prostoty: o mocy sakramentu spowiedzi, o potrzebie wyznawania grzechów, o tym że uzdrowienie przynosi Jezus, a nie ojciec John.... i o tym, że jesteśmy posłani, aby głosić Jezusa w świecie. O relacji osobistej z Jezusem, o ogromnej roli kontaktu ze Słowem Bożym, o skutkach chrztu. Bardzo dobrze się słuchało, choć konferencje były za długie i dopadało mnie znużenie.
***
W ogłoszeniach organizatorów padły takie słowa, że nie będzie możliwości korzystania ze spowiedzi. Na takim obiekcie jak stadion, ustawianie konfesjonałów nie jest możliwe i ze względów bezpieczeństwa nie wolno tworzyć kolejek. Jedyny sposób, to osobiście poprosić napotkanego w tłumie księdza.
Jednak już podczas pierwszej konferencji, kapłani w stułach zaczęli pojawiać się w różnych (wybranych przypadkowo) miejscach. Na górze, na dole, w przejściach między sektorami, na płycie stadionu..... To się działo jakoś spontanicznie, jakby.... samo. Ludzie podchodzili, stawali dyskretnie pod ścianami, albo tworzyli jedną krótszą kolejkę do dwóch niedaleko od siebie stojących księży. Obserwowałam to zjawisko z fascynacją. Swoiste "punkty spowiedziowe" wyrastały wszędzie jak grzyby po deszczu, a chętnych wciąż przybywało. To było niesamowite.
Organizatorzy uprzedzili również wszystkich, że podczas modlitw będą się dokonywały manifestacje demoniczne - żeby nie bać się, tylko wezwać wolontariuszy (specjalnie oznaczone osoby były do usług we wszystkich sektorach) i pomóc odprowadzić delikwenta do specjalnej sali, w której zebrani byli księża egzorcyści. Złe duchy nie wytrzymywały modlitwy tak wielu. Gdy ojciec John wzywał obecnych na stadionie ludzi do modlitwy, gdy podnosiliśmy ręce, gdy wołaliśmy do Jezusa... powietrze przeszywał krzyk, który nie jest zwykłym krzykiem człowieka. Wolontariusze nieźle się nabiegali po niektórych sektorach. Pomyślałam - jaką cenę płacisz, ojcze Johnie, za taką służbę...?
Po przerwie obiadowej ta sama siostra, która rano prowadziła różaniec, rozpoczęła modlitwę koronką do Bożego Miłosierdzia. Ojca Johna jeszcze nie było; modliliśmy się pod przewodnictwem księdza arcybiskupa. Wtedy znów ten wrzask, znów wolontariusze tu i tam.... a ja patrzyłam i słuchałam z fascynacją potęgi jednolitego modlitewnego brzmienia tysięcy głosów. Kolejne umocnienie dla wiary: to nie były modlitwy egzorcyzmu albo o uwolnienie, ani nawet nie było jeszcze Bashobory. To była prosta koronka do Bożego Miłosierdzia, odmawiana z wiarą przez żywy Kościół. A jednak złe duchy nie wytrzymywały tego; dla egzorcystów to był pracowity dzień.
Koronka do Miłosierdzia Bożego.... odmawiana z wiarą przez żywy Kościół.
***
Po trzeciej konferencji nadszedł czas na gwóźdź programu: Eucharystię. Odprawiali ją niemal wszyscy księża, którzy byli tego dnia na stadionie - prawie pięciuset. Ojciec Bashobora cały czas jakby w cieniu, jakby minimum aktywności, jakby tylko obecny na konferencjach; podczas Mszy także skrył się w koncelebrze. Byłam urzeczona. Przez cały dzień robił wszystko co mógł, żeby nie koncentrować na sobie uwagi tłumu. To było bardzo świadome działanie, nie tylko skromność i pokora. To było bardzo świadome działanie. Prostackie media nazywające go uzdrowicielem, ludzie jeżdżący po całej Polsce "za Bashoborą", i tak dalej.... (Haloooooo, kto tu jest najważniejszy?). I dlatego ojciec John się skrył.
Po Eucharystii była krótka przerwa na kolację, a potem rozpoczęła się adoracja z modlitwą o uzdrowienie. Jezus w Najświętszym Sakramencie, w olbrzymiej monstrancji na ołtarzu. Operator ustawił kamerę i po chwili widzieliśmy już Jezusa na telebimach. Wpatrywaliśmy się wszyscy w ciszy. Już nam nic więcej nie było trzeba. Byliśmy my, jeden Kościół, wpatrzeni w Jezusa - i Jezus, patrzący na nas. Czas mógł przestać płynąć. Proste modlitewne zdania ojca Johna, dar poznania co do uzdrawianych osób, słowa zachęty i pokrzepienia. Trzeba dodać w tym miejscu, że Bashobora miał rewelacyjnego tłumacza, chyba dobrze się wyczuwali nawzajem, i nawet gdy ojciec John zaczynał śpiewać po angielsku, to i tłumacz też za nim.... śpiewał melodyjnie, czysto, przekładając tekst na język polski. Był po prostu fantastyczny; właściwy człowiek na właściwym miejscu. (Tego niestety nie mogę powiedzieć w odniesieniu do zespołu muzycznego - śpiew podczas całego spotkania zespół potraktował niekoniecznie jak służbę, ale raczej jak koncertowanie. No - trudno. Nigdzie na świecie nie jest idealnie). Podczas modlitwy o uzdrowienie wiele łez wśród ludzi, tu i ówdzie interwencje egzorcystów, ale przede wszystkim wielka głęboka...... cisza. Niezwykła. Niesamowita.
Dziękuję Ci, Panie. Już wiem, po co pojechałam - i dziękuję Ci za to. Było tam mnóstwo ludzi z przeróżnych miejsc w Polsce, z przeróżnych wspólnot albo i bez wspólnot, z doświadczeniem osobistego kontaktu z Jezusem, i bez. Byli ludzie zupełnie przypadkowi, byli ciekawscy, byli złośliwi i wścibscy, byli dojrzali i infantylni, byli bardzo zaangażowani i byli tacy jak ja, z rezerwą. Byli zapaleńcy i wątpiący, byli starzy i młodzi, chorzy i zdrowi; były single, przeróżnej maści konsekrowani, małżeństwa..... - ale wszyscy wypowiedzieliśmy przed Tobą, że wierzymy w Ciebie, Boga Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi; wszyscy potrafiliśmy wyciągnąć do Ciebie ręce, wyciszyć serca i modlić się za swoje siostry i swoich braci. A pasterze lokalnego Kościoła, którzy witali nas rano - biskup warszawsko-praski wraz z biskupem pomocniczym - byli obecni przez cały dzień, aż do końca, do ostatniej modlitwy i ostatniego błogosławieństwa. Byli przez cały czas ze swoim ludem.
I niech mi w mediach mówią, piszą, analizują, ostrzegają, prognozują, sondują - że Kościół umiera, że coraz mniej ludzi w świątyniach, że wiara zanika etc. Ci ludzie byli głodni Boga, wygłodniali modlitwy i kontaktu z Jezusem; wchodzili w modlitwę jak w masło. Na kilkanaście godzin stali się duchową jednością - tak potężną, że piekło truchlało z przerażenia, a Jezus mógł działać z miłością.
Kościół różnorodny, żywy i potężny.
Po prostu.
I za to przeżycie.... dziękuję Ci, Panie.
Marysia
Zdjęcia pochodzą ze strony internetowej www.jezusnastadionie.pl
Przykład świętych nas pobudza, a ich bratnia modlitwa nas wspomaga....
Kunegunda cesarzowa to uczona była głowa,
Ozdobiona tak cnotami, jak korona klejnotami.
O jej rękę się starali wszyscy, którzy posiadali
Znamienite majętności. Ona chciała zaś... miłości.
Z mężem czystość ślubowali, w działalności prześcigali
Się to klasztory budując, to znów szpitale fundując.
Gdy jej zarzucono zdradę, sprawdzian przeszła (dała radę)
I swym wrogom przebaczyła.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że za półgodzinną adorację Najświętszego Sakramentu zyskuje się odpust zupełny. Zaintrygowało mnie to. Taka hojność? Hmm.
Tematy odpustowe związane z Rokiem Wiary przypomniały mi tę informację, kiedyś zasłyszaną.
Pobuszowałam w internecie. Warto było....
"W historii narosło wiele opinii na temat odpustów. Były czasy, w których poprzez niewłaściwe ich traktowanie dochodziło do bardzo poważnych nadużyć. Dzisiaj, a już właściwie podczas trwania Soboru Watykańskiego II, zorientowano się, że odpusty są zbyt ważną sprawą, by przejść obok nich obojętnie. Z tej racji Paweł VI ogłosił w Konstytucji Apostolskiej Indulgentiarum doctrina, z 1 stycznia 1967 r., poprawioną naukę w zakresie praktyki odpustów. Podaje ją w sposób skondensowany w kanonach 992-997 kodeks prawa kanonicznego Jana Pawła II z 1983 r.".
No, dobrze. Tyle wstępu, dalej jest jeszcze ciekawiej.
"Objawienie Boże poucza nas, że grzechy pociągają za sobą kary, a gładzone są przez cierpienie, trudy życia czy też przez śmierć (por. Rdz 3,16-19; Rz 2,9). Chrześcijanin popełniający grzech otrzymuje w sakramencie pokuty odpuszczenie winy, natomiast pozostaje jeszcze tzw. kara doczesna. Darowanie kary doczesnej określa się terminem "odpust", którego uzyskanie zakłada szczerą wewnętrzną przemianę oraz wypełnienie przepisanych uczynków. Odpust jest cząstkowy lub zupełny, w zależności od tego, czy uwalnia od kary doczesnej w części lub całości. Paweł VI zniósł odpusty określane konkretnym czasem (np. ilością dni lub lat), ponieważ w wieczności nie ma czasu. Wierny może uzyskiwać odpust cząstkowy lub zupełny tylko za siebie lub ofiarować go za zmarłego, ale za nikogo z żyjących, ponieważ każdy człowiek sam jest w stanie dokonać przemiany swojego życia i wypełnić wymagane do otrzymania odpustu warunki. Odpust zupełny można uzyskać tylko jeden raz w ciągu dnia, poza pozostającymi w obliczu śmierci, natomiast odpusty cząstkowe można uzyskiwać w ciągu jednego dnia wielokrotnie."
Wow. Zaczynam rozumieć, o co chodzi.
"Do uzyskania odpustu zupełnego wymagane są trzy warunki:
1) spowiedź sakramentalna
2) komunia święta
3) modlitwa w intencji Papieża
Chodzi tu o intencję, jaką Ojciec Św. wyznacza na każdy miesiąc, a nie w intencji osoby Papieża. Wystarczy odmówić "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Maryjo".
Oto wykaz odpustów zupełnych i cząstkowych, podanych przez Penitencjarię Apostolską 29 czerwca 1969 roku:
I tutaj już człowiekowi dech zapiera...........
1. Odmówienie modlitwy: Czynności nasze... (Mszał Rzymski: kolekta z czwartku po Popielcu) - odpust cząstkowy.
2. Odmówienie aktów cnót teologalnych i żalu za grzechy - odpust cząstkowy.
3. Nawiedzenie Najświętszego Sakramentu - odpust cząstkowy; adoracja Najświętszego Sakramentu: przynajmniej pół godziny - odpust zupełny.
5. Odmówienie przed zebraniami modlitwy: Stajemy wobec Ciebie, Panie - odpust cząstkowy.
6. Odmówienie modlitwy: Do Ciebie, Święty Józefie - odpust cząstkowy.
7. Odmówienie modlitwy: Dzięki Ci składamy, Wszechmogący Boże, za wszystkie dobrodziejstwa Twoje. Który żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen. - odpust cząstkowy.
11. Nawiedzenie jednej z czterech patriarchalnych bazylik rzymskich (św. Piotra, św. Pawła za Murami, Matki Boskiej Większej, św. Jana na Lateranie) i odmówienie tam Ojcze nasz i Wierzę
- w święto tytułu;
- w jakiekolwiek święto nakazane;
- raz w roku w innym dniu wybranym przez wiernego - odpust zupełny
12. Błogosławieństwo Papieskie "Urbi et Orbi" choćby tylko przez radio lub telewizję - odpust zupełny.
13. Nawiedzenie cmentarza w dniach 1-8 listopada i modlitwa za zmarłych - odpust zupełny; w pozostałe dni roku - odpust cząstkowy
14. Nawiedzenie cmentarza starochrześcijańskiego, czyli katakumb - odpust cząstkowy.
15. Odmówienie Składu Apostolskiego (pacierzowe wyznanie wiary) lub Symbolu Nicejsko-Konstantynopolitańskiego (mszalne wyznanie wiary) - odpust cząstkowy.
16. Akt komunii duchowej, wzbudzony przy pomocy jakiejkolwiek pobożnej formuły - odpust cząstkowy.
17. Pobożne uczestnictwo w adoracji krzyża podczas liturgii w Wielki Piątek - odpust zupełny.
18. Odmówienie Jutrzni lub Nieszporów żałobnych - odpust cząstkowy.
19. Udział w nauczaniu lub uczeniu się nauki chrześcijańskiej - odpust cząstkowy.
20. Odmówienie Psalmu 130: Z głębokości - odpust cząstkowy.
22. Odmówienie modlitwy: Oto ja, o dobry i najsłodszy Jezu - po komunii św. przed obrazem Jezusa Chrystusa w każdy piątek Wielkiego Postu i w Wielki Piątek - odpust zupełny; w pozostałe dni roku - odpust cząstkowy.
23. Uczestnictwo w uroczystym obrzędzie eucharystycznym na zakończenie kongresu eucharystycznego - odpust zupełny.
24. Odmówienie modlitwy: Wysłuchaj nas, Panie Święty, Ojcze wszechmogący, wieczny Panie, i racz zesłać z nieba świętego Anioła Swego, aby strzegł, osłaniał, nawiedzał i bronił wszystkich mieszkańców tego domu. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen. - odpust cząstkowy.
25. Uczestnictwo w rekolekcjach trwających przynajmniej trzy dni - odpust zupełny.
26. Odmówienie aktu: O Jezu Najsłodszy (akt wynagrodzenia) - odpust cząstkowy, natomiast w uroczystość Najświętszego Serca Pana Jezusa - za odmówienie publiczne - odpust zupełny.
27. Odmówienie aktu: O Jezu Najsłodszy, Odkupicielu (akt poświęcenia rodzaju ludzkiego Chrystusowi Królowi) - odpust cząstkowy, natomiast w uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata za odmówienie publiczne - odpust zupełny.
28. W godzinę śmierci, o ile nie ma kapłana, który udzieliłby sakramentów i błogosławieństwa papieskiego, można odmówić jakąkolwiek modlitwę, o ile chrześcijanin za życia miał zwyczaj odmawiania jakichkolwiek modlitw. Do tego odpustu należy posłużyć się krucyfiksem lub krzyżem - odpust zupełny:
29. Odmówienie litanii: do Najświętszego Imienia Jezus, do Najświętszego Serca Pana Jezusa, do Najdroższej Krwi Chrystusa Pana, Loretańska do Najświętszej Maryi Panny, do świętego Józefa, do Wszystkich Świętych - odpust cząstkowy.
34. Uczestnictwo w publicznie odprawianej nowennie przed Bożym Narodzeniem, Zesłaniem Ducha Świętego i Niepokalanym Poczęciem - odpust cząstkowy.
35. Posługiwanie się przedmiotami pobożności (krucyfiksem, krzyżem, różańcem, szkaplerzem, medalikiem), jeśli są pobłogosławione przez Papieża, ewentualnie przez biskupa - odpust zupełny, jeśli w uroczystość świętych Apostołów Piotra i Pawła, odmówimy wyznanie wiary (jakąkolwiek formułę); natomiast posługując się tymi przedmiotami pobłogosławionymi przez kapłana lub diakona - odpust cząstkowy.
36. Odmawianie Małych oficjów: O męce Pańskiej, o Najświętszym Sercu Pana Jezusa, o Matce Bożej, o Niepokalanym Poczęciu, o św. Józefie - odpust cząstkowy.
37. Odmówienie zatwierdzonej przez władzę kościelną modlitwy o powołania kapłańskie i zakonne - odpust cząstkowy.
39. Odmówienie modlitwy za Papieża: Wezwanie: Módlmy się za Papieża naszego... Odpowiedź: Niech go Pan strzeże, zachowa przy życiu, darzy szczęściem na ziemi, i broni przed nieprzyjaciółmi - odpust cząstkowy.
40. Odmówienie modlitwy: O święta uczto... - odpust cząstkowy.
41. Słuchanie przepowiadanego Słowa Bożego (kazania) - odpust cząstkowy; wysłuchanie kilku nauk w czasie misji oraz uczestnictwo w uroczystym zakończeniu - odpust zupełny
42. Pierwsza komunia św. - odpust zupełny zyskują ci, którzy po raz pierwszy przystępują do komunii św. lub pobożnie uczestniczą w tej uroczystości.
43. Sprawowanie i uczestnictwo we Mszy św. prymicyjnej - odpust zupełny.
44. Odmówienie: Modlitwy o jedność Kościoła - odpust cząstkowy.
45. Uczestnictwo w miesięcznym dniu skupienia - odpust cząstkowy.
47. Odmówienie modlitwy: Racz, Panie nagrodzić życiem wiecznym wszystkich, którzy nam dobrze czynią dla imienia Twego - odpust cząstkowy.
48. Odmówienie różańca w kościele, kaplicy publicznej, w rodzinie, we wspólnocie zakonnej, w pobożnym stowarzyszeniu (wystarczy odmówić tylko jedną część różańca) - odpust zupełny; natomiast odmówienie poza tymi miejscami lub wspólnotami - odpust cząstkowy.
49. Sprawowanie i uczestnictwo we Mszy św. jubileuszowej z okazji 25-, 50-, 60-lecia kapłaństwa - odpust zupełny.
50. Czytanie Pisma Świętego przez pół godziny - odpust zupelny; natomiast w krótszym czasie - odpust cząstkowy.
54. W dniu liturgicznego obchodu świętego odmówienie modlitwy mszalnej (kolekty) lub innej, zatwierdzonej ku czci danego świętego - odpust cząstkowy.
55. Pobożne przeżegnanie się i wypowiedzenie słów: W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. - odpust cząstkowy.
56. Nawiedzenie kościołów stacyjnych w Rzymie - odpust cząstkowy; natomiast uczestniczenie w tych kościołach w świętych czynnościach - odpust zupełny.
57. Odmówienie modlitwy: Pod Twoją obronę - odpust cząstkowy.
58. Nawiedzenie kościoła (jednorazowo), w którym trwa Synod diecezjalny i odmówienie tam Ojcze nasz i Wierzę - odpust zupełny.
59. Odmówienie: Przed tak wielkim Sakramentem... podczas liturgii Wieczerzy Pańskiej po Mszy św. (w Wielki Czwartek) i w uroczystość Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa (Boże Ciało) - odpust zupełny; w innym czasie - odpust cząstkowy.
60. Publiczne odmówienie hymnu: Ciebie Boga... (Te Deum) w ostatnim dniu roku - odpust zupełny; w innym czasie (nawet prywatnie odmawiając) - odpust cząstkowy.
61. Publiczne odmówienie hymnu: Przyjdź Duchu Święty (Veni Creator) w Nowy Rok i w uroczystość zesłania Ducha Świętego - odpust zupełny; w pozostałe dni (nawet prywatnie odmawiając) odpust cząstkowy.
62. Odmówienie modlitwy: Przyjdź Duchu Święty, napełnij serca wiernych Twoich i ogień miłości w nich zapal - odpust cząstkowy.
63. Odprawienie Drogi Krzyżowej - warunki:
- odprawić przed stacjami Drogi Krzyżowej
- musi być 14 krzyżyków
- rozważanie Męki i śmierci Chrystusa (nie jest konieczne rozmyślanie o poszczególnych tajemnicach każdej stacji)
- wymaga się przechodzenia od jednej stacji do drugiej (przy publicznym odprawianiu wystarczy, aby prowadzący przechodził, jeśli wszyscy wierni nie mogą tego czynić); "przeszkodzeni" mogą przez pół godziny pobożnie czytać i rozważać o Męce i Śmierci Chrystusa - odpust zupełny
64. Odmówienie modlitwy: Nawiedź ten dom (Liturgia Godzin: Kompleta po Nieszporach uroczystości) - odpust cząstkowy.
65. Nawiedzenie kościoła parafialnego: w święto tytułu lub 2 sierpnia, kiedy to przypada odpust "Porcjunkuli"; należy wtedy odmówić Ojcze nasz i Wierzę - odpust zupełny.
66. Nawiedzenie kościoła i ołtarza w dniu poświęcenia (dawnej konsekracji) i odmówienie tam Ojcze nasz i Wierzę - odpust zupełny.
67. Nawiedzenie kościoła lub kaplicy we Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych (2 listopada) i odmówienie tam Ojcze nasz i Wierzę - odpust zupełny.
68. Nawiedzenie kościoła lub kaplicy zakonników w święto ich założyciela i odmówienie tam Ojcze nasz i Wierzę - odpust zupełny.
69. Nawiedzenie kościoła lub kaplicy w czasie trwania wizytacji pasterskiej - odpust cząstkowy; natomiast uczestniczenie tam w świętych czynnościach, którym przewodniczy wizytator - odpust zupełny.
70. Odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych podczas liturgii Wigilii Paschalnej lub w rocznicę swego chrztu - odpust zupełny; natomiast odnowienie przyrzeczeń chrzcielnych przy pomocy jakiejkolwiek formuły w innym czasie - odpust cząstkowy.
Odpusty zatwierdzone dla Polski:
1. Uczestnictwo w nabożeństwie Gorzkich Żali jeden raz w okresie Wielkiego Postu w jakimkolwiek kościele na terenie Polski - odpust zupełny.
2. Nawiedzenie bazyliki mniejszej w następujące dni:
- w uroczystość Apostołów Piotra i Pawła (29 czerwca)
- w święto tytułu
- w święto "Porcjunkuli" (2. sierpnia);
- jeden raz w ciągu roku w dniu określonym wg uznania - odpust zupełny.
Dziękuję za tego niesamowitego człowieka, który mówił o Tobie - malując. Dziękuję za jego obrazy, tak piękne i inspirujące. Zatrzymujące wzrok - oddech - serce... Dziękuję Ci.
Urodzony około 1400, zmarł w 1455. Z początku uczył się we Florencji, aż poczuł wezwanie Boże i wstąpił do dominikanów w miejscowości Fiesole. Nawet po ślubach zakonnych i święceniach kapłańskich - malował nadal. Docenił go papież Eugeniusz IV i zaprosił do Rzymu. Tam malował, także dla następnego papieża - Mikołaja V. Zapraszano go do kościołów w innych miastach Włoch, sława jego talentu szybko się rozniosła. Mimo to, pozostał człowiekiem pokornym i prostym. Zyskał dzięki temu przydomek Angelico - Anielski.
Fra Angelico, czyli Braciszek Anielski, został beatyfikowany przez Jana Pawła II w 1982. Jest patronem historyków sztuki; wspomnienie jego przypada na 18. lutego.
Ile razy Maryja - stuprocentowa kobieta - musiała w życiu powtarzać sobie samej: "nie martw się"...
Po zwiastowaniu, że ją ukamienują. Po odwiedzinach u Elżbiety, że Józef ją odrzuci. Przy narodzinach, że nie będzie miała dobrego miejsca na poród i do opieki nad Synkiem. Przy ofiarowaniu Syna, że ją miecz w przyszłości ma przeniknąć. Przy odnalezieniu Jezusa, że może im znowu nastolatek wykręcić jakiś numer. Przy cierpieniach Jezusa i Jego śmierci..... Przy chrzcie w Jordanie, że Jezus ją właśnie zostawia i idzie w świat. Przy weselu w Kanie, że nie wiadomo co Jezus planuje i że ubodzy przyjaciele staną się pośmiewiskiem na całe lata. Przy wędrówkach Jezusa, że sił może jej zabraknąć. Przy objawieniach i cudach, że ukamienują jej Syna. Przy uczcie Wielkiego Czwartku, że Syn idzie na śmierć.
Trzy części różańca jak trzy zestawy powodów do kobiecych zmartwień?
To tylko aluzja do naszego życia.
Samo życie: problem za problemem.
***
Ale Anioł, gdy przyszedł do niej, powiedział: bądź radosna. Raduj się i wesel. Czy miała cieszyć się tylko w tamtej chwili zwiastowania? A może to polecenie obejmowało całe życie?
Raduj się: nie płytko, powierzchownie, ale schodź w głąb radości płynącej z relacji z Bogiem.
Na końcu czekają na Ciebie tajemnice chwalebne - część czwarta, ostatnia i wieczna.
Bo ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani co do serca ludzkiego nie wstąpiło - to przygotował Bóg tym, którzy Go miłują.
Bądź wiesioła, Panno czysta, mimo wszystko, niegasnąco.
Tajemnice chwalebne - to Twoja przyszłość.
Tylko..... trzeba najpierw przejść odważnie i do końca przez radosne, świetlane i bolesne tajemnice własnego życia.
Ależ ktoś wykonał świetną robotę..... Do litanii pełnej imion Świętych, starannie dodał ich wizerunki. To musiała być mrówcza praca - jestem pełna uznania. Co prawda, litania jest śpiewana po łacinie - ale imiona są w większości na tyle podobne do wersji polskiej, że nie powinno być problemu z ich rozpoznaniem. A jeśli nie po brzmieniu imienia, to.... "po atrybutach ich poznacie". Jeśli tutaj się nauczymy rozróżniać Świętych, mniejszy będzie kłopot w niebie z zawieraniem nowych znajomości, bo już będzie wiadomo, who is who.
Była sobie malutka wioska, zewsząd otoczona lasem bujnym, gęstym i tak jednolitym, jak gdyby ktoś rozłożył nad nią zielony parasol. W pobliżu drogi wjazdowej rosły dwa szczególnie dorodne i piękne drzewa: wysokie, rozłożyste, dostojne. Budziły podziw i respekt potężne gęste korony, wielkie kształtne liście, szerokie pnie. Można było znaleźć tu schronienie przed upałem i deszczem; w pogodne dni mieszkańcy spędzali tu razem wiele czasu na wspólnej pracy i odpoczynku.
Lecz pewnego dnia jedno z drzew zaczęło tracić liście; po dłuższym czasie stało się nagie. Każdą zmarszczkę na pniu, każdy zakrzywiony konar było teraz widać jak na dłoni. Gdy pierwsze ukazywało wszystkim nadal swoje piękne, okryte liśćmi kształtne gałęzie, drugie z niewiadomego powodu stało się pozbawione dotychczasowego uroku, ogołocone.
Zebrali się więc ludzie wokół dwóch swoich drzew i zaczęli debatę: co zrobić z uschniętym? Liczne donośne głosy żądały wycięcia... i przeważyły. Gdy decyzja została podjęta i drwale zakasywali rękawy szykując się do wykonania zadania – pojawił się nikomu nieznany Wędrowiec. Zbliżył się do rozgorączkowanej gromady i pytał, nad czym tak mocno dyskutują. Posłuchał chwilę ich wyjaśnień, pokiwał głową. Podszedł do uschniętego i dotknął chropowatej kory, spojrzawszy uważnie w górę.
Nagle zrobiło się zupełnie cicho. Wszyscy czekali w napięciu: co teraz powie ten dziwny nieznajomy? Słychać było tylko wokół szmer zielonych liści, poruszanych wiatrem.
- Zdrowe drzewo jest bardzo piękne - rzekł wreszcie - tak jak wiele innych, które was otaczają; lecz wszystkie one zasłaniają szczelnie niebo. Tylko dzięki temu uschniętemu mogłem bez przeszkód zobaczyć Słońce.
Cel mieli ten sam, ale ścieżki różne. Pierwszemu szło się dość dobrze, choć nie bez problemów: droga czasem zakręcała niespodziewanie, innym razem krzyżowała się z głębokim strumieniem lub stawała się kamienista i stroma. Pokonywał jednak przeszkody dzielnie i szedł naprzód, w miarę zadowolony. Podróż naprawdę była przyjemna i czerpał z niej wiele satysfakcji.
Trochę gorzej było z drugim wędrowcem. Jego ścieżka była węższa i miała więcej zakrętów. Nieraz nawet miewał wrażenie, że słońce częściej zachodzi, niż wschodzi. Gdy zapadał mrok, zdarzało mu się wpaść w kłujące krzaki lub nie zauważyć stromego zejścia w dół. Jeden nieuważny krok kosztował sporo bólu w kostce lub w kolanie; czasem z zadrapania skóry pociekła krew. Jeśli noc trwała dłużej, łatwo było zagubić ścieżkę, zwłaszcza gdy prowadziła przez zarośla. Bywało, że musiał cofać się - wracać do miejsca, w którym już raz był, i zaczynać jeszcze raz, w innym kierunku. Mimo to, uparcie podejmował wędrówkę na nowo. Nieraz widywał przed sobą na horyzoncie sylwetkę swego towarzysza i wiedział, że sam – dojdzie ostatni. Przychodziła gorycz. Lecz na przekór goryczy wciąż ufał i wierzył, bo przecież tylko ta ścieżka była jego własną i tylko ona mogła doprowadzić go do domu.
Tak przemierzali góry i doliny, pustynie i żyzne niziny. Pierwszy miał mniej zmagań, drugi więcej. Lecz cel mieli ten sam.
***
Wreszcie stanął pierwszy wędrowiec u wrót nieba i Jezus otworzył mu osobiście. Przywitał się serdecznie, otrzepał lekko z kurzu i zaprowadził do wspólnoty świętych. Minęło trochę czasu, zanim do drzwi zastukał drugi. Jezus otworzył..... i zatrzymał go w progu. Przyglądał się długą chwilę. Wzruszony żebraczym widokiem, zaprowadził do własnego apartamentu. Troskliwie opatrzył skaleczenia i delikatnie obmył z brudu, ucałował rany. Potem w ciszy długo tulił do serca.
Taka bliskość z Bogiem nie zdarzyła się nigdy pierwszemu... który doszedł wcześniej, pełen sukcesów.
***
A my na codzień, na własnej drodze życia chcemy raczej być jak ten pierwszy.... i nie chcemy być, jak ten drugi.
Pewna kobieta postanowiła pójść na rozmowę z Jezusem. Miała czworo dzieci, które jeszcze nie mogły zostać same w domu, dlatego zabrała je ze sobą. Po długim spacerze weszli do kościoła i zajęli miejsce w ławce.
Zapadła cisza.
Maluchy – przejęte – siedziały spokojnie, lecz po dłuższej chwili zaczęły się wiercić. Pamięć szybko wymyśliła zabawę w kino i zajęła się odtwarzaniem filmów z przeszłości. Jej młodsza siostra Wyobraźnia zajęła się twórczym pisaniem nowego scenariusza... palcem po ławce. Rozbrykana Emocja skakała po stopniach ołtarza, sprawiając wrażenie, że jej wszędzie pełno. Tylko najmłodsze Pragnienie (troszkę nieśmiałe, lecz uparte) zostało przy mamie, którą od cichej modlitwy odrywały wybryki pozostałych dzieci. Uspokajała je, przywoływała do siebie; one zaś po dłuższej chwili na nowo chciały zaczynać zabawę.
Tak mijały kolejne minuty.
Wreszcie kobieta uczyniła znak krzyża i wstała. Zebrała spokojnie swoją małą gromadkę i skierowali się ku wyjściu. W drzwiach odwróciła się ku Jezusowi ostatni raz. - Dopóki przeszkadzają – szepnęła – nie mogę rozmawiać z Tobą zupełnie swobodnie. Mimo to będziemy tu przychodzić, wszyscy razem.
Jezus głęboko spojrzał w jej oczy.
- Nie bój się. Będą dojrzewać. Znam ich imiona bardzo dobrze, lecz i twoje znam także: Wola.
Jesteś najważniejsza.
Nawa główna. Półmrok jasny, światło gęste, przytłumione echo głosów. Czarno-biała posadzka ugina się pod ciężarem stanu ważkości. Złote litery lśnią matowo: Mieszko I. Bolesław Chrobry. Mieszko Stary. Władysław Odonic. Bolesław Pobożny. Przemysław II. Schodzimy na palcach do krypty. Jasnoszare kamienie, przed tysiącem lat trwałym spoiwem złączone, patrzą na nas z takim samym wyrazem załamań powierzchni, z jakim patrzyły na poddanych Mieszka. Mówię dzieciom: to jest chrzcielnica pierwszego historycznego władcy Polski... - i przeszywa mnie dreszcz.
Boczne kaplice: każda pod innym wezwaniem, każda stopniowo ubogacana przez kolejne wieki, w każdej nieco mieszaniny stylów i form. Reklamowe foldery podpowiadają, na co trzeba zwrócić uwagę: tutaj wizerunek patrona miasta; tutaj epitafium zasłużonego biskupa; tutaj posągi królów... Przychodzi jednak zawsze moment, w którym chowasz folder do kieszeni i zaczynasz oglądać wszystko jeszcze raz: sercem.
***
Staję w prezbiterium przed średniowiecznym tryptykiem. Katedro poznańska, twój główny ołtarz ozdabia dzieło pochodzące z pracowni wrocławskiej. Dziwne uczucie triumfu. Katedro poznańska, tak niejednorodna, dwanaście twoich kaplic jak dwanaście osobliwych opowieści o różnych świętych, co zachwycali hojnych donatorów w minionych wiekach. Katedro poznańska, Pan Jezus na uboczu w tobie; za kratami niepozornej kaplicy zamknięty, omijany przez turystów uprzejmie zasłuchanych w monotonne wykłady przewodników.
Katedro – wiele masz analogii do człowieczeństwa. Chrzest, rozbudowa, rozwój, ubogacanie naszych własnych wewnętrznych kaplic wraz z upływem czasu. Kilkoro ulubionych świętych i ważnych przyjaciół, wspomnienia, ukochany film, relacje z bliskimi i przyjaciółmi, pomysły i plany na przyszłość.
***
Gdybyś zwiedzał moje serce jak zabytkową katedrę, w którym miejscu znalazłbyś Siebie: czy też tylko w małej kapliczce bocznej, za kratami umieszczonego.... jakby grzecznościowo? Jaki folder informacyjny miałabym dla Ciebie: gotowy wykaz spraw, które przeznaczyłabym do Twojej wiadomości? Czyją postać ujrzałbyś w prezbiterium? Czyje imiona odczytałbyś na posadzce, złotymi literami utrwalone w szachownicy kamiennych płyt?
Gdybyś w ostatnim dniu mojego życia zwiedzał moje serce jak katedrę, co powstając stopniowo przez wiele lat, różnorodne elementy wystroju zyskiwała – na co zwróciłbyś uwagę?
Wiem.... Liczy się tylko jeden widok - ten, na który zadrży Twoje Serce, gdy pójdziesz wzdłuż nawy głównej, autorski folder schowawszy wreszcie do kieszeni.
Dziś w Jutrzni - jedna z antyfon: "On pójdzie przed Panem w duchu i mocy Eliasza, przygotować Panu lud doskonały".
Eliasza, potężnego proroka, ukazywały czytania mszalne kilka dni temu - a dziś wpatrywaliśmy się w jego duchowego potomka, duchowego dziedzica, który zapisał się w pamięci następnych pokoleń.
Podobnie i my... Kształtowani jesteśmy przez to, co otrzymujemy po naszych przodkach. Nie tylko najbliższych, ale i tych dalszych. Mieszka w nas i kształtuje naszą osobowość bardzo wiele z tego, co było w życiu naszych przodków piękne i dobre, co było w ich życiu błogosławieństwem. Ale również niestety powtarzamy ich grzechy, złe skłonności i wszelkiej maści wady. Nie zwalnia nas to od osobistej odpowiedzialności za własne serce, tym niemniej grzechy powtarzające się we własnej rodzinie warto znać. Warto, bo pokolenia które przyjdą po tobie, będą czerpać z twojej osobistej świętości, więc przygotuj Panu lud doskonały, ile tylko potrafisz, współpracując z łaską i czerpiąc pokrzepienie z listu Piotra: "Wiecie bowiem, że z waszego, odziedziczonego po przodkach, złego postępowania zostaliście wykupieni nie czymś przemijającym, srebrem lub złotem, ale Krwią Chrystusa, jako baranka niepokalanego i bez zmazy" (1 P 1, 18-19).
Święty Jan Chrzciciel żył krótko i całe jego życie było naznaczone wybraństwem - od chwili poczęcia aż do śmierci. Ścięcie mieczem w wyniku intryg Herodiady zawsze kojarzyło mi się z dwoma elementami: z czystością od gierek w relacjach z ludźmi, od fałszu - oraz z przysłowiem "daję głowę, że jest właśnie tak a tak!". Nie muszę zawsze mieć racji, nie muszę udowadniać innym niczego....
Daj nam, Panie wewnętrzną wolność Jana Chrzciciela - Bożego odmieńca, który dał głowę... tylko dla chwały Baranka Bożego. Uzdolnij i natchnij nas Panie, byśmy dali głowę dla Ciebie. Głowę - zatem nasze myśli, plany, nasze zamierzenia, nasze marzenia, nasze wewnętrzne światy, nasze upodobania. Wszystko, co się w nas dzieje w każdej sekundzie istnienia naznaczonego wybraństwem od chwili chrztu; wszystko niech będzie coraz bardziej skierowane ku Twojej chwale.
Jezus przybył do Jerozolimy i wszedł do świątyni. Obejrzał wszystko, a że pora była już późna, wyszedł razem z Dwunastoma do Betanii. Nazajutrz, gdy wyszli z Betanii, uczuł głód. A widząc z daleka drzewo figowe, okryte liśćmi, podszedł ku niemu zobaczyć, czy nie znajdzie czegoś na nim. Lecz przyszedłszy bliżej, nie znalazł nic prócz liści, gdyż nie był to czas na figi. Wtedy rzekł do drzewa: "Niech już nikt nigdy nie je owocu z ciebie". Słyszeli to Jego uczniowie. I przyszli do Jerozolimy. Wszedłszy do świątyni, zaczął wyrzucać tych, którzy sprzedawali i kupowali w świątyni, powywracał stoły zmieniających pieniądze i ławki tych, którzy sprzedawali gołębie, i nie pozwolił, żeby kto przeniósł sprzęt jaki przez świątynię. Potem uczył ich mówiąc: "Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów? Lecz wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców". Doszło to do arcykapłanów i uczonych w Piśmie i szukali sposobu, jak by Go zgładzić. Czuli bowiem lęk przed Nim, gdyż cały tłum był zachwycony Jego nauką. Gdy zaś wieczór zapadł, wychodzili poza miasto. Przechodząc rano, ujrzeli drzewo figowe uschłe od korzeni. Wtedy Piotr przypomniał sobie i rzekł do Niego: "Rabbi, patrz, drzewo figowe, któreś przeklął, uschło". Jezus im odpowiedział: "Miejcie wiarę w Boga. Zaprawdę powiadam wam: Kto powie tej górze: «Podnieś się i rzuć w morze», a nie wątpi w duszy, lecz wierzy, że spełni się to, co mówi, tak mu się stanie. Dlatego powiadam wam: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie. A kiedy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam wykroczenia wasze".
Rytm spotkań wspólnoty jest jak bicie serca. Skurcz - zbliżenie: schodzimy się, modlimy, śpiewamy, rozmawiamy. Rozkurcz - oddalenie: wracamy do swoich domów, rodzin, zajęć, codzienności. Skurcz - zbliżenie: schodzimy się, modlimy, śpiewamy, rozmawiamy... To jest jak bicie serca, bicie które sprawia że ożywają wszystkie członki mistycznego Ciała i otrzymują wraz z przepływem Ducha to, czego potrzebują do rozwoju i wypełniania swojej funkcji, do życia.
Wzruszający jest ten obraz. Dziś dotarło do mnie, że i Jezus taki rytm przez pewien czas realizował - właśnie to jest opisane w niniejszej Ewangelii. Jerozolima - starcia z faryzeuszami, nauczanie, uzdrawianie... za dnia. Wieczorem przejście do Betanii. Tam mieszkała Marta, Maria i Łazarz. Jezus zapewne u nich po prostu sobie mógł odpocząć, zaczerpnąć radości z przebywania wśród przyjaciół. Rytm spotkań: Betania - Jerozolima - Betania - Jerozolima...
I drzewo figowe w tym wszystkim: pozbawione owoców. Zawsze mnie to frapowało: dlaczego Jezus zażądał od tego drzewa owoców wiedząc, że to nie pora na figi? To drzewo stało przy drodze między Betanią a Jerozolimą - być może to obraz kogoś, kto próbuje uciekać we wspólnotę od spraw codziennego życia i przez to staje w miejscu, nie wydaje owoców. Nie bierze się za bary z własną codziennością, lecz szuka tylko zaspokojeń emocjonalnych w modlitewnych i towarzyskich chwilach spędzanych wśród życzliwych ludzi.
Być może.
Dlatego Jezus przestrzega: Wszystko, o co w modlitwie prosicie, stanie się wam, tylko wierzcie, że otrzymacie. A kiedy stajecie do modlitwy, przebaczcie, jeśli macie co przeciw komu, aby także Ojciec wasz, który jest w niebie, przebaczył wam wykroczenia wasze.
Dlaczego mam modlitwę prośby zaczynać od przebaczenia? Może właśnie po to, by nie uciekać od swojej Jerozolimy do Betanii, lecz odważnie wejść w rytm miłości - rytm Bożego Serca. Tylko ten rytm pozwoli na przepływ Ducha ku tym, którzy w naszej codzienności potrzebują Go najbardziej.
W każdym z nas jest trochę z Marii i trochę z Marty. Zdanie to powtarzane jest w wielu homiliach i konferencjach.
A gdzie podział się Łazarz? Czemu nie mówimy, że mamy trochę z Marii, trochę z Marty i trochę z Łazarza? Niewidoczny dla naszych – oswojonych z banałami – oczu jest ten brat dwóch pań M.
Może Łazarz był wycofany? Jezus przychodzi na kolację do przyjaciół: Marta krząta się, Maria siedzi u stóp Mistrza, a o Łazarzu ani słowa. Może siedział wtedy milcząc, w kącie. Albo w swoim pokoju, ze słuchawkami na uszach.... buszował w internecie.
Później Ewangelia ukazuje go dopiero przy grobie – jego własnym zresztą. „Łazarzu, wyjdź na zewnątrz!”. Może te słowa miały więcej znaczeń, niż tylko wskrzeszenie ciała. Wycofany z życia rodzinnego i towarzyskiego Łazarzu, wyjdź na zewnątrz swojej jaskini i zacznij chodzić między ludźmi. Zacznij smakować bycie realnym człowiekiem. Zacznij smakować własne istnienie. Smakować – to znaczy odczuwać smaki, zarówno słodycz, jak i gorycz.
Jezus przed grobem Łazarza doznaje głębokiego wzruszenia. To doznanie – głębokie Jezusowe wzruszenie – wspomniane jest w Ewangelii tylko dwa razy. Pierwszy – właśnie tam, w Betanii. Drugi – przy Ostatniej Wieczerzy, gdy Chrystus wyjawia zdrajcę i pozwala mu odejść.
Przypatrując się swojej wewnętrznej zapracowanej Marcie i wewnętrznej rozmodlonej Marii, nie zapomnij o swoim wewnętrznym Łazarzu – który być może jest jakąś częścią ciebie jeszcze zabarykadowaną przed ludźmi, wycofaną i niepogodzoną. Łazarz to najprawdziwsza, najgłębsza i najdotkliwsza treść twojego grobu. Łazarz to te trudne wspomnienia i ten etap życia, który najchętniej ze wstydu albo ze strachu zakopałbyś w ziemi o północy tak, żeby nikt nie widział.
Podejrzewam, że gdy Jezus zawołał „Łazarzu, wyjdź na zewnątrz” – wszyscy wstrzymali oddech i czekali długą, długą chwilę... W tamtych czasach przecież zmarłych obwiązywano tkaninami. Dlatego gdy Łazarz ożył i złapał – niby noworodek – pierwszy oddech, musiał się po prostu wyplątać z przepasek, prześcieradeł i tak dalej. Dopiero gdy się z tym uporał, i zapewne także z własnym zdziwieniem – mógł stanąć o własnych siłach, złapać równowagę i zrobić pierwszy krok ku wyjściu. Jezus zobaczywszy go, mówi: „Rozwiążcie go i pozwólcie mu chodzić”. Widocznie takie rozwiązywanie grobowych związań to proces, który dokonuje się nie tylko przed wyjściem z grobu, ale także jeszcze po nim. Ważne, że wskrzeszenie dokonuje się na początku procesu rozwiązywania niezdrowych więzi.... mnie się zaś wydawało, że jest finałem.
Własnych, osobistych łazarzowych grobów nie lubimy odwiedzać podczas pracy nad sobą. To bardzo trudne, nieraz miażdżące – zmierzyć się z gorzkimi prawdami o naszych miejscach śmierci, w których żyliśmy nieraz wiele lat... i z ich skutkami.
A jednak tylko w tym miejscu Jezus doznaje wzruszenia: gdy staje blisko Łazarza nie mogącego uczynić już nic dla siebie. Z tego wzruszenia – jak z najczystszego źródła – wypływa dar nowego życia.
I chociaż jeszcze wiele razy będziesz stawał na skraju zwątpienia, Jezus niestrudzenie powtórzy ci odpowiednie słowa zachęty – wymagające, lecz pełne miłości. Jak wiecznie ufna matka, permanentnie formująca osobowość ukochanego dziecka.
Słowo jest blisko ciebie, na twoich ustach i w sercu twoim. A jest to słowo wiary, którą głosimy. Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest Panem, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg wskrzesił Go z martwych, osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia.
Ten tekst był dziś w Jutrzni.
List do Rzymian, napisany przez świętego Pawła po grecku.
Żydom nie wolno było wymawiać Imienia Jahwe. Zamiast niego stosowali więc słowo Adonai - po hebrajsku "Pan".
Gdy w III wieku p.n.e. powstawał pierwszy przekład Starego Testamentu z hebrajskiego na język grecki (tzw. Septuaginta), tłumacze mieli kłopot z przetłumaczeniem słowa "Jahwe" - bo greka nie posiada w swoim alfabecie litery H. Podjęto ostatecznie decyzję, by zamiast "Jahwe", użyć wszędzie "Kyrios" czyli greckiego odpowiednika słowa "Adonai".
Tak więc dla wszystkich Żydów w diasporze, czytających od dwóch stuleci po grecku święte księgi było jasne, że tam gdzie pojawia się "Kyrios", tam jest mowa po prostu o Jahwe - Bogu Wszechmogącym. Było to na pewno jasne szczególnie dla Pawła, tak bardzo przecież wykształconego Hebrajczyka, obeznanego ze Słowem Bożym na długo przed swoim nawróceniem. On musiał doskonale znać Septuagintę. On doskonale wiedział co robi, pisząc to zdanie. "Jeśli więc ustami swoimi wyznasz, że Jezus jest PANEM..."
Trudno nawet sobie wyobrazić, jaką siłę rażenia musiał mieć list Pawłowy dla świeżo nawróconych z judaizmu chrześcijan, którzy też na pewno znali grecką wersję Świętej Księgi i czytając list Pawła, ujrzeli słowo "PAN" przy Jezusie - Synu Boga.
Wielka Sobota. Dzień pełen już atmosfery świątecznej, lecz zarazem jeszcze w mniejszej lub większej mierze wypełniony przygotowaniami w kuchni przed Niedzielą Zmartwychwstania, szczególnie przed uroczystym świątecznym śniadaniem w gronie rodziny.
Codzienność chrześcijańska jest jak Wielka Sobota. Dzięki śmierci Jezusa już wiesz, co na ciebie czeka po zachodzie... twojego słońca. Możesz już teraz świętować w oczekiwaniu na zmartwychwstanie i ucztę w gronie rodziny... świętych w niebie. Zarazem nie możesz zaniedbać ostatnich przygotowań (wewnętrznych) przed tą ucztą. Zwłaszcza sprzątania i wietrzenia.
Ciśnie się jednak na usta pytanie: co z Wielkim Czwartkiem i Wielkim Piątkiem?
Tak. Wielki Czwartek to nasze bycie na Eucharystii, nasza koncentracja na niej, nasze z niej czerpanie sił do codziennych zmagań. A Wielki Piątek to cierpienia, które dotykają każdego. Jednych w mniejszym stopniu, innych w większym - ale nikt ich nie uniknie. Nauka przeżywania cierpień w jednoczeniu się z Jezusem jest naszym osobistym Wielkim Piątkiem.
I nagle z podziwem odkrywam, że życie jest Triduum Paschalnym. Może dlatego również te wyjątkowe dni powtarzamy co rok - żeby coraz głębiej i coraz bardziej świadomie przeżywać nie tylko Święta, ale i własne życie.
Wielki Czwartek: dar bycia na Mszy, bycia przy Jezusie tak często, jak tylko zapragniesz (zapytać też siebie warto, czy On tego pragnie). Wielki Piątek: codzienne trudności i cierpienia łączone z odkupieńczym cierpieniem Jezusa. Wielka Sobota: radość życia doświadczana już tu na ziemi, przygotowywanie siebie na spotkanie z Bogiem, ale i oczekiwanie na zmartwychwstanie i ucztę w niebie.
W tym kontekście śmierć staje się świtem Niedzieli Zmartwychwstania.
Ta finałowa niebiańska Niedziela będzie wieczna i rozstań już więcej nie będzie.
To ten sam gest, który wobec Niego uczyniła nieco wcześniej Maria Magdalena, wylewając łzy i nardowy olejek.
Taka specyficzna jedność gestów.
***
Kiedy wyobrażałam sobie obmycie wodą Ducha Świętego, zawsze myślałam "od góry". Ześlij deszcz, obmyj mnie... Deszcz kojarzy się z obmywaniem najpierw głowy, ramion, tułowia etc. Stopy są w tej hierarchii na końcu - to nie to, co piękna głowa, wyczesane włosy, ładny ubiór. Stopy są dla deszczu bardziej niedostępne, jakby ukryte. Na zewnątrz często nie widać, że brudne, spocone, może przyduszone po całym dniu spędzonym w półbutach.
A Jezus ze skupioną miłością nachyla się, by zająć się właśnie sferami brudnymi, przyduszonymi w nas, zablokowanymi, ukrytymi przed nami samymi, przed innymi, przed Nim. Żeby to uczynić, potrzebuje naszego przyzwolenia - a przyzwolenie płynie z zaufania.
Te symboliczne "stopy" w nas - to co brudne, schowane, trudne do zaakceptowania, może nie dopuszczone do świadomości, a może jak stopa spuchnięte... tyle, że od łez - te symboliczne stopy są obiektem szczególnie czułego zainteresowania i bliskiego pochylenia Jezusa.
Miseremini mei, miseremini mei saltem vos, amici mei, quia manus Domini tetigit me.
Czyli:
Zlitujcie się, przyjaciele, zlitujcie, gdyż Bóg mnie dotknął swą ręką (Księga Hioba 19, 21).
W tej pieśni do powyższego biblijnego wersetu dodana jest prośba za zmarłych: Requiem aeternam dona eis, Domine et lux perpetua luceat eis, czyli "Wieczne odpoczywanie daj im Panie, a światło wiekuiste niech im świeci".
A potem powraca wołanie hiobowe - zlitujcie się, przyjaciele.
Rozwój człowieka nigdy się nie kończy. To, co dziś wydaje nam się nowe i odkrywcze, jutro stanie się oswojone i bliskie, a pojutrze okaże się niewystarczające wobec naszych pragnień.
Nigdy się nie kończy rozwój naszego poznawania.... nie tylko Pana Boga i bliźnich, ale i siebie samego – a o tym często zapominamy. Przyzwyczajamy się. Poznawanie Boga bywa nieraz oswojonym elementem codzienności. Żyjemy we wspólnocie, chodzimy na Msze święte, czytamy Biblię i różnorodne artykuły, słuchamy konferencji, uczestniczymy w rekolekcjach. Z poznawaniem innych ludzi też jesteśmy oswojeni, na miarę naszego otwarcia i trybu życia, jaki prowadzimy - zwłaszcza, jeśli autentycznie żyjemy we wspólnocie.
Najtrudniej przychodzi nam poznawanie siebie, bowiem nieraz wymaga więcej wysiłku i samozaparcia, niż poznawanie Boga i poznawanie bliźnich.
W pewnym sensie poznawanie siebie jest aktem wymierzonym przeciwko nam samym. Wytrąca nas z przyzwyczajeń. Pozbawia nas płytkiego samozadowolenia, dostarcza zaskakujących odkryć i wniosków. Zmusza do weryfikacji własnych ocen i poglądów. Zawstydza. Upokarza. Czasem wstrzymuje w marszu, a czasem do niego mobilizuje.
Jest konieczne, by zbliżać się do Boga, do bliźnich – i do siebie samego.
Boże mój, Boże, szukam Ciebie i pragnie Ciebie moja dusza. Ciało moje tęskni za Tobą, jak ziemia łaknąca wody.
Szczyt tęsknoty, szczyt integracji.
Boże mój, szukam Ciebie - to praca umysłu. Żeby znaleźć coś (lub kogoś), trzeba pomyśleć i zastanowić się: gdzie znajdę? – i uczynić wysiłek szukania.
Pragnie Ciebie moja dusza - to aktywność duszy, czyli pragnienie miłości.
Pragnienie miłości odwzajemnionej, wiecznej, nie lękającej się śmierci i utraty ukochanej osoby.
Ciało moje tęskni za Tobą - to sfera aktywności ciała.
Dlaczego jezuici proponują na rekolekcjach ćwiczenia gimnastyczne (lub przynajmniej spacer)? Gdy dusza zaczyna pełniej żyć podczas intensywnych ćwiczeń duchownych, ciało też musi się odprężyć i zacząć pełniej żyć przez ćwiczenia fizyczne. Integracja.
Doświadczenie tęsknoty ciała warto w sobie zauważyć... Pojawia się wszędzie tam, gdzie mamy zranienia w sferze dotyku – ale nie tylko. Jestem zmęczony, jestem głodny, jestem złakniony przytulenia. Wszystkie te doświadczenia tęsknot cielesnych też są formą tęsknoty za Bogiem... jeśli są zintegrowane.
Integracja ciała, duszy i umysłu człowieka. Niekoniecznie objawia się od razu w spełnieniu, zaspokojeniu, wylewie błogosławieństw i pozytywnych doświadczeń.... lecz może właśnie raczej w głębokiej tęsknocie scalającej wszystkie władze i wszystkie działania. W tęsknocie ukierunkowującej nas.
Aby scaliła człowieka jedna tęsknota i ukierunkowała go na Boga, pozostałe trzeba nazwać po imieniu i przepracować, przemodlić, przyjąć. Zderzyć się czołem z własnym niespełnieniem, niezrealizowaniem w różnych sferach życia, porażkami i żalami z przeszłości, wpływającymi na nas konsekwencjami zdarzeń niezależnych od nas, konsekwencjami decyzji własnych i innych osób etc. Nie karm iluzjami i próżnością tego, co musi umrzeć - musi umrzeć po to, byś ty sam mógł stać się nowym człowiekiem.
Prawdziwym i wewnętrznie scalonym.
Czym się kończy ten wers? Porównaniem ciała do ziemi łaknącej wody.
Do nas Europejczyków to zestawienie nie przemawia tak, jak przemawiać mogło do mieszkańców Ziemi Świętej - tam mniej mają deszczu, więcej posuchy, ziem spalonych słońcem i popękanych, stwardniałych od braku wody. Takie jest życie – łatwiej zesztywnieć od nadmiaru stresu niż uśmiechać się pod wpływem czyjejś czułości.
A jednak miejsce to – samo twarde życie – okazuje się być miejscem narodzin jednego z najpiękniejszych psalmów, miejscem narodzin modlitwy tak podobającej się Bogu, że aż zdecydował się zanotować ją w swojej wiecznej Księdze.
***
Poukładanie, pogodzenie, integracja, spełnienie - to droga ku głębszej tęsknocie całego człowieka za Bogiem; sama integracja nie jest celem samym w sobie. Celem jest Bóg: wytęskniona wszystkimi sferami życia... Miłość. Tylko On jest jedynym spełnieniem... tęsknoty za Nim, dotykającej i integrującej wszystkie przestrzenie mojego ja.
Co w tym pięknego? Ano to, że nawet jeśli dojrzejesz w człowieczeństwie, jeśli w odpowiedzialny i właściwy sposób będziesz zmierzał do różnych kolejnych szlachetnych celów w różnych sferach swojego życia, to one same w sobie - osiągnięte - nie staną się nigdy źródłem pełni szczęścia. Będą tylko punktami na twojej drodze do Tego, który oczekuje na ciebie już tutaj... zdolny do pełnego oddania się tobie i czekający na tego oddania odwzajemnienie.... i czeka tam, po drugiej stronie.
Czeka cierpliwie na najwłaściwszy moment, by zaspokoić Swoją tęsknotę za tobą... i twoją za Nim.
Są tylko dwa miejsca w Ewangelii, gdzie Jezus prosi o ugaszenie swego pragnienia.... miłości.
Pierwsze – spotkanie z Samarytanką.
Przychodzi kobieta, On prosi ją o wodę. Lecz ona zaczyna z nim rozmowę, wreszcie odchodzi do miasta wygłosić o Nim świadectwo i ostatecznie Jezus pić z jej rąk nie dostaje. Zaangażowała się w relację z Nim, ale... przegadała, przegapiła szansę na intymne napojenie Go własną miłością.
Drugie – ukrzyżowanie.
Jakiś żołnierz wbija gąbkę z octem na włócznię i do ust Mu podaje. Gorzki łyk odurzającego napoju w chwili śmierci. Upokorzenie. Zawstydzenie. Obnażenie z czci.
* * *
W odpowiedzi na pragnienie Jezusa - zamiast czystego jak studzienna woda, miłosnego człowieczego pocałunku... oto lepka od przyzwyczajeń gąbka serca, nasączona octem upokarzającej obojętności.
Finał ukrzyżowania. Szczyt Bożego cierpienia.
* * *
Jak jest ze mną dziś, gdy podchodzę do Komunii Świętej ?
Cały on i całe jego życie składa się z wielu kawałeczków, dopasowujących się do siebie: wspomnień, doświadczeń, wad, uzdolnień, pragnień.... Można być jak puzzle, ale pozbierane w woreczku. Niby wszystkie elementy są blisko siebie, zebrane razem, ale ciasno i nie na swoim miejscu. Niby siebie znasz, niby panujesz nad życiem, coś się dzieje, idziesz do przodu, ale jednak nie jesteś wewnętrznie poukładany.
Dużo lepiej, gdy elementy całości starannie i powoli - nigdy w pośpiechu - dopasowujesz do siebie i układasz tak, by były na swoim miejscu. To wymaga czasu. Integracja wszystkiego, co w tobie jest.... to takie właśnie układanie puzzli. Nad każdym elementem trzeba zatrzymać się z namysłem. Obrócić w palcach, przysunąć do innych, przemyśleć, powalczyć ze zmęczeniem i zniechęceniem.
Cały szkopuł w tym, że aby zacząć układać puzzle swojego życia, trzeba je najpierw przed sobą rozsypać, a czasem trzeba nawet się rozsypać... Wśród twoich elementów znajdziesz jasne, pełne ciepłych barw, z fragmentami obrazka - i ciemne, bez żadnych jego fragmentów, dużo trudniejsze do ułożenia. Najłatwiej byłoby wyrzucić ciemne, ale wtedy nie ułożysz całości....
Spodziewam się jednak, że gdy pozbieram i poukładam wszystkie elementy, na obrazku nie będzie romantycznego pejzażu prosto ze Szwajcarii, ani jakiegoś mądrościowego przekazu rodem z krążących po internecie slajdów.
Jest tylko jeden Obraz, który może ukazać się z naszych puzzli.
Przypomniała mi się przypowiastka o chłopcu, który umierając wskutek nieszczęśliwego wypadku, szeptał: "Idę do najbliższej mi osoby". Miał na myśli Osobę Pana Boga.
Tak to jest - trzeba umrzeć, żeby się do Niej dostać...
Zanim ta chwila nadejdzie... tutaj na ziemi - kto jest najbliższą ci osobą?
Ty sam - Ty sam jesteś dla siebie najbliższą osobą.
Trzeba umrzeć, żeby się do niej dostać...
***
Umrzeć swoim utrwalonym poglądom na swój własny temat - by zyskać nowe, prawdziwsze. Umrzeć nierealnym ambicjom; umrzeć wpływającemu na teraźniejsze decyzje niespełnieniu marzeń z przeszłości; umrzeć wypieraniu popełnionych błędów i zrzucaniu odpowiedzialności na innych; umrzeć iluzjom rodzącym się z pojawiających się okazji i szans; umrzeć wybujałym oczekiwaniom wobec siebie lub innych; umrzeć gonieniu za pozytywnymi odczuciami za cenę odejścia od prawdy własnego serca; umrzeć dla walki z tym, na co nie mamy wpływu, umrzeć budowaniu poczucia własnej wartości na...., umrzeć dla zaspokajania oczekiwań innych stawianego nad słuchanie własnej duszy.
Jeśli tej całej masie powierzchowności nie powiesz STOP, nigdy nie zasmakujesz spotkania ze sobą samym.
Potem wiele się wyznało,
Przemieniło, zapomniało,
Ale i to było mało.
Żeby się wyprostowało
Życie - by się pamiętało
Dobrze wszystko, co się stało:
I to, co się nie udało,
I to, co się planowało,
Co samemu się spraprało,
Co najgłębiej zabolało,
Co nie wyszło a wyjść miało,
Co czyniło mnie wspaniałą,
I to, co się zaniedbało....
Żeby się wyprostowało -
Sposób jeden: przyjąć trzeba.
Idź na całość. Dróg do nieba
Nie masz wielu. Tylko jedną:
Przyjąć wszystko - wolą całą.
Był sobie człowieczek o naturze podróżniczej, nieustannie wędrujący przez krainy, pagórki i doliny świata całego. W podręcznym plecaczku miał różne przydatne sprzęty, pamiątki i zapiski wspomnień, które wyjmował w chwilach potrzeby.... a czasem nieoczekiwanie wysypywały się same.
Pewnego dnia stwierdził, że plecaczek jest już za ciężki. Zatrzymał się więc na dłużej w swojej wędrówce. Usiadł i zaczął przebierać wszystko, co miał do tej pory zapakowane, rozdzielając na dwie sterty. Dobre – niedobre. Potrzebne – niepotrzebne. Przydatne – nieprzydatne. Góra śmieci rosła szybko i zaskoczyła go swoimi rozmiarami. Tyle śmieci nieść tak długo w plecaczku – toż to wbrew zdrowemu rozsądkowi!
Na porządkach spędził cały dzień. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, przypomniał sobie o konieczności zorganizowania noclegu. Może jakieś ognisko? Szałas? Kolacja? Rozejrzał się ze smutkiem. Sprawa plecaczka tak go zafrapowała, że zapomniał o całym świecie, wszystko przestało się liczyć... nawet to, że także i tego dnia – jak każdego innego – trzeba było w kwestii kolacji liczyć tylko na siebie. Realia nie cofnęły się jak fale Morza Czerwonego, by zrobić mu przejście ku niczym niezakłóconej chwili upragnionego odpoczynku ze samym sobą.
W gruncie rzeczy, tak nawet było lepiej. Człowieczek zebrał się w garść, rozprostował kości i postanowił znaleźć w okolicy jakiś materiał, z którego mógłby skonstruować stos – żeby rozpalić ognisko. Ale.... drzew i krzewów nie było. Tylko pustynna trawa – zbyt wilgotna od wieczornej rosy. Wreszcie człowieczkowy wzrok padł na jego własną górę śmieci. Nie namyślając się długo, sięgnął po zapałki i podpalił leżące na samym spodzie świstki papieru. Płomień szybko zajął cały stos. Człowieczek westchnął głęboko, usiadł na śpiworze i wyjął Biblię.
Gdy Mojżesz pasał owce swego teścia, Jetry, kapłana Madianitów, zaprowadził [pewnego razu] owce w głąb pustyni i przyszedł do góry Bożej Horeb. Wtedy ukazał mu się Anioł Pański w płomieniu ognia, ze środka krzewu. [Mojżesz] widział, jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego. Wtedy Mojżesz powiedział do siebie: "Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala?" Gdy zaś Pan ujrzał, że [Mojżesz] podchodził, żeby się przyjrzeć, zawołał....
Więcej już nie mógł przeczytać. Zmęczenie wywołane porządkami dało znać o sobie. Zsunął buty z nóg, ułożył ręce pod głową i usnął myśląc o tym, że jutro o świcie wyruszy w dalszą drogę z lżejszym plecaczkiem.
Stos śmieci palił się mocno przez całą noc, w ogóle nie przygasając.
Ten niewidomy człowiek, który siedząc na drodze krzyczał "Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!!!"... - był na dnie.
Tak. Prosta modlitwa nie stanowiła dla niego jakiegoś duchowego wysiłku, wewnętrznego starania, ćwiczenia oddechu, szukania ciszy.... Raczej była rozpaczliwym wołaniem o pomoc, krzykiem z dna ciemności.
Pierwsza modlitwa Jezusowa tam właśnie się zrodziła... - w nieokiełznanym emocjonalnie krzyku człowieka cierpiącego. Taki wzór biblijny zostawił nam ewangelista.
Być może nam samym już nie potrzeba do tego tak wielkich cierpień - chociaż każdy ma swoje bolesne historie, które trzeba przepracować. Czasem wystarczy jedynie jasno zobaczyć swoje mechanizmy działania, zakorzenione schematy, własną bezsilność.... i zapłakać nad nimi.
Tylko niech mam na tyle odwagi, by tak głęboko dotknąć wzoru Słowa.
Bywa tak, że niełatwo wypowiedzieć coś, co leży na sercu...
Czasem łatwiej do obcego, niż "swojego".
A czasem odwrotnie.
Dobrze, jeśli to co leży na sercu, już masz uświadomione. Jeśli uświadomione, można wypowiedzieć. Jeśli wypowiedziane, można się od tego uwalniać przez przebaczenie. Jeśli uwolnione, można zacząć kochać.
Po to są rozmowy, animatorzy, małe grupy. Jest wówczas ktoś, kto wie o tym, co się dzieje we mnie – nie tylko po to, by towarzyszyć i budować relację wzajemnego zaufania, ale także by modlitwą wspierać dokonujące się przemiany. Tak właśnie powstaje pierwszy łańcuch modlitwy. Za kogoś modlisz się ty, za ciebie ktoś inny, a za niego z kolei – jeszcze ktoś inny. Modlitwa za siebie wzajemnie zmienia relacje. To łańcuch pierwszy, zwykle najbardziej odczuwalny.
Widziałam ostatnio zabawę z dziećmi w przedszkolu. Pani poprosiła, żeby usiadły w kręgu i zaplotły swoje ręce w łokciach. Każde dziecko splatało lewą rękę z sąsiadem z lewej strony, a prawą rękę z sąsiadem z prawej. Potem przy muzyce pani próbowała wyrwać wybrane dziecko z tego zaplecionego kręgu. Śmiechu i pisku było co niemiara. Nie było jej łatwo, dzieciaki z całych sił trzymały splot ramion, żeby nie dać wyrwać kolegi albo koleżanki. Przednia zabawa. Pomyślałam: ot, Kościół. Gdy ciasno i prawidłowo splecione są Boże więzi, szatanowi ciężko kogoś wyrwać z kręgu skupionego wokół Jezusa.
Niezależnie, w jakim jesteś stanie i czy potrafisz się modlić, czy nie – właśnie dziś i właśnie teraz także Ty budujesz wspólnotę Kościoła wszystkim, co przeżywasz w swojej duchowej drodze. Walką, zrywaniem masek, pogłębianiem relacji, ryzykowaniem szczerości, nauką wyrozumiałości, postem i pokutą, rachunkiem sumienia, modlitwą. Modlitwa buduje też drugi łańcuch – łączący ciebie ze świętymi, z aniołami, z aniołem stróżem (który nie jest żadną bajeczką dla dzieci, tylko realną Bożą potęgą u twojego boku); z bliskimi którzy już odeszli, a przede wszystkim z Jezusem. To łańcuch drugi, który odczuwamy mniej w sferze emocji, ale niezwykle ważny.
Paradoks cały w tym, że łańcuch kojarzy się nam raczej z niewolą... Lecz te dwa łańcuchy – więzi w Kościele pielgrzymującym i więzi z Kościołem pokutującym i uwielbionym owocują wolnością.
Wolnością, która rodzi się z doświadczenia bycia kochanym.
Połóż mnie jak pieczęć na twym sercu..... - musiał chyba szeptać święty Jan Ewangelista, opierając się na piersi Jezusa podczas Ostatniej Uczty. Miłość popchnęła go, by zbliżyć się w poufałości. Dopiero potem zapytał: "Panie, kto to jest?". Jezus pokazał mu zdrajcę. Tylko jemu, jemu jednemu zwierzył się z bólu - bo Jan był tak blisko i....
I nie zrobił nic. Nie powstrzymywał, nie przeciwdziałał, nie pobiegł za Judaszem. Bezruch. Bezczynność. Biło pod jego policzkiem Serce Jezusa. Nie oderwał twarzy od tego ciepła, by je dla siebie zachować na następne dni przez podjęcie skutecznych akcji przeciw Judaszowi. Nie. Liczyło się tylko tu i teraz. Zdrajca to ten, kto kurczowo planuje przyszłość i zapamiętale (za-piekle?) rozpamiętuje przeszłość. Miłuje ten, kto słucha teraźniejszości.
Miłuje ten, kto słucha teraźniejszości.
Słuchaj, Izraelu. Będziesz miłował Pana, Boga swego...
Lubię usiąść spokojnie w filharmonii i obserwować to, co dzieje się kilkanaście minut przed rozpoczęciem koncertu.
Pozór chaosu.
Muzycy wchodzą na estradę, wędrują między pulpitami i krzesłami na swoje miejsca, sadowią się wygodnie, otwierają nuty, stroją instrumenty. Słuchacze wchodzą na widownię, wypatrują numeru fotela wyznaczonego na bilecie. Czasem, jeśli to wyjątkowa okazja, zjawiają się dziennikarze i fotografowie. Szukają miejsca na najlepsze ujęcie, zaczepiają wybrane osoby prosząc o wypowiedź.
Siedzę. Patrzę. Słucham.
Ten przedkoncertowy czas też ma swoje specyficzne dźwięki, z których najszczególniejszy – to wspólne dostrajanie się orkiestry do dźwięku podawanego przez jeden instrument. Ciekawska myśl: dlaczego zawsze obój?
Nie wiem.
Trochę podobnie jest z życiem. Można szukać swojego miejsca, wreszcie znaleźć i usiąść (a może raczej – osiąść?), a potem patrzeć na to, co dzieje się wokół i słuchać chaosu wydarzeń świata, czekając na właściwy koncert... który dokona się w niebie. Owszem, już siedzisz na swoim fotelu, ale wiele spraw wymaga jeszcze poukładania. Pojawiają się ludzie, z których niektórzy usiądą całkiem blisko, a niektórzy daleko. Czasem trzeba wstać, żeby ktoś mógł przejść na swoje miejsce.
Obój. Jeden dźwięk dla wszystkich grających – po to, by podczas koncertu w każdym akordzie brzmieli czysto. Wybrzmiewa późno, dopiero wtedy, gdy muzycy są gotowi do właściwego, ostatecznego nastrojenia. Trochę podobnie jest ze Słowem Bożym. Czytamy Je, rozważamy. Dostrajamy się do Niego na tyle, na ile jesteśmy gotowi Je przyjąć. Dzięki Niemu życie zaczyna brzmieć inaczej... i jest w nas coraz więcej harmonii – w relacji z Bogiem, ze sobą samym i z innymi ludźmi. Ale to jest długi proces. Strojenie instrumentu nigdy nie trwa jedną chwilę. Im cenniejszy instrument, im bardziej wrażliwy, tym więcej staranności i czasu wymaga jego strojenie. Nie dziw się, że Pan Bóg na dostrojenie Twojego serca do współbrzmienia z Jego Sercem daje sobie dużo czasu: całe Twoje życie.
Pozór chaosu przedkoncertowego ma jednak specyficzną cechę: każdy jego element zmierza w stronę konkretnego celu. Muzycy na swoje miejsca na scenie, słuchacze na swoje miejsca na widowni, dziennikarze na swoje miejsca w kuluarach lub na sali. Nawet fruwające nad głowami szybkie urywane palcówki klarnecisty mają swój cel: rozgrzanie się przed właściwą grą.
* * *
Czasem zdarza się, że idąc w głąb poznawania siebie samego, wchodzimy w chaos. Sprawy nieznane dotąd, albo zupełnie zapomniane, nagle się budzą. Uświadamiamy sobie coś, czego wcześniej nie wiedzieliśmy. Zaczynamy rozumieć różne mechanizmy, weryfikować swoje spojrzenie na siebie samego, do głosu dochodzą głęboko i długo ukrywane emocje, przychodzą różne myśli, usiłujemy – jak to się mówi – „ogarnąć się”... i nie potrafimy. W takim okresie nieraz w reakcjach spontanicznych zaskakujemy samych siebie, bo wychodzi z nas ktoś zupełnie inny niż ten, którego – jak się zdawało – znaliśmy.
Pozór chaosu.
Ten chaos jest potrzebny, by po nim mogła wybrzmieć harmonia. Ten chaos jest objawem wędrowania wszystkiego, co buduje i budowało nasze życie – na swoje miejsce. Ten chaos jest też miejscem stwarzania nas na nowo, wydobywania nas przez Boga do nowego życia. Trzeba pamiętać o jednym: każdy jego element ma swój cel, do którego zmierza już podczas naszego ziemskiego życia. Wszystko musi stopniowo znajdować swoje miejsce w nas – zarówno najpiękniejsze, jak i najtrudniejsze sprawy. Wszystko musi coraz bardziej scalać się ze sobą, budować nowego człowieka. Wbrew pozorom tym bardziej stajemy się nowi, im lepiej znamy i przepracujemy stare – stare przeżycia, stare zranienia, przyzwyczajenia, słabości. Pokusa szepcze: po co ci jeszcze raz to samo? Pamiętaj: to samo, ale coraz głębiej. Nie masz innego życia do poznawania i pogłębiania, jak tylko swoje własne – i masz na to całe życie.
Z chaosu wydobywa się jeden dźwięk, do którego dostrajają się wszyscy w orkiestrze. Tym dźwiękiem ty sam jesteś – pośród orkiestry zdarzeń, odczuć, relacji, myśli, błędów, wad, doświadczeń, porażek, sukcesów, zachwytów... Im bliżej ci do twojej własnej przeszłości, tym lepiej brzmisz w teraźniejszości. Im bliżej ci do twojej teraźniejszości, tym bardziej harmonijna będzie przyszłość.
Cieszę się na ten najwłaściwszy koncert po drugiej stronie śmierci, gdzie nie będzie już miejsca nawet na najmniejszy zgrzyt, pomyłkę, fałsz i bylejakość. Cieszę się – bo wiem, że wszystkie obecne chwile pozornego chaosu mają swój ostateczny cel. Cieszę się, że Najwyższy Oboista wciąż cierpliwie podaje Swój dźwięk – jeden, wspólny dla wszystkich, a jednak przecież każdy dostraja się do niego według swojego własnego instrumentu serca.
Każdy dostaje szansę wydobycia się z chaosu ku nowemu człowieczeństwu.
Czy z niej skorzysta?
Patrz, tu przed Tobą stoi Twe dziecię.
Do Serca Swego dostrój i mnie.
Z całą pilnością strzeż swojego serca, bo życie ma tam swoje źródło.
To z Pisma Świętego, ale z której księgi? Nie wiem.
"Źródło". Tę piosenkę Jacka Kaczmarskiego niektórzy interpretują tylko jako opis zjawiska przyrody, inni zaś dopatrują się aluzji do tego niezwykłego zjawiska historii, jakim była "Solidarność". Można i tak.
Twórczość Kaczmarskiego to wielki, długoletni, bezcenny kawał mojego dzieciństwa. Znałam na pamięć dziesiątki jego utworów, chociaż jako dziesięcioletni dzieciak nic nie rozumiałam, kompletnie nic - z tych jego głębokich finezyjnych aluzji historycznych, literackich, malarskich, poetyckich etc. Dopiero teraz mogę uczyć się je rozumieć.
"Źródło". Może to też i głęboki opis zmagań o modlitwę, o siebie samego, może to pełen treści obraz działania łaski we wnętrzu człowieka - działania tak intensywnego, że potężnym strumieniem wymywa wszystko.
"I im więcej tej wody, tym się głębiej potoczy, sama biorąc na siebie cień zboczy....."
Fragment koncertu z 1990 r.
Prawie cały ten koncert - wyjątkowy, bo pierwszy w Polsce po 9 latach emigracyjnej przerwy - dostępny jest TU.
Brewiarz jest jak spokojna rzeka, która nieustannie płynie wciąż do przodu. Nie pozwala zatrzymać się w miejscu.
Nawet, gdy pod ciężarem trudności przechylisz się, znieruchomiejesz jak zraniony okręt na mieliźnie... przestój okaże się tymczasowy. Rzeka Bożych słów koi serce łagodną świeżą falą. Zachęca, by wejść w nurt i poddać się jego odnawiającej mocy. Obmywa, scala i wzmacnia wnętrze. Podnosi, byś wyruszył w dalszą podróż.
Wejdź w prąd tej rzeki tak głęboko, jak zapragniesz. Nigdy nie stracisz podpory dla stóp.
Odwrotne niż w rzekach prawdziwych odczuwasz oddziaływanie – przedziwne: im głębiej wejdziesz w siłę fal, tym mocniejsze znajdziesz oparcie.
Rzeka Bożej łaski – w codziennych psalmach ukryta – nie pozwala zatrzymać się długo w jednym w miejscu... na żadnym trudnym zakręcie, na żadnej bezpiecznej przestrzeni.
Po co budujemy szopkę betlejemską podczas Świąt Bożego Narodzenia?
Sami jesteśmy obrazem takiej szopki – jeśli tylko przyjrzeć się uważnie... Dość nietrwała konstrukcja (wytrzyma tylko siedem, może osiem dekad), tu i ówdzie pęknięcia. Wewnątrz niewątpliwie odrobina smrodku, ale też ciepła i przestrzeni, w której - chociaż bywa ciasna - znajduje mieszkanie nieskończona Tajemnica. Trochę w nas jest z zamyślonej i rozmodlonej Miriam, trochę z praktycznego i silnego Józefa. I trochę z upartego osiołka, trochę z ociężałego wołu, trochę z milusińskiej owieczki, trochę z wytrzymałego wielbłąda. W niektórych sferach życia jesteśmy wspaniali – jak zamorscy królowie; w innych niemrawi jak ten wół. Czasem łatwo się zapalamy od jednej iskry, jak siano na kamiennej posadzce - a czasem jesteśmy stłamszeni, też jak siano.... ale pod obrusem.
Podnosimy innych na duchu, jak śpiewający czysto aniołowie; lecz innym razem sami potrzebujemy podtrzymania, jak sypiący się daszek nad wejściem do stajni. Zawsze też zaświeci w naszym życiu jakaś gwiazda – ktoś wyjątkowy, w kogo warto się wpatrywać i podążać za jego przykładem. I potrzebni są pasterze, świadczący o działaniu Boga.
Im mocniej wszystkie elementy szopki - zarówno te mizerne, jak i te zachwycające - są sklejone w jedno, im głębiej schodzimy ku akceptacji tego, co nas budowało i nadal buduje... tym mocniejszą jesteśmy konstrukcją. Chociaż na zewnątrz, przed oczami ludzkimi albo dla nas samych może niezbyt cudowna ta nasza stajenka i mnóstwo jeszcze remontów przed nami - to jednak cała budowla powoli pnie się ku górze, nabiera kształtu i treści. Nie będąc wciąż skończoną, zmierza jednak ku Bożej nieskończoności.
A Pan Jezus w środku świeci - chociaż taki jeszcze malutki.
Błogosławieństwo, które wielokrotnie otrzymujemy od księży, brzmi: Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący: Ojciec i Syn, i Duch Święty.
Co istnieje między tymi trzema Osobami?
Relacja miłości.
Błogosławieństwo Osób Trójcy jest zarazem błogosławieństwem tym, co jest między nimi: relacją. Przecież nie błogosławią nam każdy osobno. Błogosławią RAZEM. Obecność Ducha Świętego w nas jest zarazem obecnością Jego relacji z Ojcem i Synem - i tworzy w nas nową zdolność do wchodzenia w nowe święte relacje oraz do uświęcania tych, które już trwają.
Nigdy wcześniej tak nie spojrzałam na to zdanie. Ojej.
A przecież - to jest właśnie to: w świątecznym czasie wiele relacji ożyło, niektóre się pogłębiły, a nieliczne wycisnęły mi z oczu fontannę łez i doszczętnie rozmiękczyły serce.
W samo Boże Narodzenie bardzo późnym wieczorem, nagle olśniewa mnie myśl: pogłębienie i zacieśnienie więzi z bliskimi, z przyjaciółmi etc. - to jest właśnie objaw błogosławieństwa Trójcy, objaw błogosławieństwa r e l a c j ą.
Błogosławieństwo relacją Trójcy odbija się na relacjach z ludźmi: jest ich w tym świątecznym czasie więcej, są bardziej odczuwalne. Niektóre odciskają na sercu pieczęć wyjątkowego przeżycia i dogłębnego dziękczynienia Panu Bogu za obecność tych osób.
Błogosławieństwo relacją - błogosławieństwo Miłości. Uzdolnienie do tworzenia więzi.
Zatem jeśli wahasz się, czy do kogoś zadzwonić czy nie - zadzwoń. Jeśli przypomina Ci się, żeby komuś wysłać kartkę - wyślij, nawet po Świętach. Jeśli powraca do Ciebie pragnienie, by chociaż raz powiedzieć komuś: kocham cię, jesteś dla mnie ważny - powiedz mu to. Drugiej takiej okazji może już nie być. Masz łaskę od Stwórczej Trójcy do stwarzania relacji i do wchodzenia w relacje - właśnie dziś.
Błogosławieństwo relacją jest na TU i na TERAZ. Dlatego właśnie kapłani powtarzają je w naszym życiu tysiące razy - bo każde TU i TERAZ dzieje się tylko raz.
Czasem wydaje nam się, gdy prosimy „przyjdź i przemień nas”, że ten moment modlitwy o Ducha Świętego jest zakończeniem jakiegoś okresu, problemu, może jakiejś sprawy...
Tymczasem gdy Duch Święty wylewa swoją miłość, dopiero zaczyna w nas etap przemiany. Po Jego przyjściu nadchodzi czas na konkretną pracę nad sobą. Wtedy wchodzimy stopniowo w trudny czas przepełniony poznawaniem prawdy, zadawaniem pytań, kwestionowaniem własnych opinii i sądów, oglądaniem – z Bożą pomocą – filmu z własnej przeszłości. Dotykamy tego, co trudne i zamiast płonąć entuzjazmem po modlitwie o wylanie, schodzimy w dół - dźwigając coraz większy ciężar prawdy o nas, którą On stopniowo pozwala ujrzeć.
Tak. Lecz właśnie w tym miejscu objawia się w nas głębsze podobieństwo do Jezusa dźwigającego krzyż, zmierzającego ku chwili odkupieńczej. Duch Święty spoczywa na nas ze słodyczą i współczuciem. Jest nieustannie, delikatnie obecny. Tu objawia swoje imię – to, kim jest: Pocieszyciel.
Tu rodzi się słodka i głęboka więź z Nim. Jedyna w swoim rodzaju, odmieniająca serce na wzór i podobieństwo Syna Bożego.
* * *
Prawdę o sobie odważnie poznawaj sam i odważnie ją przyjmuj od Niego - całą. Nawet taką najtrudniejszą, która doprowadza Cię do łez. Jeśli ją przyjmiesz, stanie się najbardziej osobistą drogą do głębszej zażyłości z Duchem Świętym i odkupieńczego zjednoczenia.
Bo gdy fruwasz ze szczęścia... na co Ci Pocieszyciel?
Ja jestem światłością świata, kto idzie za Mną, będzie miał światło życia.
Co to znaczy “iść za światłem” ?
Zwykle kojarzy nam się to z nieustannym podążaniem za dnia w kierunku Źródła światła, które widzimy. Droga, dzień (albo nawet noc), światło przed nami, postępowanie naprzód albo pod górę.
Ale życie nie jest prostą ścieżką pod górę. Życie jest labiryntem.
Wyobraź sobie, że podążasz za światłem prowadzącym Cię przez labirynt. Nie jesteś tuż za nim, ale w pewnej odległości. Czasem niknie za zakrętem i jedyne, co widzisz – to łuna odbijająca się od ciemnych, nieprzyjaznych ścian, która chwilami niemal zanika. Czasem trzeba stanąć, by odpocząć – ale nie za długo, by nie stracić światła z oczu. Musisz całkowicie zdać się na jego decyzje, bo nie jesteś w stanie przewidzieć nawet najbliższego zakrętu ani ogarnąć całości drogi. A jednak wciąż idziesz za nim - wiesz, że tylko ono jest w stanie przeprowadzić Cię i ukazać Ci wyjście, za którym rozjaśnia się prawdziwy dzień. Dzień przekraczający nieskończenie to doświadczenie światełka, które dane Ci jest w labiryncie.
Kto idzie wytrwale za Światłem Jezusowym przez labirynt życia, zobaczy na końcu prawdziwe Światło Życia.
Pierwszej nocy - w Betlejem - było trochę zgiełku wokół Niego. Zwierzęta, pasterze, królowie. Stokroć większy zgiełk dzieje się dziś wokół nas: zakupy, promocje świąteczne, prezenty, reklamy, wydarzenia, spotkania, pęd życia.
A jednak sam moment przyjścia Pana spowijała głęboka Cisza.
Dopiero po wybrzmieniu tej Ciszy, po owinięciu Go w pieluszki i złożeniu do żłobu, zaczynają się (znajome?) zjawiska: hołdy Trzech Króli w różnych językach, świadectwa pasterzy..... oraz dynamiczny śpiew aniołów.
Znajdź swój własny moment Ciszy.
On tam czeka.
Prawdziwy Pan Jezus w prawdziwym Tobie narodzi się w głębinach świętej samotności, w ciemnej Ciszy wspólnego czystego przebywania.
Ona najbardziej może nas odmienić ku Miłości.
* * *
Pośród różnych pragnień, myśli, marzeń, tęsknot, wspomnień rozbrzmiewających w Twoim sercu i głowie - poszukaj tego, co najbardziej ciche. Jest w tym... Pan Jezus.
W dzieciństwie lubiłam zawsze te wieczory, kiedy tato rozpalał ogień w kominku. Wspólne z ojcem milczące wpatrywanie się w płomienie i pilnowanie żaru – doświadczenie bardzo osobiste i jedyne w swoim rodzaju.
Ogień jest fascynujący. Brakuje go na co dzień – został zastąpiony energią elektryczną, nasze miasta świecą hałaśliwie i zgrzytliwie od zmierzchu do świtu. Płomienie raczej kojarzą nam się dziś z pożarem, komfortowym kominkiem... albo z wakacyjnym ogniskiem – przyjemnym dodatkiem do normalnego życia. Żywy płomień stał się rzadko spotykaną atrakcją, nieobecną już w codzienności.
Dawniej tak nie było; ogień przez wiele wieków warunkował istnienie i rozwój człowieka. Dawał ciepło, światło, bezpieczeństwo. Pozwalał się ujarzmić, a jednak zarazem zawsze pozostawał potężniejszy i zdolny do pochłonięcia wszystkiego w jednej chwili. Gdzie był ogień, tam był dom: rodzina, wspólnota plemienna, osada, gospodarstwo, wioska... Gdzie był płomień, tam był dom.
* * *
Dom... to nie miejsce – dom... to ludzie, miłość i ogień.
Uświadomiłam to sobie dogłębnie, siedząc kilka dni temu na niskiej twardej ławeczce i wpatrując się w ciemnozieloną podłogę kaplicy ze ściśniętym od wzruszenia gardłem. Kolorowe jak tęcza przymierza zakładki brewiarza czekały blisko, cicho i cierpliwie, aż się pozbieram. Pochłaniające swą żywiołowością miasto, fascynujące różnorodne dzielnice, rozpędzone tramwaje, przecudne kamienice, otwarci na wszystkich przybyszów mieszkańcy, tygiel kultur i wyznań, muzyka, architektura, sztuka, najwspanialsza nawet praca, rozjarzone elektrycznością i szczęściem istnienia wieczory, wrocławski niepowtarzalny klimat.... nie mogą być domem i nigdy nim być nie mogły.
* * *
Dom - to nie miejsce, dom... to ludzie, Miłość i Ogień.
Dający szczęście wspólnotowe Ogień nie pozwala się ujarzmić ani ogarnąć. Nie jest na nasze usługi ani nie istnieje po to, by nam zabezpieczać byt i zaspokajać potrzeby towarzyskie. To nie On należy do nas – to my należymy do Niego i respekt wobec Jego potęgi powinien przenikać serca. Pozostaje najpotężniejszy i zdolny do pochłonięcia wszystkiego w jednej chwili. A jednak zarazem wciąż warunkuje istnienie – jest źródłem domu, podstawą rodziny, korzeniem i koroną wspólnoty.... jeśli tylko nie czynimy z Niego przyjemnego dodatku do normalnego życia i rzadko spotykanej atrakcji.... jeśli wciąż jest w centrum.
* * *
W dzieciństwie lubiłam zawsze te wieczory, kiedy tato rozpalał ogień w kominku. Wspólne z ojcem milczące wpatrywanie się w płomienie i pilnowanie żaru – doświadczenie bardzo osobiste i jedyne w swoim rodzaju.
Podobnie może być z wpatrywaniem się w Płomień... jednak będzie to doświadczenie osobiste i jedyne w swoim rodzaju tylko wtedy, gdy będziemy wpatrywać się w niego wspólnie z Ojcem Niebieskim – jeśli będziemy patrzeć na wspólnotę oczami Boga: pełnymi miłości, współczucia i obecności.
Tylko takie spojrzenie miłości się liczy; tylko ono umożliwia przebaczenie, przygarnięcie, umocnienie, zbliżenie; tylko ono buduje taki Płomień, który staje się prawdziwym domem dla Serca Bożego i dla serc człowieczych.
Bo dom... to nie miejsce – dom... to ludzie, Miłość i Ogień.
Pewna kobieta, żyjąca skromnie i na uboczu wielkich spraw świata, miała syna. Był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju. Gdy dorósł, opuścił swój dom i powędrował przed siebie; wielu ludzi zafascynował, pociągnął za sobą. Jeden z uczniów, mocno wsłuchany w jego słowa i wiele przebywający z nim, pragnął poznać go jeszcze lepiej i głębiej.
Wpadł na pomysł, by porozmawiać o nim z matką. Nie miał do niej daleko – zawsze była w pobliżu.
Jej spokojna obecność, mowa, wspomnienia, przeżycia związane z synem, codzienność przesycona obserwacją jego rozwoju i cichym uśmiechem zmęczonych oczu, jej wewnętrzna dojrzała wyrozumiałość dla jego niezrozumiałości – wszystko w toku rozmowy sączyło się do serca ucznia jak słodki miód opowieści o kimś, kto był dla niej najbliższą osobą i z kim spędziła nieprzeliczoną ilość dni i nocy.
Kto inny mógł mieć o nim taką wiedzę serca – kto inny mógł bardziej chcieć się nią dzielić ?
Poznać go głębiej i od innej strony. Tak, tą drogą było to możliwe: słuchając skromnej kobiety, żyjącej na uboczu wielkich spraw świata... Poznać go głębiej przez nią – by móc powrócić do niego innym i zacząć inaczej go słuchać.
Życie z Panem Jezusem jest nieustannym umieraniem.
Takim umieraniem, o jakim mówi On w opowieści o ziarnie wpadającym w ziemię. Jak jest w ziemi? Spróbujmy to sobie wyobrazić: ciemno, bezdusznie, ciasno, bez swobody ruchów. Nie możemy nic dla siebie zrobić, jesteśmy unieruchomieni. Pozostaje wtedy tylko swoboda... myślnej modlitwy.
Umieranie to proces długotrwały i musimy w niego wejść, jeśli nie chcemy pozostawać na powierzchni życia duchowego. Umieranie jest odzieraniem ze złudzeń; jest twardym rozbijaniem naczyń, w których przechowujemy nierealne oczekiwania wobec naszej codzienności.
Umieranie jest zgodą na siebie takich, jakimi jesteśmy naprawdę... bo tylko na takich nas patrzy Pan Jezus. On nie patrzy na nasze ideały, ale na nas samych – realnych. Skaza grzechu sprawia, że wciąż chcemy dobrze wypadać w oczach innych oraz wybielać siebie we własnych oczach. Wybielanie siebie jest oznaką obecności bielma... – oznaką ślepoty. Ale z drugiej strony – przesadna koncentracja na swoich upadkach, pomyłkach i niedoskonałościach też może być fiksacją.
Umieranie jest zatrzymaniem akcji serca. Tak. Wciąż jesteśmy w akcji... Tak wiele dzieje się wokół nas; ze wszystkim trzeba być na bieżąco. Umysł i serce wypełnione codziennymi sprawami. Podejmujemy próby ogarnięcia wszystkiego, co trzeba ogarniać – raz udane, raz nie. Gdyby nasze serce mogło zatrzymać się w tym dzikim pędzie życia – gdyby zechciało zatrzymać się tylko po to, by pobyć z Bogiem, zatrzymać się w szaleńczej codziennej akcji... musi pamiętać, że zatrzymanie akcji jest początkiem umierania.
Umieranie jest rezygnacją z oczekiwań. Żeby umieć od nich odejść, trzeba je umieć nazwać. Mamy je w sobie – każdy ma oczekiwania wobec życia, oczekiwania wobec rodziny, oczekiwania wobec przyjaciół, oczekiwania wobec pracy, oczekiwania wobec Boga, oczekiwania wobec siebie... Nic tak nas nie przybliża do pokoju i prawdy, jak głęboka zgoda na to, że NIE BĘDZIE tak, jak oczekiwaliśmy. Będzie inaczej. Nie pytajmy, jak. Jeszcze nie czas na pytania. Sam moment przyznania i zgody na głębokie niewiadome, jest uwalniający... jest umieraniem.
Kiedy człowiek umiera, jego ciało jest zakopywane w ziemi. Odtąd znajduje się on głębiej, niż kiedykolwiek był za życia. Podobnie jest z umieraniem dla siebie, które jest zejściem w głąb spojrzenia na siebie samego i oddaniem, rezygnacją, zgodą na wszystko, co sprzeciwia się naszym wizjom, oczekiwaniom, planom i ideałom.
Umieranie jest krokiem naprzód – najważniejszym, jaki trzeba wykonać w życiu i jedynym, który będąc koniecznym i nieodwołalnym, zarazem okazuje się być bramą do doskonalszej wolności miłowania.
Tam, w głębi ciemności pogodzenia ze wszystkim – zaczyna się inne życie.
Pozwól Mi odpocząć u ciebie. Nie mam nic, jestem ubogi, jestem sam, jestem samą miłością. Drżę, gdy obdarowuję cię hojnie. Robię to z miłości, ale tak łatwo tracisz Mnie wtedy sprzed swoich oczu. Drżę, a jednak oddaję Ci wszystko. Wyzuty ze wszystkiego, drżę – czekam... czy z miłości zapragniesz być podobny do Mnie, który Jestem najcichszy, pokorny i niezauważony.
Gdybym odmienił wszystko – czy nadal byś Mnie kochał i przychodził do Mnie?
Ja sam chcę być pieczęcią miłości w twoim sercu.
Ja sam.
Nic nie stanowi gwarancji dla ciebie - poza Mną samym.
Nic nie stanowi wartości dla Mnie - poza tobą samym.
Dla ciebie jestem ubogi i czysty, wolny i oddany.
Dla Mnie.... chciej być tak samo. Bądź gotów. Miłość jest jak śmierć. W chwili śmierci stajesz ubogi, wyzuty ze wszystkiego. Nie liczą się twoje zasługi, dary, charyzmaty. Liczy się tylko miłość do Mnie. Stajesz ubogi i czysty – jeśli tylko jesteś wolny, a wolny będziesz wtedy, gdy Ja sam stanę się pieczęcią na twoim sercu: twoją motywacją, twoim pragnieniem, twoim szczęściem, twoim zachwytem, twoją tęsknotą i twoją jedyną nadzieją... Twoją jedyną miłością.
Połóż Mnie jak pieczęć na twoim sercu... – jestem Miłością większą niż śmierć.
Wiele słów można znaleźć, zaczynających się od cząstki „przy”. Niektóre układają się w pewną tematyczną całość. Są jak klocki domina, ustawione blisko siebie – jedno poruszone, wprawia w ruch następne....
Pierwsze skojarzenie: przyjaźń.
Dobre słowo. Najważniejsze. Przyjaźń jest najszlachetniejszym rodzajem duchowego przymierza, które nie potrzebuje wielkich deklaracji słownych – ale na pewno potrzebuje czasu i odpowiedzialności. Żeby mieć przyjaciół, trzeba mieć dla nich czas. Nie nazywaj Jezusa swoim przyjacielem, jeśli nie masz dla Niego czasu.
Nie jest łatwo nazwać drugiego człowieka przyjacielem, ale gdy już się dla obu stron stanie czytelne, że to co jest między nami... to przyjaźń – wówczas przymierze okazuje się naturalną konsekwencją zaistnienia przyjaźni. Przymierze objawia się przez pragnienie wierności.
Przy – jaźń. Jaźń - czyli to, kim się naprawdę jest. Poznać kogoś dobrze, być przy jego jaźni - blisko jego prawdziwej codzienności. Być niegasnącą modlitwą serca przy policzku jego istnienia, brużdżonym zmartwieniami. Poczucie własnej tożsamości konstytuowane jest przez doświadczenie głębokiej bliskości i przez pragnienie oddania życia.
Drugie skojarzenie: przyjęcie.
Bycie przyjętym, zaakceptowanym, rozpoznawanym, lubianym. Każdy z nas nosi w sobie tę potrzebę i być może nawet Potrzeba Przyjęcia to jest takie rozwinięcie skrótu PP, które jest jednym z najważniejszych. Proszę o wybaczenie – kto mnie trochę zna, ten wie że lubię bawić się rozwinięciami skrótów. Tak po prostu. Ten typ tak ma.
Potrzeba Przyjęcia żyje w nas i trzeba być jej świadomym. Problem tylko w tym, by we właściwych proporcjach zajmować się nią w sobie i w drugim człowieku... a do tego trzeba zmierzyć się z wchodzeniem w głąb prawdy o sobie i akceptowaniem jej w całości.
Trzeba zmierzyć się z prawdą o sobie, by wejść we właściwy sposób w relacje z innymi.
Trzecie skojarzenie: przymiarka.
Jeśli „przymiarka”... to tylko do wzoru dawanego przez Jezusa, do osoby Jego samego. Przyjrzyj się, czy pasujesz. Uważaj – zgoda na przymiarkę oznacza zgodę na ból. Cięcie, kłucie, rozciąganie, ucinanie, zgniecenie... okołokrawieckie terminy dobrze znamy z własnego życia. Trzeba ugiąć karku i zgodzić się na formowanie mnie (czyżby.... formacja?) przez to, co na codzień najtrudniejsze. Paradoks polega na tym, że taka zgoda wprowadza nas w inne, głębsze podejście do własnego życia i (co za tym idzie) w upodabnianie do Jezusa, czyli w przymierze z Nim.
Czwarte skojarzenie: przytulenie.
Przytulenie to tylko chwila. Ale gdy odetniemy „przy”, zostanie „tulenie”. A tulenie to już nie chwila, lecz ciągłość. Może podobnie jest z łaskami od Pana Jezusa. Dostajemy odczucia, charyzmaty, chwile szczególnej miłości... i czasem wydaje nam się, że tak powinno być cały czas. Nieprawda. Charyzmaty mogą zniknąć, odczucia mogą odejść. Nie trzymaj się ich kurczowo. Bądź wolnym człowiekiem. Przecież te momenty, jakkolwiek bardzo potrzebne i ważne – są tylko wstępem do tej ciągłości, która nas czeka. Zapowiedzią wieczności spędzonej w takiej Miłości, która przerasta każdą naszą zdolność odczuwania i pojmowania.
Taka nas czeka po śmierci przy – szłość... jeśli w sercu trwamy w przymierzu z Nim.
Można nawet powiedzieć, że przymierze z Bogiem... to Pewna Przyszłość.
Po co Pan Bóg dopuszcza ciężary, trudności, upokorzenia, całą serię walk ?
Żeby rozbudzić tęsknotę za niebem...
I żeby w sercu obraz tego, że „będzie lepiej” wiązał się tylko i wyłącznie z Nim samym. Nie z naszymi planami, pomysłami, irytacjami, decyzjami powodowanymi buntem: rzucę to, zacznę coś nowego i będzie lepiej.
Tymczasem jest zupełnie odwrotnie. Nie rzucisz, ale przyjmiesz – i to cię uszczęśliwi. Tak długo dopadają cię trudności rozbijające cały spokój w sercu, aż nauczysz się je sercem akceptować, aż ugniesz karku i zamkniesz usta. Mało tego. Jeśli własną decyzją obrócisz je na podjętą z miłości ofiarę... – dopiero wtedy znikają.
Znikają.... lecz nie w dosłownym znaczeniu.
Zostają. Są dynamiczne: nasilają się, słabną, zmieniają oblicze – zostają, a jednak znikają.... z przestrzeni zniewoleń codziennych myśli i uczuć. Ze zdumieniem zaczynasz dostrzegać przemianę w sobie samym. Może jest ciemniej, trudniej i boleśniej – lecz w sercu tym bardziej wolność dojrzewa, wolność zgody płynącej z miłości; wolność oddająca i wolność przyjmująca.
Tak daleko szukamy czasem okazji do wstawiennictwa – modlitwy, msze, intencje, różańce.... a przecież wystarczy tylko przyjmować całym sobą ciężar życia, z miłością ofiarując wszystko za tych, którzy leżą nam na sercu.
Stajesz nagle z wdzięcznością, dostrzegłszy słodki paradoks. Im więcej trudności – tym lepiej...
Ty jesteś skałą zbawienia mego... - śpiewamy pieśń z poczuciem, że jest bezpiecznie i dobrze u naszego Boga.
Owszem. Jest bezpiecznie.
Skała ma jednak taką specyfikę, że daje nam schronienie i poczucie oparcia – ale jest nieustępliwa wobec naszych zmysłów. Wspinając się w nocy, czujesz zimny chłód na karku i nie masz poczucia stabilności. Po omacku przesuwasz dłońmi po chropowatej powierzchni, ścierając wierzchnią warstwę skóry; wychwytujesz łapczywie palcami szczeliny; zdzierasz kolana, szukasz oparcia dla nóg. Czasami daje się ono odczuć tylko przez chwilę, w maleńkiej szczelinie – jeśli stopa się zmieści.
Twarde, potężne, ciemne pustynne skały; gdzieniegdzie cichy strumyczek się pojawi – słony w smaku i ciepły.
Dziwne, przecież nie miał gdzie się rozgrzać.
Strumyczek zostawia ślad na skale, spływając powoli na sam dół.
Nie wyparowuje, bo nie świeci słońce.
Nie ma końca.
Rzeźbi cicho w twardych chropowatych powierzchniach wąską ścieżkę.
Wyrzeźbi ją - trwałą.
Wszystko przemija. Wszystko traci blask. Płomień zachwytu nad tym, co nowe - przygasa i zmienia się w żar albo w popiół. Może to tak właśnie jest z nawróceniem - najpierw płoniemy entuzjazmem, potem wypala nas praca dla Boga, w końcu zostajemy tylko jak popiół pokutny - gdy w drodze za Bogiem naprawdę dobrze poznamy siebie samych, co zawsze prowadzi do momentu porządnej pokuty.
Wszystko przemija, dojrzewamy, doroślejemy, starzejemy się, smaki życiowych przygód tracą na intensywności, wycofujemy się albo jesteśmy odsuwani przez innych lub przez Boga.... i nagle wyświechtany frazes o przemijalności tego, z czego budujemy swoje życie - staje się osobistym doświadczeniem.
Albo wyjdziemy z niego - ku goryczy i rozczarowaniu, albo .... znajdziemy coś, co zaspokaja naszą potrzebę niezawodnego oparcia, potrzebę bezpieczeństwa przekraczającego granice śmierci, potrzebę najgłębiej rozumiejącego towarzyszenia, potrzebę odwiecznej trwałości....
Jest tylko jedna rzecz, która tej potrzebie wychodzi naprzeciw. Modlitwa? Nie - ona umiera w nas bardzo łatwo, gdy brak wytrwałości, zdrowia, sił, czasu, motywacji... Modlitwa jest zależna od stanu ducha, od emocji, przeżyć. Jest tak słaba, jak słabe jest nasze serce. Jest walką, na której wygranie nie zawsze nas stać.
Tym, co jako jedyne zaspokaja nas wobec bolesnego faktu przemijalności i zawodności nas samych, jest Boże Słowo. Czułe, miękkie i łagodne dla serca złaknionego współczucia i wsparcia. Mocne i wyraziste dla serca proszącego o wskazówki. Jasne i świetliste dla serca wyczekująco patrzącego w ciemność. Dobrotliwie potwierdzające ważne decyzje słodyczą swojej aktualności. Trwałe. Bezbrzeżne w dostępności, niewyczerpywalne w głębi treści, dostosowane do poziomu i potrzeb każdego, zdolne zaskoczyć i ukoić; umacniające to, co dobre i leczące to, co złe.
Takie jest Słowo.
Zawsze aktualne, zawsze obecne, zawsze żyjące w pełni naszym życiem i oddane w nasze ręce. Pokornie znoszące każdy akt ignorowania, lekceważenia, głupoty, wyśmiania, zbezczeszczenia, niewiedzy, obojętności - lecz słodko obejmujące tych, którzy wiernie, czule i z uwagą przyjmują je.
Takie jest Słowo.
Najtrwalsza, najprawdziwsza odpowiedź na nasze najgłębsze pytania.
Brama do najgłębszej przyjaźni z Bogiem i ze sobą samym; kto jej szuka, znajduje.
Jezus powiedział do swoich uczniów: „Czuwajcie, bo nie wiecie, w którym dniu Pan wasz przyjdzie. A to rozumiejcie: Gdyby gospodarz wiedział, o której porze nocy złodziej ma przyjść, na pewno by czuwał i nie pozwoliłby się włamać do swego domu. Dlatego i wy bądźcie gotowi, bo w chwili, której się nie domyślacie, Syn Człowieczy przyjdzie.
Któż jest tym sługą wiernym i roztropnym, którego pan ustanowił nad swoją służbą, żeby na czas rozdawał jej żywność? Szczęśliwy ów sługa, którego pan, gdy wróci, zastanie przy tej czynności. Zaprawdę powiadam wam: Postawi go nad całym swoim mieniem. Lecz jeśli taki zły sługa powie sobie w duszy: «Mój pan się ociąga», i zacznie bić swoje współsługi, i będzie jadł i pił z pijakami, to nadejdzie pan tego sługi w dniu, kiedy się nie spodziewa, i o godzinie, której nie zna. Każe go ćwiartować i z obłudnikami wyznaczy mu miejsce. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”.
Czuwanie. Gotowość.
Pierwsi chrześcijanie czekali z niecierpliwością. Dla nich powtórne przyjście Jezusa na ziemię to była kwestia godzin, dni, tygodni... My – jesteśmy oswojeni. Mijają stulecia, mijają ideologie, mijają ustroje. Tysiąc lat w tą, czy w tamtą....
A przecież te słowa wciąż są aktualne.
Do jakiej czujności powołał ciebie Pan? Trzeba, żebyś to wiedział, jeśli chcesz wydawać owoce. Inni mogą nakarmić się owocami twojej pracy tylko wtedy, jeżeli robisz to, czego On oczekuje od ciebie.
Wierność ma wiele wspólnego z wiarą. Nie tylko w zakresie językowym: być wiernym-wierzyć. Ile masz wiary w Pana, tyle masz wierności Panu.
Niewierność ma wiele wspólnego z niewiarą.
* * *
Zwątpienie lub wiara od razu przekładają się na relacje z ludźmi i na styl pracy w Kościele.
* * *
Któż jest tym sługą wiernym i roztropnym, którego pan ustanowił nad swoją służbą, żeby na czas rozdał jej żywność?
Rozdawanie żywności to podstawowa sprawa w opiece nad ludźmi... Rozdawanie chleba... konsekrowanego...?
* * *
Zaprawdę, powiadam wam: Postawi go nad całym swoim mieniem.
Nad całym mieniem sprawował władzę tylko gospodarz. Jeśli stawiał nad wszystkim także swego sługę, to znaczy że.... zrównał go ze sobą. Zrównał, to znaczy..... upodobnił.
Wierność owocuje upodobnieniem.
* * *
Lecz jeśli taki zły sługa powie sobie w duszy: "Mój pan się ociąga..."
Czemu "sobie", a nie "Panu"? Zamiast "powie Panu: ociągasz się...", ewangelista napisał: "powie sobie...".
Może dlatego, że niewierność zaczyna się od rezygnacji z mówienia z Panem - od rezygnacji z modlitwy. Jej brak zafałszowuje nam obraz Boga i stopniowo oddala nas od Niego.
* * *
Zgrzytanie zębów - oznaka bezsilności.
Gdy Jezus powróci lub wezwie cię do siebie, już nic nie będziesz mógł uczynić dla Królestwa Bożego.
Lepiej zacząć czuwać nad jego rozwojem już teraz - dopóki dostajesz na to czas.
Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: "Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy - Jezusa, syna Józefa z Nazaretu". Rzekł do niego Natanael: "Czyż może być co dobrego z Nazaretu?" Odpowiedział mu Filip: "Chodź i zobacz!". Jezus ujrzał, jak Natanael zbliżał się do Niego, i powiedział o nim: "Patrz, to prawdziwy Izraelita, w którym nie ma podstępu". Powiedział do Niego Natanael: "Skąd mnie znasz?" Odrzekł mu Jezus: "Widziałem cię, zanim cię zawołał Filip, gdy byłeś pod drzewem figowym". Odpowiedział Mu Natanael: "Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś Królem Izraela!". Odparł mu Jezus: "Czy dlatego wierzysz, że powiedziałem ci: Widziałem cię pod drzewem figowym? Zobaczysz jeszcze więcej niż to". Potem powiedział do niego: "Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Ujrzycie niebiosa otwarte i aniołów Bożych wstępujących i zstępujących na Syna Człowieczego".
A co Jezus powiedziałby o mnie swoim uczniom, gdyby ujrzał że się zbliżam?
Co ma wspólnego zbliżanie się do Jezusa.... z odkrywaniem mojej osoby przed współuczniami?
Bardzo wiele.
Gdy zbliżamy się do Jezusa, zbliżamy się zarazem do wspólnoty. Zacieśniają się więzi, sympatie, przyjaźnie. W pewnym momencie uświadamiasz sobie, że jest ktoś, kto cię naprawdę dobrze zna – zarówno twoje zalety, jak i twoje wady. Teraz ta osoba może naprawdę modlić się za ciebie bardzo konkretnie, bo w procesie poznawania się i zacieśniania relacji Jezus sporo mu o tobie powiedział... widząc, że się do Niego zbliżasz.
Ile czasu, sił i chęci wkładasz w rozwijanie relacji z ludźmi, którzy razem z tobą mają zbliżać się do Jezusa?
Trzeba dać poznać – siebie – innym i trzeba chcieć poznawać głębiej innych. Poznawać tych, z którymi razem idziesz za Jezusem – by naprawdę zbliżać się do Niego.
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie to, co ważniejsze jest w Prawie: sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę. To zaś należało czynić, a tamtego nie opuszczać. Przewodnicy ślepi, którzy przecedzacie komara, a połykacie wielbłąda! Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze, obłudnicy! Bo dbacie o czystość zewnętrznej strony kubka i misy, a wewnątrz pełne są one zdzierstwa i niepowściągliwości. Faryzeuszu ślepy! Oczyść wpierw wnętrze kubka, żeby i zewnętrzna jego strona stała się czysta.
Biada wam... - powtarza kilka razy. Po co?
Żeby dotrzeć do nich.
Jeśli Bóg często ci o czymś powtarza - to znaczy, że tak naprawdę jeszcze to do ciebie nie dotarło. Przyjrzyj się uważnie, co to takiego.
Bo dajecie dziesięcinę z mięty, kopru i kminku, lecz pomijacie... sprawiedliwość, miłosierdzie i wiarę.
Dajecie drobne ofiary. Rozmieniacie się na drobne.
Nie starajcie się być idealni. Chciejcie tylko sprawiedliwości, miłosierdzia i ofiary. Bowiem błogosławieni są ci, którzy łakną sprawiedliwości.
Rozmieniacie się na drobne. Dlatego drobiazgi was stresują. A przecież wielkoduszność wnosi pokój.
Czemu ON napomina ich tak ostro?
Bo Mu na nich zależy.
Bo to, czym jesteśmy na zewnątrz, wypływa z tego, czym jesteśmy wewnątrz. Jakże często wydaje nam się, że jest odwrotnie.
Bo to, czym jesteśmy na zewnątrz, objawia to, co mamy wewnątrz. A to zjawisko jest niebezpieczne i zbawienne zarazem. Niebezpieczne, bo objawia prawdę o nas i tworzy ryzyko zranienia innych... i zranienia nas samych. Lecz zbawienne, bo prawda wyzwala.
Dlatego warto słuchać Jezusa. On nawet najtrudniejsze prawdy o nas mówi tak, że potrafimy to przyjąć, pożałować i pragnąć przemiany.
Ale co z tym komarem i wielbłądem?
Kiedy drobiazgi – takie, jak komar – zaczynają cię kłuć – tak, jak bzyczenie kłuje w uszy – czyli irytować, drażnić, wściekać... może to znak, że zacząłeś rozmieniać się na drobne.
Może mówił o rachunku sumienia?
O, tak. Chętnie połykamy wielbłąda. Wielkie grzechy nie są dobrze widoczne, bo są wielkie. Widzieć nam łatwiej tylko to, co małe i nieważne. Diabeł zaciera ręce. "Skoro już musisz, to zrób ten rachunek sumienia, ale w takim razie skoncentrujemy cię na tym, co ma małą – jak komar – wagę. Wielbłąda przeoczysz. I o to właśnie chodzi."
Zatem – który z twoich grzechów masz najbardziej oswojony?
Właśnie ten najtrudniej jest zobaczyć we właściwej perspektywie.
Diabeł lubi koncentrować nas na tym, co nieistotne.. Im mniej ufasz temu, że Bóg pomoże ci w pracy nad sobą i że to On nią ma kierować, tym łatwiej diabłu rozdmuchać to, nad czym nie powinieneś się koncentrować... lecz zająć się w tym czasie zupełnie inną sprawą. On wie, że i tak będziesz nad sobą pracować. Zatem nie odwodzi cię od tego, lecz tworzy iluzje, by w twoim wysiłku odwrócić twoją uwagę od tego, co naprawdę ważne.
Bo małego komara łatwo jest zobaczyć, ale wielkiego wielbłąda nie – gdy się stoi bardzo blisko, zbyt blisko. Czasem to bywa ukazywane w kreskówkach dla dzieci: główny bohater stoi tuż przed wielkim - dajmy na to - zwierzakiem; nie widzi go jednak i traktuje jak dziwną, niespodziewaną przeszkodę... dopóki nie cofnie się i nie spojrzy w górę, by ogarnąć wzrokiem całość.
A ty - do którego swojego grzechu jesteś najbardziej przyzwyczajony?
* * *
Dopiero w chwili, gdy nasza motywacja do pracy nad sobą zmienia się i zamiast do doskonałości, perfekcji, szczęścia, udanego życia, spełniania czyichś (lub własnych) wymagań, ambicji, zasad etc. - zaczynamy dążyć do zbliżenia się ku Jezusowi... potrafimy przyjąć prawdę o sobie od Niego, powiedzianą w miłości prawdę - od Niego.
Wczoraj moja najmłodsza siostra, w ramach radosnego wygłupu nastolatki, złapała starą pieczątkę firmową mojego ojca i przybiła ją sobie nad łopatką.
Pieczęć na twoim ramieniu - pomyślałam z humorem.
Ten biblijny autor niewątpliwie ma coś bardzo konkretnego na myśli, kiedy używa porównania do pieczęci na ramieniu. Pieczętowano - jak mi się zdaje - w tamtych czasach niewolników. Może to oznacza wyznanie posunięte aż do oddania się w niewolę? "Tak bardzo cię kocham, że oddaję ci swoją wolność - rozporządzaj mną". To brzmi już prawie jak słynna modlitwa świętego Ignacego.
Ale mógł to też być znak specjalny. Ciekawe, co mogłoby się zdarzyć, gdyby taką pieczęć na ramieniu miała biblijna oblubienica.
Piękna, zgrabna, silna, inteligentna, przystrojona, zwiewna, pachnąca, zakochana po uszy, panna młoda, przyszła pani domu. Zachwycająca i zachwycona - bohaterka Pieśni nad Pieśniami : wzór i ideał kobiecości. Niemal idealna. Ma jednak na ramieniu skazę. Coś, co czyni ją NIEidealną. Coś, czego może się wstydzić. Coś, co chętnie zakryje swoimi powłóczystymi szatami, będąc wśród ludzi. Jakiś mały znak inności mogący prowokować odrzucenie.
Pieczęć na ramieniu pozornie idealnej osoby. Ukrywana skaza. Niechętnie odsłaniane przez nas na codzień - słabość, grzech, upokorzenie, trudność, krzyż. Ale właśnie TO miejsce jest najlepsze... do wyznania miłości Oblubieńcowi.
* * *
Połóż mnie jak pieczęć na twoim ramieniu - jeśli to śpiewasz ku Jezusowi, nie zapominaj że największą rzeczą, którą On na własnym ramieniu położył..... był krzyż, który swoim ciężarem odcisnął swój bolesny znak i podczas krzyżowej drogi miażdżył barki.
To, co w nas najsłabsze i najgorsze, to co ukrywamy przed innymi - najlepiej uzdalnia nas do prawdziwego zbliżenia się do Boga, który nas zbawia.
* * *
Co to za Pan Bóg, który z mojego grzechu i słabości uczynił powód do wyznania, że mnie kocha ponad życie.... własnego Syna ?
To, co w planie diabła miało mnie oddalać od Niego i wpędzić do piekła, Bóg uczynił na krzyżu... pieczęcią miłości.
Bóg posłał anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja.
Anioł wszedł do Niej i rzekł: „Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami”. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca”. Na to Maryja rzekła do anioła: „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?”. Anioł Jej odpowiedział: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”. Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa”. Wtedy odszedł od Niej anioł.
„Pan z tobą”. Szczególnie tego potrzebuję, gdy jest mi ciężko i źle. Szukam wtedy tego zapewnienia, że Bóg jest ze mną. Odczuwam potrzebę potwierdzenia obecności Bożej przy mnie. „Pan jest z tobą” - to pomaga, to otwiera, to pokrzepia.
Ale.... zaraz obok tego stwierdzenia jest powiedziane „łaski pełna”.
Zatem - gdy mi jest źle, szukam zapewnienia, że Bóg jest ze mną. Ale czy wtedy staram się, by być pełną łaski ? Gdy dopada mnie kryzys, czy tym bardziej świadomie sięgam do przynoszących łaskę sakramentów Kościoła... zwłaszcza do porządnej spowiedzi ?
Oczywiście, nie można traktować spowiedzi jako tabletki na zły nastrój.
Jednak warto pamiętać, że czasem głębszy dół i trudności są „tylko” zaproszeniem Ducha Świętego do pogłębienia (nomen omen) swojego życia duchowego. I warto z niego skorzystać.
* * * * *
Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co by miało znaczyć to pozdrowienie.
A, to ciekawostka. Zmieszała się wcale nie na widok anioła, chociaż prawdopodobnie widziała taką istotę pierwszy raz w życiu. Zmieszała się na jego słowa.
Nic nas tak w życiu nie powinno zadziwiać i poruszać (nawet nadzwyczajne zjawiska i wyjątkowe przeżycia), jak...... Słowo Boże.
Zaczęła rozważać, co by to miało znaczyć.
Podziwiam tę duchową samodzielność. Nie zasypała anioła pytaniami. Nie było od razu telefonu do kierownika duchowego. Nie było maila do znanego rekolekcjonisty z prośbą o spotkanie. Nie było szybkiego przeglądu propozycji rekolekcyjnych u jezuitów na najbliższy kwartał, ani nawet nie było pod ręką kalendarza z komentarzami do czytań.
Było tylko Jej serce: rozmodlone na tyle, by podjąć się prostej rozmowy z aniołem i rozeznawania tego, co dotąd było nieznane; rozmodlone na tyle, by wiedzieć o co zapytać. To, co było niespodziewane, nadzwyczajne, niezwykłe, wyjątkowe... – od razu przeszło weryfikację dzięki temu, co było jej codzienną praktyką.
Ku mądrości prowadzi codzienna praktyka... a nie to, co wyjątkowe i nadzwyczajne.
Paradoks. Wyjątkowe sprawy weryfikują się dzięki codziennym praktykom modlitewnym. A codzienne praktyki weryfikują się dzięki.... wyjątkowym sprawom.
Anioł dwukrotnie mówi o tym, że Miriam ma łaskę. Jeśli nauczyciel lub rodzic powtarza coś kilkakrotnie, mówiąc do dzieci – to znaczy, że to ważna informacja.
Najpierw zapewnia Ją, że Bóg jest dobry i łaskawy dla Niej – a potem dopiero pada Jego propozycja, która zarazem jest.... zapowiedzią przyszłości. Taki sposób przemawiania sprawia, że Ona może czuć się bezpieczna. Może nie bać się nawet najtrudniejszego zadania. Wszystko zaczyna się od tego, że.... „Pan jest ze mną”, bo mnie kocha. Nie boi się. W swojej praktyce modlitwy serca Miriam nie boi się nowego. Jest wciąż pełna świeżości, otwarta na to, co nowe.
* * * * *
Anioł mówi, a ona słucha. Gabriel mówi o Jezusie; dzięki temu ona lepiej zna Syna, którego ma począć. Wie, jaki jest plan Boży – w takim zakresie, w jakim jest jej to potrzebne do jego realizacji.
To dobry sposób na weryfikowanie swojej modlitwy.
Czy bardziej poznałam Jezusa i Jego wolę co do mnie ?
Czy teraz bardziej uznaję Go za Syna Bożego – mojego Zbawcę ?
Czy Jego panowanie rozciągnęło się na moje życie jeszcze bardziej ?
Bo w życiu wszystko może się skończyć w każdej chwili – ale Jego panowaniu w naszym życiu nie będzie końca...
* * * * *
Maryja nie mówi : ja się do tego nie nadaję, znajdź lepszą osobę.
Ona tylko pyta, w jaki sposób zacznie się to realizować, skoro nie żyje z mężem.
Wyobraziła sobie to po ludzku : do poczęcia dziecka – nawet najbardziej niezwykłego – potrzebny jest mąż.
Zupełnie naturalne.
I wtedy – największe zaskoczenie.
Duch Święty zstąpi na ciebie i moc Najwyższego osłoni cię.
Anioł mówi o rodowodzie Jezusa i dlatego Maryja odbiera całość jako wywyższenie Józefa. Fantastyczna pokora... i miłość. Ale zarazem przejaw praktycznego myślenia. Jakże to się stanie ?
Moc Najwyższego okryje cię cieniem.
Najpierw wysłuchaj, co Bóg ma ci do powiedzenia. A dopiero potem zadawaj pytania. Zbyt często robię odwrotnie. Najpierw zadaję pytania, które uważam za ważne. A potem łaskawie próbuję (!) słuchać.
Właśnie dlatego świetna jest skrutacja. Sam czysty odbiór. Zapomnij na chwilę o swoich pytaniach i nastaw się na to, że teraz Bóg będzie mówił o tym, o czym sam chce. Dopiero potem pytaj, jak zrealizować to, o czym powiedział.
* * * * *
Moc Najwyższego okryje cię cieniem.
Jak silne to musiało być przeniknięcie i okrycie mocą Boga, skoro zabrakło miejsca na światło.
Została ciemność.
Ciemność jest tam, gdzie nie ma dostępu do światła.
A Bóg – jak mówi Słowo – mieszka w niedostępnej światłości. Nic Go nie hamowało w Miriam. Nic nie wstrzymywało jej zejścia w głąb niedostępnych dla zmysłów ciemności Jego bytu. Nie miała grzechu, który zafałszowuje człowiecze o Nim wyobrażenie blokujące modlitwę. Mógł okryć ją cieniem wiedząc, że ona się nie cofnie przed taką głębią doświadczenia, której nie znała wcześniej – ale która jest niezbędna do tego, by poszerzyło się panowanie Jezusa.
Jego panowaniu nie będzie końca.
Dzięki temu - mimo upadków - wciąż możemy zaczynać od początku.
Gdy Jezus przyszedł w okolice Cezarei Filipowej, pytał swych uczniów: „Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego?”. A oni odpowiedzieli: „Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków”. Jezus zapytał ich: „A wy za kogo Mnie uważacie?”. Odpowiedział Szymon Piotr: „Ty jesteś Mesjaszem, Synem Boga żywego”. Na to Jezus mu rzekł: „Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem ciało i krew nie objawiły ci tego, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr – Opoka i na tej opoce zbuduję mój Kościół, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie”. Wtedy przykazał uczniom, aby nikomu nie mówili, że On jest Mesjaszem.
Za kogo ludzie uważają.... Słowo ?
Jedni zgłębiają, inni szukają objaśnień, jeszcze inni ignorują albo traktują z intelektualnym szacunkiem, jako literackie dzieło o dużym znaczeniu dla rozwoju kultury.
A ty, za kogo uważasz Słowo... w swoim życiu ?
Apostołów wyręczył w odpowiedzi Piotr, ale teraz każdy z nas musi już odpowiedzieć sam.
* * *
Dopiero gdy upadniesz na kolana – jak Piotr – pod wpływem doświadczenia żywego Boga mówiącego w Biblii prawdę o konkretach twojego życia („Ty jesteś Syn Boga żywego”), zaczynasz uważać czytanie Słowa za zbawienne i niezbędne w codziennym życiu. Zaczynasz je kochać.
Błogosławiony jesteś – mówi Jezus do Piotra. - Tobie dam klucze Królestwa Niebieskiego.
Błogosławieni ubodzy w duchu – mówi Jezus w innym miejscu – albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie.
Kiedy dostajesz klucze do jakiegoś domu albo mieszkania, to znaczy że w jakimś określonym zakresie (większym lub mniejszym) należy do ciebie. Masz tam zamieszkać; poczuć się jak u siebie. Kiedy dostajesz klucze, to znak rozpoczęcia nowego etapu w twoim życiu. Klucze oznaczają, że odtąd masz gdzie się schronić, masz dokąd wrócić, masz swój osobisty azyl, swoją przestrzeń. A urządzanie się jest rozwojowe, bo uruchamia w tobie pomysłowość.
Jeśli dobrze ci się mieszka tam, gdzie obecnie mieszkasz – Czytelniku – doceń to błogosławieństwo i podziękuj dziś wieczorem Bogu.
* * *
Odkrycie żywego Boga w Słowie jest zaproszeniem do dalszego zgłębiania, do nieustannego sięgania po nie, do poznawania jego treści. Gdy otwierasz Biblię, to tak jakbyś otwierał drzwi do domu.... - drzwi do Królestwa Niebieskiego. Słowo Boga musi być twoim domem tu na ziemi, jeśli chcesz trafić do mieszkania przygotowanego w niebie przez Jezusa – żywe Słowo.
Otóż i ja tobie powiadam : ty jesteś Piotr... - Jezus mówi apostołowi, kim jest i jaką rolę odegra w Kościele. To nie ma znaczenia, czy odgrywasz we wspólnocie Kościoła rolę dużą, czy małą. Ważne jest tylko, czy odgrywasz SWOJĄ – zgodną z wizją Boga. Żeby tak było naprawdę, potrzebujesz nieustannej konfrontacji ze Słowem, pokornego słuchania i rozeznawania.
Zamieszkaj na nowo w Słowie, znajdź się w Nim, odnajdź w Nim... siebie. Poczuj się w Nim, jak u siebie w domu. Za domem zawsze się tęskni i zawsze chętnie się do niego wraca... choćby tylko myślami.
Zamieszkaj w Słowie, a będziesz błogosławiony, i bramy piekielne nie pokonają cię.
- Co myślisz o PnP 8, 6 i o wyrażeniu "zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol" ? - zapytał mnie ktoś....
Co ja myślę? Że warto słuchać Pelanowskiego. On czasem mówi o Szeolu; sięga bardzo głęboko. Nomen omen.
Dzisiaj próbowałam kupić w internecie wymarzoną od dawna książkę Jacka Pałkiewicza, i w zapale surfowania dotarłam na stronę internetową Wojciecha Cejrowskiego. Strona jest super - więc sobie po niej buszowałam, aż znalazłam kącik poświęcony południowoamerykańskiej kuchni.
Zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol.
Skąd w Biblii tyle porównań ? Prorocy ich używają, Jezus ich używał ("Królestwo niebieskie podobne jest do...."); chyba nawet święty Jan na Patmos, gdy widział obraz ostatecznej przyszłości, pisał o niej potem - używając słówka "jakby".
Żar jej to żar ognia. Ale może to nie jest żar ognia. To..... jakby żar ognia.
Trzeba więc przed tym wersetem się uniżyć - pomyślałam - bo go nie zgłębimy nigdy do końca. (Oczywistość, ale o oczywistościach łatwo zapominamy..... przynajmniej ja tak mam). Zawsze to małe słówko "jakby" albo "podobne jest" przypominać będzie, że żyjąc w rzeczywistości ziemskiej, czytamy o rzeczywistości niebieskiej. Nie ma możliwości, żeby ją przeniknąć do końca. Oni tylko usiłowali opisać słowami naszego świata - jedynymi które mieli do dyspozycji - świat, którego nimi opisać się nie da, bo on je przekracza.
To trochę tak samo, jak z podróżnikiem powracającym z dalekiego egzotycznego kraju, nieskażonego cywilizacją. Opowiada nam swoje wrażenia, słuchamy z zapartym tchem, aż wreszcie wątek wkracza na tematy kulinarne.
- Jadłem (tu pada oryginalna nazwa potrawy). To zwyczajne robale, ale tak świetnie przyrządzane przez tamtejszą ludność, smakowały trochę jak..... - tu podróżnik zaczyna szukać analogii - .... trochę jak przesolony pieczony kurczak zmiksowany z wędzonym łososiem, a konsystencja była taka, jakbyś jadł mielone mojej babci.....
Niby rozumiesz, znasz te smaki. Ale nawet jeśli spróbujesz je odtworzyć we własnym zakresie, to i tak nie będą pieczone przez Indian robale... tylko marna podróbka.
On tam był. Ty - nie.
Jakby. Słowo w Biblii zbawienne, słowo jak niedomknięte okno.
Wówczas Jezus przemówił do tłumów i do swoich uczniów : „Miejsce Mojżesza w nauczaniu zajęli nauczyciele Pisma i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, czego Was uczą. Nie naśladujcie jednak ich czynów. Mówią bowiem, ale sami nie czynią. Przygotowują wielkie ciężary, których nie można unieść, i nakładają je ludziom na ramiona, a sami nie chcą ruszyć ich nawet palcem. Czynią zaś wszystko, aby pokazać się ludziom. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zajmować pierwsze miejsca na ucztach i w synagogach. Pragną, aby ludzie pozdrawiali ich na placach i nazywali rabbi. Wy natomiast nie pozwalajcie nazywać się rabbi, gdyż macie tylko jednego nauczyciela, a wszyscy jesteście braćmi. Nie nazywajcie też nikogo na ziemi ojcem, gdyż macie tylko jednego Ojca, który jest w niebie. Nie pozwalajcie również, aby was nazywano mistrzami, bo jedynym waszym mistrzem jest Chrystus. Największy z was niech się stanie waszym sługą. Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.
Kiedy się mówi coś, co jest ważne dla innych, trzeba bardzo dokładnie obejrzeć każde swoje słowo, by nie padło niepotrzebnie.
Ale za dbałością o swoje słowa może kryć się zarówno pycha, jak i pokora.
Pycha mówi : ach, jaki jesteś ważny, uważaj żeby teraz nie palnąć czegoś głupiego, bo będzie wpadka. Nie masz już prawa do błędu.
Pokora mówi : jeśli powiesz coś wartościowego, dziękuj za to Bogu – a jeśli powiesz coś głupiego i najesz się wstydu, to dziękuj tym bardziej.
* * *
Co to znaczy „przygotowują wielkie ciężary i nakładają je ludziom na ramiona”? Spisek faryzeuszy i uczonych w Prawie doprowadził do przygotowania wielkiego drewnianego ciężaru.... i nałożenia go na ramiona Syna Człowieczego.
Dowartościowanie siebie samego – to było celem działalności religijnej tych ludzi. Podbudowanie samopoczucia. Dlatego lubili zajmować pierwsze miejsca na ucztach i w synagogach. Nieprzypadkowo ewangelista najpierw wymienia uczty, a potem synagogi. Jeśli nie nakarmili się podziwem innych, nie mogli niczego dać z siebie.... innym.
Jak się nazywa to, co dowartościowuje mnie samego we własnych oczach ?
Ile z tej rzeczy – tej, która mnie dowartościowuje – jest obecne na codzień w mojej działalności w Kościele ?
Pragną, aby ludzie pozdrawiali ich na placach i nazywali „rabbi”.
Co naprawdę we mnie działa ?
Jaka jest moja motywacja ?
Gdzie jest ukryty mój kompleks ?
Pragnienie pozdrowień – to pragnienie szacunku. Ale plac – to miejsce, w którym jest gwarno, głośno. Gdy się ma dużo kompleksów i ciągle nadmiernie lub podświadomie szuka się akceptacji, trudno o wewnętrzną ciszę i właściwe ukierunkowanie.
Nie nazywajcie nikogo ojcem... nie pozwalajcie również, aby was nazywano mistrzami... jedynym waszym mistrzem jest Chrystus.
Nie pozwalajcie nikomu na nadmierny zachwyt nad wami. Nie pozwalajcie sobie samym na nadmierny zachwyt kimś innym. Dlaczego ? Bo w takich sytuacjach łatwo o przesłonienie komuś Jezusa.... z powodu nadmiernej gorliwości... lub łatwo o to, by ktoś inny przesłonił tobie Jezusa... z powodu nadmiernej więzi.
Ważne jest, by uznać że Jezus mówi do mnie przez innych..... oraz, że mówi do innych przeze mnie. To jednak, ile On mówi przeze mnie do innych, zależy od tego, ile pozwalam Mu mówić do siebie. Ile daję Mu czasu na mówienie do mnie? Jeśli daję go mało.... nie mogę spodziewać się dużo łaski.
Największy z was niech się stanie waszym sługą.
Dlaczego „największy”? Wyobrażam to sobie. Dwunastu dorosłych, krzepkich mężczyzn. Większość z nich od wielu lat oswojona z pracą fizyczną w rybactwie. To nie byli cherlawi naukowcy przesiadujący nad książkami. Największy.... mogło oznaczać także : najsilniejszy.
Służba to obciążenie.
Żeby wytrzymać obciążenie, potrzeba siły.
Inni się najedzą, a ty najpierw szykujesz kanapki, a potem sprzątasz i odnosisz talerze.
Inni się pomodlą, a ty ustawiasz po spotkaniu krzesełka.
Inni się rozradowują w śpiewie, wracają "naładowani" do domu, a ty w tym czasie grasz lub śpiewasz w scholi resztką sił, wracasz do siebie i padasz ze zmęczenia.
Więcej obciążenia wymaga więcej siły. Jeśli chcesz być wielki, jeśli chcesz czegoś więcej od siebie, od życia, od Boga.... (co wcale nie musi wiązać się z pychą) – to pamiętaj, że takie pragnienie kieruje nas do podejmowania większej służby.
Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się poniża, będzie wywyższony.
Gdy intencja poprzedzająca nasze działanie jest czysta, Bóg sam nas wywyższa lub poniża – zarówno jedno, jak i drugie dzieje się dla naszego dobra. Podstawa – to uznanie Go Panem. Wtedy, gdy oddajemy Mu wszystko – potrafimy przyjąć zarówno uniżenie, jak i wywyższenie.
Daj nam Panie, poznawać coraz więcej prawdy o sobie – o naszych pragnieniach, o naszych motywacjach, o naszych trudnościach wewnętrznych, o wszystkim co nas stanowi.
Gdy faryzeusze posłyszeli, że zamknął usta saduceuszom, zebrali się razem, a jeden z nich, uczony w Prawie, wystawiając Go na próbę, zapytał :
- Nauczycielu, które przykazanie w Prawie jest największe ?
On mu odpowiedział:
- „Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem”. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: „Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego”. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy.
To musiało wyglądać jak sala sądowa.
Zebrani licznie, podminowani faryzeusze; falujące tuniki, smród sandałów, sapiące oddechy, ciasnota, mało światła, mała przestrzeń osobista. Napięta atmosfera i chęć zemsty. Presja patrzących przenikliwie, świdrujących złych oczu.
Jezus sam siedzi naprzeciw.
Jeden z nich zadaje pytanie. Oczywiście, z góry ustalone. Mieli za zadanie słuchać i wychwycić jakąkolwiek nieścisłość, pomyłkę, niepewność, słabszy punkt. „Jakie jest najważniejsze przykazanie?” – pyta uczony. Przecież doskonale wie, jaka jest odpowiedź. On nie zadaje Bogu pytania po to, żeby Go słuchać. On zadaje pytanie po to, żeby odpowiedź była zgodna z jego oczekiwaniami. „Ja przecież i tak od wielu lat wiem, co jest najważniejsze....”.
Ale Jezus nie daje się wciągnąć w dyskusje pseudoteologiczne. Nie zależy Mu na wygranej; zależy Mu na Bogu. Czasem zaświadczyć o Bogu, to właśnie nie powiedzieć nic, to zamilknąć. Przegrać – pozornie.
Zaczyna odpowiadać inaczej – cytatem ze Słowa Bożego, które ma moc. Słowo to żyje w Nim, On sam jest Słowem. Ono wypływa z Niego jako pierwsza i podstawowa odpowiedź na pytanie człowieka.
Pytanie jest podstępne. Ale On odpowiada z przyjemnością i prostotą. Wszak rozmowa o miłości Boga to prosta przyjemność serca. Cóż, jeśli przegrasz z rozmówcą? Nie zmierzałeś przecież do intelektualnej dominacji, lecz zmierzałeś do świadectwa o miłości.
* * *
Jezus mówi, że całe Prawo i Prorocy opierają się na tych dwóch przykazaniach. Tak jakby mówił: cała historia zbawienia opiera się na przykazaniach miłości. Mój Panie, daj żeby i moja osobista historia zbawienia opierała się tylko na nich...
Te dwa przykazania są jak dwie nogi. Raz się przechylasz do Boga – „Będziesz miłował Pana Boga....” – i odsuwasz się od świata, by być tylko z Nim. Potem biegniesz do ludzi – „Będziesz miłował bliźniego swego...” – i angażujesz się z całym zapałem.... albo i bez, on nie jest konieczny. A potem znowu odwracasz się plecami do wszystkiego i czerpiesz wodę ze źródła Jego Serca w samotności spędzanej z Nim.
Praca obu nóg jest niezbędna, by iść do przodu jak Wędrowiec.
* * *
Pierwsze największe przykazanie... to miłość.
Pierwsze Największe Przykazanie - trzy litery PNP tworzą skrót oznaczający Pieśń nad Pieśniami. Księgę Miłości.
A o czym Ty będziesz czytał, Panie, z księgi mojego życia, gdy ją otworzysz na sądzie.....?
* * *
Możemy zapytać Jezusa :
- Co Twoim zdaniem jest najważniejsze w planie na życie ?
On odpowie :
- Będziesz miłował Pana Boga swego i bliźniego swego.
Wtedy znów nasze pytanie :
- Dobrze, to perspektywa na życie. A jeśli się na nią zgodzę, to co będzie się ze mną działo po śmierci ?
On odpowie :
- Będziesz miłował Pana Boga swego.....
To przykazanie jest ukazaniem istoty szczęścia na ziemi i zapowiedzią szczęścia w niebie... bo w niebie będziemy zajęci tylko miłowaniem Pana Boga.
* * *
Co uderza w tym opisie ?
Człowiek, który od wielu lat zajmował się Prawem i uchodził za znawcę tematu – dostaje odpowiedź od Jezusa, w której mówi On o podstawie całego Prawa... i zapewne dla faryzeusza musiało to być oczywiste.
Ale tylko w teorii.
Po co Jezus przypomniał mu o podstawie wszystkiego, czym ten zajmował się w życiu?
Co do tej pory było podstawą jego życia przez tyle lat?
Cokolwiek by to nie było – widocznie zapomniał o tym, co nią być powinno: o miłości.
* * *
To musiało wyglądać jak sala sądowa.
Jezus samotny wobec tłumu rozjuszonych rodaków. Przesłuchiwany przez oskarżycieli jak świadek. Chcesz być świadkiem Jezusa? Nie zawsze będzie słodko. Przyjdą sytuacje, w których będziesz osądzany, oskarżany, oceniany, traktowany z nieufnością, dystansem albo przymrużeniem oka - tylko dlatego, że przyznałeś się do wiary.
Nie lubimy tego.
Ale właśnie w takiej sytuacji sprawdza się, czy naprawdę żyjemy Słowem Bożym.
Przypowieść o uczcie królewskiej - możesz ją przeczytać w swojej Biblii, lub klikając TU.
I
Król zaprasza wybranych gości na wielką ucztę : wesele księcia, zapewne następcy tronu. Oni odmawiają; we wschodniej kulturze to wielka zniewaga dla zapraszającego. Ale królowi bardziej zależy na zaproszonych, niż na własnym honorze... i na honorach. Podejmuje kolejne próby. Pokornie znosi zniewagi... jak Syn podczas męki.
Bo Miłość nie unosi się pychą i zależy Jej na nas.
Dlatego Król pokornie ponawia zaproszenie. Mówi: przygotowałem ucztę. Nie mówi: słudzy przygotowali, albo - kazałem przygotować... Nie. (Ja) przygotowałem. On angażuje się osobiście, włącza się w działania, bo ta uczta jest dla Niego bardzo ważna. Uczta jest sposobem spotkania z Nim. Tak właśnie jest: Bóg sam działa w naszych przedsięwzięciach, choć przecież przez nas - bo zależy Mu na spotkaniu z każdym człowiekiem. I angażuje się osobiście, cierpliwie i pokornie, angażuje się w każdy sposób spotkania z Nim, którego przygotowanie możemy próbować podjąć.
Bo Miłość nie unosi się pychą.
Ale gniewem - owszem.
Kiedy król uniósł się gniewem ?
Jeśli w nocy idziesz szosą przez iglasty cichy las, wyostrzają ci się zmysły. Księżyc jest nad tobą, ale niewidoczny i oddzielony chmurami. Nic nie oświetla drogi. Masz tylko kij, na którym możesz się podeprzeć – albo odgonić nim dzikiego zwierza.
Wczuwasz się w rytm kroków, mocniej opierasz stopy na podłożu, zaczynasz chwytać puls marszu. Musisz być bardzo konsekwentny w identyfikacji z ziemią, w pełnym odczuwaniu jej. Wtedy posuwasz się naprzód mimo braku światła.
Oczy powoli przyzwyczajają się do ciemności; a jednak chciałoby się coś zobaczyć.... Może nadjedzie jakiś samochód? Zaczynasz o tym myśleć i tracisz z uwagi puls kroków. Zaburzasz swój marsz, bo koncentrujesz się tylko na tym, co uważasz za potrzebne. A przecież i bez tego wciąż posuwasz się naprzód.
Może jednak uda się doczekać jakiegokolwiek człowieka, co nadjedzie z tyłu albo z naprzeciwka....? Może... - światła przeciwmgielne z jego auta dadzą ci chwilowy obraz otaczającej rzeczywistości. Równie dobrze jednak za kierownicą może siedzieć osiemnastoletni pijany gówniarz. Zobaczysz szybkie światła – ucieszysz się – i zginiesz, nie doszedłszy do celu.
Nagły koniec ciemności oznacza czasem śmierć.
Nie warto.
Rytm marszu i rytm oddechu zbiegają się ku sobie coraz mocniej, integrują cię ze sobą samym. Zapominasz o ciemności, bo nagle chwytasz nowy kontakt ze sobą. Słuchasz oddechu, czujesz pracę mięśni. Dotyk i słuch są zaspokojone. Pierwsze dwa zmysły, które rozwijają się po poczęciu dziecka. Nie widzi matki, ale w ciemnościach jej łona słyszy głos i czuje, że jest zamknięte wewnątrz niej. Bezpieczne tak, jak nigdy potem, po wyjściu na światło. Bezpieczne, jak w żadnym innym momencie życia.
Niczego nie możesz zmienić, a jednak chwilami niecierpliwie próbujesz przyspieszyć kroku. Nie rób tego. Ani droga, ani las, ani noc nie będą biegły ci naprzeciw i nie nawiążą z tobą kontaktu. Liczy się tylko twój puls. Twój krok. Twoja decyzja na dalszy marsz. Paradoksalnie, niczego nie mogąc zmienić, totalnie zależysz w tej chwili tylko od siebie. Czujesz taką moc egzystencji, której nie da się opisać słowami. Powoli zmienia się twoje przeżywanie siebie samego; znika twoja nadmierna koncentracja na otoczeniu.
Jesteś.
Idziesz.
Totalnie zależny i totalnie niezależny – jednocześnie.
To wystarczy do szczęścia.
* * *
Nie zauważysz pierwszego momentu świtu; przyjdzie niepostrzeżenie jak złodziej, będzie narastał delikatnie. W zapamiętałym, mocnym, uszczęśliwiającym marszu nie zwrócisz uwagi na to, że las rzednieje i coraz więcej widać. Brzask będzie zjawiał się stopniowo.... – zorientujesz się dopiero, gdy zmrużysz oczy, żeby ich nie poraziło Światło.
Nie przyszło tak, jak sobie wyobrażałeś, ani jak tego chciałeś.
Ale za to przyszedłeś do niego dokładnie taki, jakim pragnęło cię przyjąć... – oczyszczony jego brakiem i uzdolniony do mocnego kroku przed siebie.
Żeby z emocji nie zapomnieć, o czym chcę powiedzieć podczas wspólnej modlitwy uwielbienia, tuż przed mszą zapisuję na wierzchu lewej dłoni trzypunktową ściągę, rozeznaną dwie godziny wcześniej w pociągu.
Kościół
Miniony rok
Jr 29, 11
Chcę Go uwielbić za przyszłość, jaką dla nas zaplanował w nowym sezonie. Jednak w końcu rezygnuję z ostatniego elementu. Modlitwa byłaby zbyt długa. Zostaje tylko sinoniebieski, gryzmołowaty napis na skórze.
Po agapie dwie życzliwe dusze odwożą mnie na dworzec kolejowy. Ciężko się rozstać... Nie planowałam noclegu; jutro wszak do pracy trzeba iść. – Pisałaś o wędrowcu? No, to realizuj. Nie możesz pisać niczego, czego sama nie przeżyjesz lub nie zrealizujesz.
Na dworcu - niespodzianka. Najbliższy pociąg do Poznania odjeżdża.... za 90 minut. Jest dwudziesta druga dziesięć. Stoję w przepełnionym holu, głodna jak pies i śmiertelnie zmęczona. Dotrę do domu o trzeciej rano, to nic. Ale muszę tu przesiedzieć półtorej godziny. Wokół tłum ludzi, hałas i długie kolejki do kas. Nie ma informacji o numerach peronów, z których odjeżdżają pociągi. Nagle dopada mnie kryzys. Mała dziewczynka z łososiową wstążką, złapana przez strach.
Jest jeszcze szansa odwrotu. Mogę przenocować u W. i wrócić do Poznania pierwszym porannym pociągiem. Szybki telefon, kilka smsów. Wewnętrzna rozterka. Zostać? Jechać? Zostać? Jechać? Jechać? Zostać?
Zaciskam zęby. Wychodzę z dworcowej duchoty w chłodną, późnowieczorną migotliwą ciemność wielkiego miasta. Wciągam głęboko powietrze do płuc. Nagle.... moment świeżości ustawia mnie we właściwym kierunku. Meroutko, jesteś esjotem. Esjoty stawiane są w różnych sytuacjach życiowych i pod kloszem żyć NIE MOGĄ. Realizujesz swój plan z dzisiejszego poranka? Jeśli tak - zrealizuj go do końca. Nie dopuszczaj zamieszania.
Wracam na dworzec. Nagle czuję, jak wypełnia mnie moc. Tak bywa zwykle po podjęciu decyzji. Staję w kolejce do kas. Nagle przypomina mi się modlitwa, która kończyła dzisiejszą jutrznię. “Ty jesteś początkiem i końcem.....”. Dobrze, Panie Boże. Ty byłeś u początków tego wyjazdu, będziesz zatem i u końca. Alfa i Omega.
Kupuję bilet, a potem idę coś zjeść. Siadam przy barowym stoliku, zamawiam frytki i herbatę. Jeszcze wciąż zjawia się niepokój. Nocna długa podróż pociągiem – w pojedynkę.... Nie oceniłam właściwie całej wyprawy i wszystkich możliwych konsekwencji. A teraz trzeba je ponieść. Ale - decyzja podjęta. Opieram dłonie na szklanym blacie, by rozgrzać je przy kubku z herbatą. Nagle dostrzegam słabo już widoczny napis na własnej dłoni, jak pełne Obecności zapewnienie : Jr 29, 11.
Myśli milkną. Znowu to wzruszenie.
Ale zjeść trzeba szybko, bo tylko w holu mam szansę usłyszeć podawany przez megafony numer peronu i toru, z którego odjedzie pociąg. Na tablicach informacyjnych nie ma nic, a numeracja z żółtych drukowanych rozkładów jazdy jest teraz nieaktualna, bo dworzec jest w remoncie i tylko przez megafon podawane są informacje... które często brzmią zbyt cicho i niewyraźnie. Ludzie co chwila pytają się siebie wzajemnie, albo podchodzą do kas po informacje, odchodzą wściekli – kasjerki też nic nie wiedzą, nerwowa atmosfera trochę mi się udziela. Frytki są gorące. Stres. Pociąg odjeżdża za 40 minut.
Przy sąsiednim stoliku siadają dwie kobiety. Z ich rozmowy wynika, że jadą na Hel – tym samym pociągiem, w który i ja mam wsiąść. Wreszcie zaczynają się zbierać do wyjścia.
- Przepraszam, czy panie też jadą tym pociągiem.... na Hel ?
- Tak, jedziemy. Właśnie go podstawiono. Peron czwarty, tor szósty – słyszałyśmy z holu. Musi pani wyjść przez wejście główne, skręcić w tunel, a potem w lewo. Ale najpierw proszę spokojnie zjeść, on odjeżdża za pół godziny.
Zatyka mnie ze wzruszenia. Tor szósty, peron czwarty. Uśmiecham się do Jeremiasza i spokojnie kończę frytki. A potem idę do pociągu, modląc się o dobry przedział. Już wiele razy przekonałam się, że takiej modlitwy Pan Bóg chętnie wysłuchuje: albo się na świętego w przedziale trafi (poznaj świętego po brewiarzu jego), albo na zadanie ewangelizacyjne (niektórych takich zadań nie zapomnę do końca życia....).
Rozsądek też mówi swoje: siadaj blisko konduktora. Idę do pierwszego wagonu. Znajduję jasno oświetlony przedział z jednym samotnym, zaczytanym studentem. Wyobraźnia szepcze: wiej! Ale ja trzymam się planu. Żadnego zamieszania. Siadam pod oknem. W następnych przedziałach powoli zbiera się studencka brać; hałasy, śmiechy, wygłupy. Tylko w moim przedziale..... prawie pusto, pełen spokój i dobre światło do czytania i pisania.
Taki miał Pan Bóg zamiar co do mojej przyszłości - tej najbliższej. I wiem już, że dotrę do domu bezpiecznie. Wyjmuję z plecaka długopis, notes i zaczynam pisać. Pociąg rusza powoli. Przenika mnie wielkie szczęście i wdzięczność. A potem otwieram brewiarz i czuję znowu jego moc. Spokojna, bezpieczna, spędzona na pisaniu i modlitwie podróż kończy się jeszcze dwoma akcentami Bożej opatrzności. Przed dworcem dostałam zadziwiająco tanią taksówkę. Jedziemy, nagle dopada mnie jeszcze jedna stresująca myśl : o tej porze bramka zamykająca ogrodzenie wokół terenu mojego bloku będzie zamknięta. Trzeba będzie skakać przez płot...... o, rany..... masakra......
Ale..... o dziwo, bramka była otwarta.
* * *
Trzecia nad ranem.
Wchodzę cicho do mieszkania.
Otwieram drzwi mojego pokoju i..... w oknie widzę świt.
W Moich oczach jesteś ukryty głęboko. Nie bój się.
Znalazłem cię daleko, bo byłem blisko ciebie przez cały czas twojej nieobecności – lecz bardzo cicho, byś najpierw zaczął tęsknić sam.
Skoro słuchanie Mnie sprawia ci trudność, zacznij patrzeć Mi w oczy, a zapragniesz Mnie słuchać – bo Mnie pokochasz....
Odważ się.
Wiem, że tutaj nie wytrzymasz patrzenia na Mnie zbyt długo. Godzę się z tym, chociaż... prawdę mówiąc, Ja mógłbym tak nieustannie – tylko patrzeć na ciebie, gdy ty patrzysz na Mnie.
- W świecie mediów to taki zabieg zmierzający do jak największej koncentracji odbiorców na jakiejś osobie lub sprawie - przez to, że się o niej bardzo dużo mówi i roztrząsa się temat w każdej możliwej chwili: w telewizji, w radiu, w prasie, w internecie... Ale zdaje mi się, kochanie, że prawdziwy szum medialny jest dopiero wtedy, gdy Duch Święty zstępuje w Swoim szumie i płomykach ognia na właściwe diakonie - i działa w mediach i przez media, koncentrując ludzi na Panu Jezusie.
- Aha.
* * *
O taki szum prośmy, takiego szumu pragnijmy, takiego szumu potrzebuje wielu, Panie nasz: niech koncentruje ich na Tobie wszystko, co robimy.
Korporał znika w dłoniach – składany, kielich wypucują i wyniosą, patenę ułożą ładnie i wszystko będzie lśniło wypolerowanym blaskiem, jakby odebrane dopiero przed chwilą nie z rąk Boga, ale złotnika lub konserwatora zabytków.
Ale Jego już tam nie będzie, bo w prostym znaku chleba zniknął... w nas.
Zniknął.... w nas.
Na ołtarzu pozostała pustka.
Popatrz na tę pustkę. Tak bardzo się uniżył i oddał, że już Go nie widać.
Bóg oddał Siebie umiłowanemu Kościołowi, wszedł między nas, wszedł w nas. To wolne oddanie, bez reszty, zwieńczone zniknięciem.
* * *
Nie domaga się uwielbień. Nie czeka na wyrazy wdzięczności.
Oddaje się pełen czystości – bez zastrzeżeń, bez oczekiwań, bez wyobrażeń co do odzewu naszego serca. Jeśli zachwycisz się, przyjmie Twój zachwyt. Jeśli wymienisz Mu stertę próśb, przyjmie je. Jeśli nastawisz się na słuchanie – podsunie pociechę lub wskazówkę.
Przyjmuje wszystko twoje, oddaje wszystko swoje. Nieustanna wymiana. Nic dla siebie, nic w sobie. Miękkość Serca, co nie potrafi niczego – prócz kochania. Nie dlatego, że jest tak słabe, ale dlatego że CHCE się nam oddać.
Bo najbardziej rozbrajający innych jest ten, kto sam jest najbardziej rozbrojony.
* * *
W tym Jego uniżeniu i oddaniu bezresztnym jest taki poziom akceptacji, który potrafi przeniknąć nawet najtrudniejsze ludzkie blokady. Są czasem takie zranienia, o których nikomu nigdy nie powiesz – nawet na najlepiej przygotowanej modlitwie wstawienniczej o uzdrowienie wewnętrzne – bo nie potrafisz ubrać w słowa tego doświadczenia egzystencjalnego, które cię kłuje i trzyma w napięciu od wielu lat.
Ale Miłość nie potrzebuje słów. Wystarczy jej jeden moment totalnego oddania, głębokiego współczucia. Wystarczy jedna chwila uniżonego, bezpiecznego bezgranicznie, czułego dotyku – która zostaje w sercu człowieka na zawsze i staje się kluczem do podejmowanej wciąż na nowo osobistej próby wolnej odpowiedzi.
W dalszym procesie przyjmowania i poznawania tej Miłości przychodzi moment, w którym tamto najgłębsze zranienie przemienia się w wewnętrzne źródło wdzięczności... bo staje się uzdolnieniem do oddania i ufnego uniżenia ku Niemu – takiego samego, jakie On przynosi ku nam w Sobie.
Najbardziej niegdyś wiążące, dogłębne zranienie staje się teraz bramą do najgłębszej wolnej odpowiedzi, która jest już tylko krzykiem o upodobnienie do Niego.... – o wolne oddanie bez reszty, zwieńczone zniknięciem.
- Czy dis to jest to samo, co es ?
- W brzmieniu to ten sam dźwięk. Ale w teorii, w harmonii, to zupełnie dwa różne dźwięki.
- Więc, tak czy siak, na klawiaturze to będzie pół tonu niżej od e ?
- Tak, Meroutko.
- Szkoda, że dalej jest cis, zamiast niego mogłoby być m. Zagrałabym wtedy es – de – em. Trzy dźwięki blisko siebie, schodzące coraz niżej.
- Es – de – em ? To skrót od „Stare Dobre Małżeństwo” ?
- Można tak go rozwinąć, chociaż mnie się kojarzy bardziej ze składem diakonii med... - nieważne. Znasz tę piosenkę na pewno: z Nim będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz z Nim ?
* * *
Jaaaaaakie to fantastyczne! Chcę, chcę, chcę!!!! No, może niekoniecznie zawsze mam pewność, czy Ty tego chcesz, ale przecież to takie rewelacyjne doświadczenie, więc na pewno tego dla mnie chcesz, bo mnie kochasz, nie może być inaczej...
Etap drugi.
Jaaaaaaakie to fantastyczne! No, może niekoniecznie zawsze jest łatwo i przyjemnie, ale nadal chcę. Co prawda, Ty możesz nie chcieć. Muszę mieć pewność. Uwzględniam to, że może być inaczej, niż ja chcę. Ale wolałabym realizować opcję pierwszą – taką, że TY wciąż chcesz - bo JA wciąż chcę...
Etap trzeci.
Jaaaaaakie to fantastyczne, wybacz mi ironię, ale realia są realiami i zejść na ziemię trzeba. Chyba przesadzam, zbyt dużo już tego. Ale skoro Ty chcesz, to niech tak będzie – w gruncie rzeczy uwielbiam tę pracę, chociaż mam jej już dość.
Etap czwarty.
Chcę odejść... Odejść, zniknąć, pożegnać się. Tylko ze względu na Ciebie, odejść dla Ciebie, odejść do Ciebie. Ale skoro uważasz, że wciąż trzeba w tym trwać, to zostanę.
* * *
Moment wolności.
Chcę tylko Ciebie. Chcę chcieć tego, co Ty. Chcę nie chcieć niczego, co jest moim chceniem.
Teraz Ty bądź sprawcą chcenia i działania – zgodnie z Twoją wolą... i niezgodnie z moją.
To jest moje szczęście : uszczęśliwiać Ciebie.
Innego nie chcę.
* * *
- Czy dis to jest to samo, co es ?
- W brzmieniu to ten sam dźwięk. Ale w harmonii to zupełnie dwa różne dźwięki.
- Więc, tak czy siak, na klawiaturze to będzie pół tonu niżej od e ?
- Tak, Meroutko.
- Szkoda, że dalej jest cis, zamiast niego mogłoby być m. Zagrałabym wtedy es – de – em, trzy dźwięki blisko siebie, schodzące w dół, coraz niżej, coraz niżej. Dużo szczęśliwsza będziesz z Nim....
meroutka
PS. Odpowiadając na sygnały do mnie docierające i o znaczenie tekstu pytające, wyjaśniam, co następuje :
1. SDM to Skład Diakonii Medialnej czyli diakonii, która najbardziej leży mi na sercu
2. co jakiś czas na nowo trzeba bardzo poważnie zadać sobie samemu pytanie, PO CO ja to robię?
3. trzy dźwięki tworzące nazwę diakonii schodzące coraz niżej to obraz stopniowej przemiany motywacji - od zwykłego ludzkiego zachwytu i pasji, poprzez wątpliwości, walkę, trudności i przeszkody, aż do rezygnacji z siebie i przyjęcia świadomej postawy służby; oraz także obraz przemiany: z nastawienia ku uszczęśliwianiu siebie - do uszczęśliwiania Boga, co tak naprawdę dopiero daje prawdziwe szczęście zupełnie innego gatunku. Dlatego pojawia się piosenka "Z Nim będziesz szczęśliwsza", która rzeczywiście należy do repertuaru Starego Dobrego Małżeństwa, a ja ją sobie interpretuję po swojemu.
Te przemiany motywacji ukazane są w części środkowej, czyli w czterech etapach naszego nastawienia do wykonywanej dla Pana Jezusa pracy. Każdy kolejny etap prowadzi nas coraz bliżej do Niego (trzy dźwięki blisko siebie, coraz niżej można także odnieść do dzisiejszej uroczystości Trójcy Świętej). Każdy kolejny etap zarazem prowokuje w nas coraz więcej postawy uniżenia.
Wraz ze zmianą motywacji: od uszczęśliwiania siebie do uszczęśliwiania Boga, schodzimy coraz niżej - ku Niemu w dół - czyli w głąb życia duchowego i nasza motywacja oczyszcza się. Wtedy nasze szczęście staje się prawdziwe - i niezależne od zewnętrznych spraw.
Oczywiście nie napisałam tego tekstu po to, żeby pouczać Diakonię albo kogokolwiek innego, pisałam tylko przeciw sobie - pod wpływem różnorakich niedawnych własnych walk i rozterek oraz ich rozwiązań, które przychodziły od Pana Boga.
Przepraszam za wcześniejszy brak pomyślunku o Czytelnikach i za brak wyjaśnienia.
Meroutka
Jezus rzekł do nich : Witajcie.A one zbliżyły się do Niego, objęły za nogi i oddały Mu pokłon.
Jedno poranne Słowo Boga pełne spokoju, zachęty i życzliwości sprawia, że serce bije szybciej i tęskni za spędzeniem z Nim choć jednej chwili.
* * *
Czemu zaczynamy tak często od końca?
Zaczynamy w życiu duchowym od oddawania Mu pokłonu.
Potem ewentualnie obejmujemy za nogi, jeśli nam na uzyskaniu czegoś od Niego zależy.
Zbliżanie się do Niego zostawiamy na koniec.
A przecież w Biblii jest odwrotnie.
Najpierw zbliżyły się... potem objęły Mu nogi... potem oddały pokłon.
* * *
Jeśli miłości nie ma, i płynącego z niej zbliżenia – wstawiennictwo jest tylko listą oczekiwań, a oddawanie pokłonu staje się suchym gestem na zaliczenie.
Niedawno byłyśmy z dziećmi na wycieczko-pielgrzymce. Naszym celem była wioska Tulce - tuż pod Poznaniem - w której znajduje się sanktuarium Matki Bożej.
Jak sama słodka nazwa wskazuje, Matka Boska Tulecka specjalizuje się w tuleniu.
W programie znalazło się m.in. spotkanie naszych dzieci (i nas, pań przedszkolanek) z proboszczem parafii – rozmowa i wspólna modlitwa przed Najświętszym Sakramentem. Dla uatrakcyjnienia całości i dla wprowadzenia w nabożeństwo maryjne, ksiądz pokazał dzieciom m.in. w jaki sposób przygotowywane jest kadzidło używane podczas majowych i czerwcowych modlitw.
To było ciekawe. Nigdy wcześniej nie miałam okazji widzieć tego procederu z tak bliska. Najpierw ksiądz rozżarzył mały węgielek, potem włożył go do kadzielnicy. Następnie pozwolił każdemu dziecku po kolei wrzucić po jednym maleńkim ziarenku do środka kadzielnicy – miał to być symbol jednej dziecięcej intencji modlitewnej.
Przedszkolaki były zachwycone; siedziały jak trusie, czekając na swoją kolej i na szansę wrzucenia kolorowego ziarenka do coraz mocniej dymiącej kadzielnicy. Wreszcie kolejka przyszła do mnie. Ksiądz uśmiechnął się :
- Panie też niech wrzucą, panie też się przecież modlą...
Maleńkie ziarenka miały trzy kolory : czerwony, zielony i żółty. Wrzuciłam jedno – zielone, ksiądz wrócił do nawy głównej i stojąc z przodu, dokończył całą operację przygotowawczą na oczach dzieci. Kadzidło dymiło już potężnie. Po chwili zaczęło się nabożeństwo.
Uśmiechnęłam się na myśl, że co prawda wrzucaliśmy po jednym, ale wrzuciliśmy wszyscy – nikt nie cofnął się, nie zrezygnował ze swojego maleńkiego ziarenka modlitwy.
Dzięki temu uwielbienie wzniosło się ku Jezusowi jak jeden potężny słup silnego dymu powodującego chwilami nawet łzy.
* * *
W poniedziałek przeczytam dzieciom bajkę o księżniczce na ziarnku grochu. Wszak od tej pory można rozumieć ją inaczej.
Czy maleńkie ziarenko wstawienniczej modlitwy wystarczy, żeby ktoś inny nie przespał swojego życia, lecz by skutecznie kłuło go, przeszkadzało mu, wybudzało z letargu Twoje - mój Panie - nawoływanie....?
Wciąż chcę mieć taką nadzieję – zieloną jak groch.
Wdech : wycofanie, zniknięcie, uniżenie, ogołocenie, wyciszenie, rozłożenie się krzyżem, a może odrzucenie lub osamotnienie i niezrozumienie, a może po prostu pragnienie - tęsknota za pustynią i za tym, by nic już nie przeszkadzało.
Nic.
Wydech : wyjście do ludzi, wyskok w górę na trampolinie Słowa pełen siły zamkniętej w Chlebie, pełnia mocy, wysiłek, praca, pomysły, telefony, muzyka, podróże, twórczość, niedospanie, internet, znajomi, entuzjazm, trochę zamieszania, kilka dotkliwych wpadek i złych decyzji, walka o pięć minut modlitwy, zapał, zapał, zapał.
Obfitość.
Aż przychodzi moment wypalenia i znów trzeba zrobić krok wstecz, by nabrać duchowego wdechu w odosobnieniu. Wycofanie, zniknięcie, uniżenie, ogołocenie, wyciszenie, rozłożenie się krzyżem, a może po prostu pragnienie - tęsknota za pustynią i za tym, by nic już nie przeszkadzało...
* * *
A Oblubieniec patrzy uważnie przed siebie i pyta : kimże jest ta, co wyłania się z pustyni ?
W odpowiedzi kryje się Jego zachwyt : jakże piękna jesteś, przyjaciółko moja.
Otwórz oczy i uszy.
Jego okrzyk zachwytu pojawia się dopiero wtedy, gdy ona wstrzymuje wszelką aktywność, by nabrać duchowego wdechu w odosobnieniu. Wycofanie, zniknięcie, uniżenie, ogołocenie, wyciszenie, rozłożenie się krzyżem, a może po prostu pragnienie - tęsknota za pustynią i za tym, by nic już nie przeszkadzało...
.... ale komu – tak naprawdę – i w czym ?
Może najbardziej Jemu... – w prostym patrzeniu na nią.
Hop ! - na peron, skrzydła już mam, wyrosły gdy wjechaliśmy na dworzec. Jakbym była tu wczoraj: Wrocław, Wrocław, Wrocław... Wyfruwam tunelem na ulicę i skręcam na przystanek, zielone światło na przejściu dla pieszych jak zielony promień ostatniej chwili zmęczenia które właśnie znika, bo oddycham już wrocławskim powietrzem, bo jestem już tutaj.
Przystanek tramwajowy. Bilet? Zawsze mam jeden w portfelu, nie wiadomo skąd. Dwójka podjeżdża jak taksówka na zamówienie. Wsiadam, miejsce z przodu przy oknie czeka. Uśmiecham się i siadam, tramwaj wjeżdża w ulicę Kołłątaja, jak zawsze podpatruję cudowności stojących tu kamienic i serce drży na myśl, że za chwilę będę na placu dominikańskim.
Zamknij oczy.
Wszystko znane jak we własnym domu - z prawej amfiteatr, z lewej brudna włoska flaga, a potem odrestaurowane liceum i już zaraz galeria dominikańska, tienanmeński rower i zegar jak Światowid patrzący w cztery strony, skręcimy w stronę Maurycego co widział oblężenie twierdzy Breslau - i ominiemy go, by zjechać w lewo ku katedrze; kolorowe grafitti na placu Powstańców Warszawy; zatem Most Grunwaldzki z obu stron zaraz zobaczę, mój Boże, Boże...
Zamknij oczy.
Katedra teraz już blisko, trzask drzwi i dzwonek ruszającego pojazdu, coś zaczyna mnie szczypać w serce.... zamknij oczy, tramwaj skręca w Curie-Skłodowskiej i nabiera rozpędu, zamykam oczy. Przystanek obok księgarni, jedziemy dalej, po lewej już pewnie stacja benzynowa, po prawej akademiki, co w socjalizmie szczytowym osiągnięciem nowoczesnej architektury były, ale przecież mam zamknięte oczy, nie mogę spojrzeć w prawo na Most, tramwaj wykonuje zwrot i staje, jesteśmy na Placu Grunwaldzkim, nie otwieram oczu, trzask drzwi, ruszamy. Skręt w prawo. Wiem, po prawej cudne zdobienia odrestaurowanych częściowo kamienic, księgarnie studenckie i rejon Politechniki, wiem, po lewej jasna fasada mojej ulubionej kamienicy, wiem, za chwilę Most Zwierzyniecki, czy jest coś piękniejszego we Wszechświecie niż ten most w nocy ? wiem, za mostem zoo, iglica, pergola i już zielono mi, choć oczy wciąż zamknięte. Biskupin...
Przystanek, dwa, trzy, otwieram oczy na sekundę - tu wysiadłabym do Ani na obiad, ale nie tym razem, trzeba jechać dalej; klinika okulistyczna, jeszcze chwila, otwieram oczy, wysiadka. Tramwaj odjeżdża, przechodzę przez tory, jest pogodnie, jasno i ciepło; alejka zielona jak marzenie, rząd domów po lewej, uliczki maleńkie po prawej, rondo, mały kiosk z kwiatami i.... jestem u siebie, chociaż jechałam z zamkniętymi oczami.
Uświadamiam sobie nagle, że nie bolało.
Miałam zamknięte oczy i uchroniło mnie to przed nadchodzącą niepostrzeżenie przykrością pochłaniającego spoglądania na wytęskniony Wrocław; dzięki temu mogłam lepiej przeżyć ważne wieczorne spotkanie i nazajutrz wyjechać ze spokojem serca.
* * *
Zachłystujemy się czasem charyzmatycznym życiem, ale żeby trafić do Domu Bożego, trzeba w pewnej chwili zamknąć oczy i przez zachwycający żywioł dać się Mu powieźć dalej - w ciemności.
Tylko tam jest prawdziwe bezpieczeństwo.
meroutka
Wyjątkowo tekst dostępny tylko dla zalogowanych, tzn. tylko dla PP.
Dlaczego niektóre kobiety są takie wrażliwe i zmienne w nastrojach ?
Może dlatego, że wszystko jest modlitwą ?
Bo wystarczy zwykłe zmęczenie, by skorzystać z obniżonego nastroju i pomodlić się przebłagalnie. Wystarczy czyjaś serdeczna pomoc i uśmiech, by skorzystać z podwyższonego nastroju i pomodlić się wyznaniem zaufania. Wystarczy jeden zgrzyt w pracy, by pomodlić się przeproszeniem.
Nie za siebie. Nie za koleżanki. Nie za wielkie sprawy świata.
Ale za tych, co mieszkają w sercu; za to, co dzieje się - i dziać będzie już niedługo.
I za tych, co są daleko jeszcze od bliskości z Panem.
Każdego dnia można swobodnie grać na wszystkich swych uczuciach i przeżyciach - jak na harfie o dziesięciu strunach - pieśń wstawiennictwem wypełnioną: pełnym prostej prośby, dziękczynnym, przebłagalnym i każdym innym.... Pieśń zależnie od nastroju ukierunkowaną, lecz niezależnie od niego skierowaną ku Jezusowi.
Kobieta - Bogu dzięki! - podobno zmienna jest, więc stale ma w tym zakresie pełen wachlarz możliwości.
W zwoju księgi napisano o mnie : Oto idę, abym spełniał wolę Twoją, Boże.
Nauczyłam się czytać Słowo Boże tak, żeby znaleźć w nim dla siebie pocieszenie. Nauczyłam się oczekiwać od Niego umocnienia, światła, pokrzepienia, prawdy – oczekiwać tego, żeby nie Bogu było przyjemnie na mojej modlitwie, ale... tylko mnie samej. Podświadomie wciąż szukałam – siebie. Nie nauczyłam się czytać w posłuszeństwie.
Na szczęście spotkałam kapłana, którego postawa wobec brewiarza zastanowiła mnie. Nie czytał psalmów tak, jak ja : emocjonalnie. Ale nie czytał też lekceważąco : szybko, płytko, z przyzwyczajenia.
Czytał tak, jakby z pełnym przekonaniem i mocą uznawał swoje.... nieskończone uniżone poddaństwo wobec tego, co zawarte w psalmach.
Nie mogę tego wciąż zapomnieć.
Nie mogę tego wciąż zrealizować.
Jak wiele jeszcze trzeba wysiłku, by chociaż troszeczkę nauczyć się modlitwy...
Moment przyjmowania Komunii świętej jest trochę jak Boże Narodzenie.
Maleńki i bezbronny Pan Jezus położony do - oględnie mówiąc - niezbyt komfortowych warunków: brud, smród i ciemność. Cóż, wnętrze mojego serca to dlań nic nowego, widzi je nieustannie.
Dobrze, że Maryja i Józef zawsze są w takiej chwili tuż obok. Wiedzą, że wszystko tak właśnie jest, jak powinno być – i że ta historia dobrze się skończy, chociaż po drodze będzie mnóstwo zaskakujących wydarzeń.
Dlatego są spokojni i uśmiechnięci.
Gdyby nie ich czuła bliskość, pewnie często płakałby zmarznięty Pan Jezus w tej mojej wciąż za mało rozjaśnionej miłością stajence codzienności.
A przecież prawdziwe źródło światła – Słońce – wschodzi bardzo powoli i trzeba na nie poczekać, gdy nocą brakuje snu. Dzięki temu ciemnemu czekaniu można doświadczyć nieporównywalnego z niczym zachwytu. Gdyby zjawiało się od razu na zenicie, i gdyby od razu znikało za horyzontem – nie urzekałyby nas jego wschody i zachody.
Powinnam o tym pamiętać, śpiewając “Ukaż mi Panie swą twarz”.
W mojej obecnej parafii zupełnie inaczej zorganizowane, niż w mojej parafii rodzimej. Wystawienie Najświętszego Sakramentu, dwie-trzy pieśni do Maryi, litania loretańska, potem jeszcze trzy-cztery pieśni, błogosławieństwo.
Wszystko bardzo muzycznie – choć organisty nie ma – bo kościół przez prawie cały czas... tylko śpiewa.
Śpiewa pieśń za pieśnią. Tak po prostu.
Czasem taki moment jest niezwykle dojmujący, gdy w falę kolejnych zwrotek – dobrze znanych, a jednak czasem nagle brzmiących jak objawienie – wchodzisz i dajesz popłynąć dźwiękom przekraczającym widzialną rzeczywistość.
Czysty śpiew Kościoła. Jednolity. Mocny. Równy. Skoncentrowany na tej samej melodii i tych samych słowach. Płynący swobodnie, a jednak pod kontrolą. Kontrolowany, a jednak płynący swobodnie.
Czysty śpiew Kościoła. Majowe.
Świątynio Boga, módl się za nami.
I więcej mi nie trzeba – organów, scholi, gitary.
Czysty śpiew zebranych czasem zabiera nas w takie przestrzenie, gdzie żadna najdoskonalsza schola ani najlepiej brzmiąca gitara - nie sięgnie.
Gwiazdo zaranna, módl się za nami.
A dziś ludzie, śpiewając, wyjątkowo mocno obniżyli tonację i celebrans, chcąc podnieść o kilka tonów kolejną zwrotkę, usiłował narzucić przez mikrofon wyższe tony. Nie udało się, zabrakło mu siły przebicia. Kilka osób podchwyciło jego dźwięk i dostosowało się, ale reszta ciągnęła dalej po swojemu i nagle zabrzmiał przedziwny dysonans - ta sama melodia, ale rozpoczęta od dwóch różnych dźwięków i śpiewana równolegle, w stałej określonej odległości, trochę jak w średniowieczu; nie wiem, jak to się fachowo nazywa. Wikary mało się nie zadławił, słysząc ów masakryczny skutek nieudanej akcji.
Ucieczko grzesznych, módl się za nami.
Ale mnie opanował nagle zachwyt, bo czegoś takiego jeszcze nigdy nie słyszałam. Dobrze, że nie mam słuchu absolutnego. Dobrze, że nie jestem muzykiem i nie wiem, co to był za interwał... jeśli w ogóle można byłoby go określić. Wpadłam w niego jak w jasną tęczę, która daje się zobaczyć, ale nie daje się dotknąć i pozostawia nas w oddalonym od siebie zachwycie. Wpadłam w niego i słuchałam chciwie wiedząc, że takie momenty nie powtarzają się zbyt często. Wpadłam w niego czując, że jeśli muzyka w Bożej wieczności nieskończenie przekracza swoimi możliwościami harmonicznymi obecne nasze wyobrażenia i zdolność percepcji, to ten moment może jest pierwszym ku niej krokiem....
Uzdrowienie chorych, módl się za nami.
To właśnie ten moment. Starodawne majowe pachnące bzem i drewnianą ławką; codzienny zestaw tych samych twarzy starszych pań; ogołocenie z instrumentu, zaspani ministranci, stare pieśni i chwile dysonansów - wszystko tak niezrozumiale znajome i do bólu zwyczajne.
Bramo niebieska, módl się za nami.
Właśnie tu dzieje się najgłębszy śpiew czystego Kościoła.... - śpiew ku wieczności.
Nikt nie lubi, kiedy życie usuwa go w cień. Wolimy, żeby inni liczyli się z naszym zdaniem, niż być najmniejszymi i pominiętymi. Wolimy przeżywać łaskę i błogosławieństwo, niż uniżenie i oddanie bez reszty, ubóstwo i ciemność.
Ale swój cień każdy z nas posiada. Wady, zranienia, nawyki, trudne relacje w rodzinach, grzechy, przywiązania, złe wybory i ich konsekwencje, zaniedbania... – ta lista jest bardzo długa.
Cień.
Ciemny dowód istnienia, który uwidacznia się tym bardziej, im więcej nas otacza dziennego światła. Nie można go odciąć od siebie, jak w dziecięcej bajce o Piotrusiu Panie. Można udawać, że go nie ma – ale udawanie nic nie da. Odwracamy się twarzą do Słońca, a cień stoi za nami. Odwracamy się twarzą do cienia – Słońce stoi za nami.
Dużo piękniejsi jesteśmy, gdy idziemy przed siebie, a Słońce jest za nami. Nie trzeba mrużyć oczu, sylwetka staje się bardziej wyrazista dla innych, wzrok może ogarniać wszystko, co znajduje się przed nami.
A przed nami teraz wyrasta wiele pięknych majowych widoków, poza jednym – jedynym niezmiennym, który znajduje się najbliżej nas i dotyka kroczących do przodu stóp.
Cień.
Im bliżej ciebie jest Słońce, im niżej jest Słońce za tobą, tym dłuższy cień i tym go więcej widzisz tuż przed sobą, bardzo blisko, przerażająco.
* * *
Jest tylko jeden moment, w którym cień znika całkowicie.
Noc.
Ona jest najbezpieczniejsza : pochłania twój cień....
.......ale ciebie nie pochłania.
Ty – zostajesz. Idziesz dalej przed siebie.
Sam.
Czysty.
Bez cienia, co przeszkadzać już teraz nie może.
Wraz z upływem czasu zaczynasz coraz bardziej wypatrywać wschodu Słońca. Co za absurd : wypatrywać czegoś, będąc w ciemności w której nie widać nic. A przecież w i e s z, że nadejdzie.
* * *
Dopiero w głębokiej nocy żaden cień nie przeszkadza nam w marszu.
Dopiero głęboka noc sprawia, że nasz własny cień nie przeszkadza nam w wypatrywaniu świtu.
Podobno ostatni promień zachodzącego Słońca jest zielony. Pamiętam swoje zaciekawienie podczas lekcji geografii : dlaczego ? Odpowiedź była krótka : bo takie jest załamanie światła.
Chciałabym zobaczyć kiedyś ten promień, chociaż obawiam się, że bez specjalistycznego sprzętu do obserwacji nieba – nie będzie to możliwe.
Może ostatnia chwila życia powinna być jak ten zielony promień człowieka zachodzącego za horyzont cielesności. Któż by nie chciał na finiszu drogi do nieba zobaczyć zielone światło....
Ale co z tym załamaniem? Załamanie światła. Może załamanie dotychczasowych nawyków. Może bolesna uwaga od zaufanej osoby. Może przeciążenie nadmiarem pracy i poczucie rezygnacji, a może nagłe poczucie bycia niepotrzebnym. Może nakaz porzucenia dotychczasowego stylu działania w sferze, na której – jak to się mówi – zjedliśmy zęby i suniemy gładko do przodu.
Ale „do przodu” nie zawsze znaczy „do Boga”.
Daj mi każde załamanie, które rozjaśni mi drogę ku Tobie zielonym światłem nadziei na prawdziwe szczęście tylko z Tobą - wieczne.
Przewróć mnie. Wpadłam w koleiny tak bardzo proste i gładkie, ze nie mogę się wyplątać z ich pajęczyny. Przewróć mnie. Już mam swój styl, język i schemat. Myśli, pragnienia, poruszenia, rozeznania, poznania, działanie, zaufanie, przewróć mnie, bo swoje własne tory już mam w Twoim świecie i już po swojemu jadę - niby przed siebie, a jednak w kółko jak dziecięca kolejka. Przewróć mnie i złam, złamanie niech będzie otwarte na to, czego się boję i co mi nieznane, ale przecież Twoje. Przewróć mnie, wyrzuć z oswojonej drogi dla większej prawdy, by ocalić mi wieczne życie - niech dachuję, niech wokół zrobi się bałagan - każde oklepane słowo niech zniknie ze słownika i niech przestanie oznaczać to, co oznaczało; daj mi "oczy nowe" - lecz nie takie, jakie sobie wyobrażam wypowiadając to wyrażenie. Przewróć mnie, trochę poboli - ale zacznie się nowy czas, przewróć mnie. W pierwszej chwili oburzę się na Ciebie, lecz cóż to znaczy wobec zbawiennego skutku Twojej burzy na moim opłyniętym milion razy jeziorze pobożnej codzienności.
Widziałam kiedyś na przejściu dla pieszych we Wrocławiu... dziewczynkę. Stała przy krawężniku, czekając na zielone światło. Miała niewielki tornister; obok niego po plecach spływał piękny warkocz. Tuż przy niej stał ojciec, lekko obejmując jej ramiona jedną ręką.
Gdy zmieniły się światła i oboje ruszyli, zobaczyłam że dziewczynka jest niesprawna. Jej chód był krzywy, szła do przodu z trudem; całe ciało było lekko przechylone w bok i miało się wrażenie, że zaraz się przewróci. Ale nie przewracała się; szła przed siebie, ogarnięta lekko ramieniem ojca. Nie trzymał jej kurczowo, nie sterował nią - a jednocześnie zabezpieczał przed ewentualnym upadkiem, niewątpliwie dając większe poczucie bezpieczeństwa i wsparcia.
A na jej warkoczu była wstążka jasna, w łososiowym odcieniu. Piękna, dobrana kolorystycznie do reszty stroju, szeroka i długa. Zapamiętałam tę wstążkę i cały ten obraz, bo mnie wzruszył głęboko.
Kilka godzin później znalazłam się w kaplicy adoracji u ojców dominikanów. Na środku ołtarza znajduje się tam wielki wizerunek Jezusa Miłosiernego. Widziałam ten obraz w swoim życiu tysiące razy - a jednak tego dnia zobaczyłam na nim coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam.
Wstążka u Jego stóp.
Ta sama – w pastelowym odcieniu, dobrana kolorystycznie do reszty stroju, szeroka i długa. Ta sama wstążka, tyle że... dodano napis: Jezu, ufam Tobie.
Jezu, ufam Tobie – ja też się przewracam codziennie w grzechy, nawyki, przyzwyczajenia i zaniedbania, które obciążają mój krok i spowalniają tempo rozwoju relacji z Tobą. A moje skrzywienia wciąż uniemożliwiają pełne wyprostowanie się w pokorze.
Mimo to - per analogiam - wierzę, że mnie ogarniasz ramieniem – a może... właśnie dlatego? Kocham mądrość Twojej opieki nade mną, bo ani nie ograniczasz mi wolności, ani nie pozbawiasz poczucia bezpieczeństwa. Idealne proporcje tych dwóch doświadczeń - wolności i bezpieczeństwa - zawsze mam tylko przy Tobie i to jest bardzo uszczęśliwiające: mogę wciąż być sobą.
Niech zaufanie Tobie – delikatna kobieca wstążka – ozdabia mnie jak duchowy klejnot bardziej drogocenny, niż..... cokolwiek.
Jeśli koncentrujemy codziennie wzrok na tym samym przedmiocie, w końcu przestajemy go zauważać. Może być blisko, może być na wyciągnięcie ręki - i nic z tego. Nie dotkniemy go, bo chociaż widzimy, to nie zauważamy.
Jeśli koncentrujemy codziennie wzrok na tej samej osobie...
* * *
Przyzwyczajenie dopada nas w delikatny i subtelny sposób. Pajęczyną otula nam oczy cicho i niepostrzeżenie. Znowu te same psalmy. Znowu te same rytuały. Znowu te same gesty i słowa. Znowu – jak w małżeństwie – ta sama Osoba...
Znużenie, oswojenie, przyzwyczajenie i spodziewanie się już w życiu samych oczywistości - to nasza specjalność, która zamyka oczy ducha i zatrzaskuje wieko wewnętrznej trumny.
Na szczęście mamy lekarstwo na przyzwyczajenia : życie.
Nawet nie trzeba o to, by się z oswojenia uwolnić, specjalnie starać – wystarczy zanurzyć się w życie, ono samo wyrywa nas ku nieociągającemu się, niegasnącemu wstawiennictwu. Kłopot w tym, że o mocy wstawiennictwa i bogactwie jego rodzajów zapominamy. Machamy ręką, uznajemy że “takie życie jest i trudno” albo "ja nikogo zmuszać nie będę" albo "kijem Wisły nie zawrócę". Oswajamy się, znowu się oswajamy - z trudnościami, chorobami, ciemnościami. Oswajamy się, zamiast zrywać się do lotu prośby, dziękczynienia i przeproszenia.
Czasem dopada mnie znużenie brewiarzem. Szczególnie wtedy, gdy jestem bardzo zmęczona wieczorem, a trzeba usiąść do nieszporów. Idzie jak po grudzie, aż wreszcie.... budzi mnie i otrzeźwia lista próśb. A ona najczęściej zawiera same trudne tematy. Konkretne imiona konkretnych ludzi, którzy mają konkretne problemy albo konkretne sprawy wymagające pomocy Bożej. Niektóre są już na tej liście na stałe – i zostaną na zawsze. Inne są już długo i będą jeszcze długo, aż pewnego dnia wygasną. Jeszcze inne są jak ostatnie informacje w telewizyjnych wiadomościach – pojawiają się na krótko i znikają.
Ale takie właśnie jest nasze życie, które w nasze życie... modlitwy wnosi świeżość i przebudzenie. Wystarczy solidnie się przejąć losem innych.
Problem w tym, że przejęcie się losem innych wymaga ode mnie odwrócenia wzroku od siebie samej. A przecież to takie przyjemne – wciąż wpatrywać się w lustro... zamiast w Oblicze Jezusa.
Więc... czy Panu Bogu nasze prośby w sprawach bolesnych i trudnych (czasem aż tak, że w sercu ból piecze) są potrzebne?
Może czasem bardziej są potrzebne nam samym, żebyśmy na modlitwie nie posnęli jak apostołowie w Ogrójcu.... i nie zatracili żywej relacji z Nim, nie zatracili szczerych przed Nim łez, nie zatracili prawdziwych wobec Niego – i wobec innych – uczuć.
Powinnam zatem podziękować trudnym sprawom życia mojego, mojej rodziny i moich przyjaciół.
One budzą mnie skutecznie do najważniejszej sprawy mojego życia.... – do życia modlitwy.
Maria Magdalena była już wcześnie rano pierwszego dnia tygodnia u grobu Jezusa. Przygnała ją tam miłość i tęsknota.
Ale.... za czym ?
Kluczowe pytanie dla prawdy jej serca zadaje Jezus, gdy staje przed nią.
„Niewiasto, kogo szukasz?”.
To samo pytanie już raz On zadał - komuś innemu i w innym ogrodzie.
* * *
Gdyby mogła zmarłemu Jezusowi namaścić ciało, udałoby jej się powtórzyć sytuację z Betanii, odtworzyć raz jeszcze to cudowne wspomnienie przeżycia intymnej bliskości z Jezusem, Jego słodyczy i zrozumienia, Jego przebaczającej akceptacji, która otwiera nawet najgłębsze blokady w człowieku.
Cudowność historii jej życia z Nim skończyła się wraz z Jego śmiercią. Co będzie dalej? Jak sobie dam radę bez tego szczęścia Jego bliskości? Bez czerpania mocy i wiary w siebie - z Jego spojrzenia? Straciła jedyne oparcie. Jedyną miłość.
Po śmierci Jezusa, w Marii Magdalenie ukazuje się emocjonalna niedojrzałość. Szukanie Jezusa działo się w jej życiu do tej pory..... nie dla Niego samego, ale dla własnych doznań mających zaspokoić potrzebę poczucia bezpieczeństwa i miłości.
Wróciła do grobu tuż po szabacie nie tylko po to, by dopełnić rytuału pogrzebowego. Wróciła po to, żeby w grobie swojej historii wywołać powtórzenie tego, co było najpiękniejsze. Powtórzyć Betanię. Namaścić raz jeszcze Jego stopy. Chociaż martwe. Pozbawione reakcji na dotyk. Chciała wziąć je w dłonie, żeby stworzyć sobie namiastkę tego, co niegdyś najbardziej wstrząsnęło jej życiem – doświadczenia kojącej obecności Boga kochającego bezwarunkowo.
I chociaż jej miłość do Jezusa była szczera, Maria Magdalena nie uniknęła tego, co jest ryzykiem kobiet aż do dzisiaj.
Poszła do grobu, by szukać uczuć.
Brak uczuć płynących z relacji z Nauczycielem sprawił, że bardziej skoncentrowała się na nich, niż...... na Nim. Bardziej płakała z powodu niemożności doznania utulenia Jego stóp, niż z powodu Jego prawdziwej nieobecności.
Niewiasto, kogo szukasz? - pyta Jezus, ale ona Go nie rozpoznaje. Cała jej uwaga skoncentrowała się na braku doświadczenia miłości, braku przeżycia, którego się spodziewała tego poranka, na które się nastawiała, na które czekała. Tymczasem On zmartwychwstał i jest już gotów do tego, by objawić jej Siebie w taki sposób, którego jeszcze nie doświadczyła.
Bardzo wielkie jest miłosierdzie i cierpliwość Jezusa. Zamiast czynić jej wyrzuty, jak uczniom idącym do Emaus i apostołom w Wieczerniku – mówi tylko do niej po imieniu.
Musiało być coś niezwykłego w sposobie, w jaki wypowiadał jej imię. Rozpoznała natychmiast. W ułamku sekundy. I gdy Go rozpoznała..... od razu rzuciła się, żeby zrealizować swój pobożny zamiar sprzed półgodziny. Prosto do Jego stóp. Żeby poczuć.
A On, nadal wyrozumiały i cierpliwy, upomina : nie zatrzymuj Mnie.
Nie zatrzymuj Mnie w swoich wspomnieniach, nie zatrzymuj w wyobrażeniach, nie zatrzymuj w sposobie, jakim kreujesz rzeczywistość, nie zatrzymuj w swoim pojmowaniu Mnie, nie zatrzymuj w słownictwie jakiego używasz. Nie zatrzymuj uczuć, które żywisz do Mnie. Jestem inny niż sądziłaś i kochać Mnie, nie oznacza nieustannego powracania do doznań, które zaspokajają twoje potrzeby. Kochać Mnie, znaczy stawać się kimś innym, niż się było..... Ale jest teraz coś o wiele ważniejszego. Kościół. Idź do moich braci i powiedz im: wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego. Idź i powiedz braciom, że Bóg jest dla nich Ojcem w całej pełni.
Poszła Maria Magdalena i oznajmiła uczniom, że widziała Pana. Powtórzyła, co jej powiedział. Efektu nie było. Nadal siedzieli zamknięci w wieczerniku. Dopiero gdy sam ukazał im się, wszedł do środka mimo drzwi zamkniętych, uwierzyli.
Ale ona była już wtedy inną osobą, o wiele bardziej samodzielną w emocjach – i już nie trzymała się ich kurczowo, nie czekała na Niego tam, gdzie oni się znajdowali.... chociaż mogła śmiało spodziewać się, że On tam przyjdzie.
Mogła pójść dalej – pójść w swoje własne życie wiedząc, że On żyje i czuwa nad nią.
Nie zatrzymuj Mnie... - mówi Jezus cierpliwie i leczy emocjonalne niedojrzałości kobiecego serca.
Musiałam dziś w pracy wlać płyn do naczyń z wielkiego baniaka do pustej zwykłej dwulitrowej butelki, służącej podręcznemu drobnemu zmywaniu na zapleczu kuchni. W pierwszym momencie przechyliłam baniak za mocno, strumień płynu okazał się za ciężki i za szeroki - rozbił się o wąską szyjkę pustej butli, rozlewając wokoło niej; w środku nie znalazło się prawie nic. Więc zmieniłam kąt przechyłu baniaka i tak go modyfikowałam obiema rękami - zmieniając tym samym szerokość i prędkość spływającego strumienia płynu - aż wreszcie dopasowany do możliwości mniejszego naczynia płyn spływał ciężkimi falami prosto tam, gdzie miał spływać - do środka - i nic się nie rozlało.
Olśniła mnie w tym momencie wdzięczność. Bóg zlewa swoje łaski i propozycje zawsze w stylu dopasowanym do moich aktualnych możliwości. Strumień łaski jest idealnie uformowany; Bóg jej nie marnuje ani nie skąpi. Nie stawia wygórowanych duchowych i życiowych oczekiwań. Nie zamyka w klatce uniemożliwiającej rozwinięcie skrzydeł moich realiów, możliwości i marzeń... duchowych i życiowych. Zawsze jest tak, jak jest najlepiej - Jego zdaniem - dla mnie.
I mogę wiedzieć, rozumieć, poznawać Go idealnie tak, żeby nic się nie zmarnowało - ani zbyt małym, ani zbyt wielkim strumieniem miłości i poznania nigdy dla mnie nie będzie. Będzie zawsze w sam raz - zawsze tak, jak jest najlepiej dla mnie.
Pytanie tylko, czy umiem to przyjąć... i pracować nad tym, by upodabniać się do Niego w Jego świętej elastyczności względem potrzeb innych ludzi.
Nie rozumiem, czemu ludzie modlą się : "Duchu święty wylewaj się dziś" - a potem dziwią się, że nastaje dziwny czas duchowego albo życiowego paraliżu.
Wołają "wylewaj się"..... a przecież nawet w życiu człowieka widać to jasno : jak wylew, to paraliż.
A paraliż, to tylko uzdolnienie do pełnego poddania się Komuś innemu, kto nas bierze w swoje ręce.
I wtedy wszystko zaczyna się toczyć inaczej.
Podejrzewam, że w głębi serca tego pragniemy czasem najbardziej : żeby wszystko - jak po zwiastowaniu - zaczęło się od dziś toczyć inaczej, czyli... zgodnie z planem Boga.
Kiedy byłam małą dziewczynką zdarzało się, że podczas gonitw z dzieciakami upadałam boleśnie na podwórku. Z płaczem biegłam do mamy, która zdartymi, obitymi i zalanymi krwią kolanami zaraz się zajmowała. Wśród specyfików na takie dziecięce krzywdy królował wtedy „Akutol” – dobrze działał, ale przez pierwsze kilka minut bardzo szczypało. Moja mama dmuchała i dmuchała, aż wreszcie nieraz kończyło się na deszczu siarczystych pocałunków w oba kolana i czułych wariackich wygłupach.
Mogę teraz o tym opowiadać, po latach. Nie pamiętam tamtego bólu ani strachu. Pamiętam tylko pocałunki i miłość. To nas wtedy do siebie zbliżyło jeszcze bardziej.
I kiedy patrzę teraz na mojego Pana, jak daje sobie obić całe ciało i pozwala siepaczom rzymskim doprowadzić siebie do stanu totalnego zakrwawienia i wyniszczenia, nie mogę zrobić nic. Mogę tylko podarować Mu deszcz pocałunków, żeby choć o pyłek kurzu z krzyżowej drogi – mniej bolało.
Może kiedyś będzie mi to opowiadał Sam, po mojej śmierci – o Swojej męce – gdy będę w stanie tę opowieść przyjąć w pełni. Może powie mi wtedy na koniec: wiesz, nie pamiętam tamtego bólu ani strachu. Pamiętam tylko pocałunki i miłość. To Mnie wtedy zbliżyło do ciebie jeszcze bardziej.
Mama Muminka wróciła z wieczornego spaceru zmarznięta. Postanowiła napalić na noc w piecu. Gdy szykowała rozpałkę, w drzwiach stanęła Mała Mi.
- Mamusiu Muminka! Co robiiiiiisz ? – zapiszczała wesoło.
- Będę rozpalać ogień, żeby dzieciom było w nocy ciepło – odrzekła spokojnie Mama Muminka.
- Ojej! Naprawdę??? Jeszcze nigdy nie robiłam tego. Mogę popatrzeć? – zbliżyła się Mała Mi w podskokach.
- Oczywiście, kochanie – uśmiechnęła się życzliwie Mama Muminka i przysunęła ku sobie drewienka, które leżały przy wiadrze z węglem. Obok wiadra czekał też stos kartonów, sporządzonych z pociętych okładek zużytych bloków rysunkowych. Było ich sporo. Dzieci uwielbiają rysować, a kartony można potem wykorzystać - na przykład... do palenia w piecu.
- Najpierw ułożymy w środku drewno. Zobacz, taki wigwam.
- Jaki równiutki ! – zapiszczała znowu Mała Mi. – Mamusiu Muminka, masz wszystko tak idealnie poukładane, nawet najmniejsze drewienka, a przecież ich już za chwilę nie będzie, spalą się.
Mama Muminka znowu się uśmiechnęła.
- Teraz podłożymy kartonik – wzięła do ręki pierwszy i delikatnie podsunęła pod drewniany wigwam. A potem sięgnęła po zapałki.
- Mamusiu – patrzyła Mała Mi z uwagą. – Co będziesz zapalała ?
- Karton. Od niego ogniem zajmie się drewno, łatwiej zacznie się palić – Mama Muminka starannie podpalała brzeg kartonika. Ale ogień tylko osmalił jego kraniec i nie chwycił. Spróbowała jeszcze raz i po długiej chwili pojawił się pierwszy mały płomyczek. Mała Mi wpatrywała się w niego.
- Ale on jeszcze jest słaby – powiedziała w zamyśleniu. – Jeśli zgaśnie, trzeba będzie zapalać od nowa.
- Nie zgaśnie – odparła Mama Muminka i sięgnęła po następne kartoniki, leżące obok pieca. Podarła je na pół i dodała :
- Zaraz dołożymy następne i będą się zapalać jeden od drugiego. A te rozdarte są najmniejsze, więc najłatwiej się palą. Położymy je na sam dół, pod drewno. Będą rozpalały całą resztę. Potem chwilę poczekamy, aż ogień się wzmocni - i dorzucimy węgla.
- Węgiel jest brudny – skrzywiła się Mała Mi. – Nie będę go dotykać.
- Bez niego ogień i ciepło nie utrzymają się długo... wiesz? – wyjaśniła Mama Muminka. – Jest bardzo twardy i dzięki temu żar wytrzyma aż do rana.
Mała Mi popatrzyła za okno. Było już po zmierzchu.
- Ciemno... – szepnęła, odwróciła się i w tym momencie płomień strzelił w górę.
Wspomnienia bolesne, zepchnięte w podświadomość i nieprzepracowane - potężnie wpływają na decyzje, na reakcje, na styl życia, na relacje z ludźmi, na relację z Bogiem.
Praca nad nimi to proces, do którego potrzebujemy miłości jak powietrza.
Bóg jest miłością.
* * *
Ale przepracować czasem trzeba także wspomnienie.... momentu łaski. Takiego wyjątkowego, który długo się pamięta - czasem nawet przez wiele lat. Albo takiego mniej wyjątkowego (na przykład sprzed tygodnia....), za którym po prostu zwyczajnie tęsknisz.
Po co?
By wspomnienie dotyku Boga z przeszłości – nawet, jeśli najpiękniejsze – nie stało się iluzją kreującą moją z Nim teraźniejszość.
Wczoraj wieczorem byliśmy z Bogiem w kinie. Sam wykupił bilety i powiedział tylko, że przygotował niespodziankę – ten film... to będzie moja biografia. Aż do ostatniej chwili pod zainteresowanym uśmiechem i pod czujnym zalotnym spojrzeniem ukrywałam wewnętrzne przekonanie, że to będą “Ludzie Boga”. Ach, jeśli okażę Mu zaskoczenie, to tylko będzie przecież dowód mojej wielkiej pokory.
Ale to nie byli “Ludzie Boga” – tylko “Dzieje grzechu”.
* * *
Wyszliśmy z kina w milczeniu. Prosto w zimną, późnowieczorną, rzęsiście oświetloną ciemność miejskiego zgrzytu.
Każde z nas jednak miało inny powód ku temu, by powstrzymać się od słów. Ja uginałam się pod ciężarem prawdy, aż serce stawało wobec własnej otchłani. A On uginał się pod ciężarem miłości, aż Jego Serce stawało ze współczucia.
I chociaż każde z innej przyczyny - oboje byliśmy obciążeni na sercu.
To była w tamtej chwili jedyna nasza cecha wspólna....
Osoby, które dawno temu zaglądały na mojego bloga, znają ten tekst - jest dość stary. Jednak od pewnego czasu krążyła mi po głowie uporczywie nawracająca myśl, żeby go tu umieścić.... - hmmm :-)
Meroutka
Boisko pełne gwaru i koloru, słońce świeci mocno, idę środkiem placu i nabieram powietrza pełną piersią.
To jest właśnie to.
Staję w rogu i zaczynam akcję "Światowid". Oczy dookoła głowy: żeby dzieci nie zjeżdżały na brzuchu ze zjeżdżalni, żeby nie wyważyły drzwiczek zaczarowanego domku, żeby nikt nie spadł z drabinek... i żeby po prostu było bezpiecznie. Trzeba widzieć wszystko, co się dzieje - jednocześnie.
Uwielbiam swoją pracę.
Naraz u moich kolan staje trzyletnia Dobrusia. Buzia w podkówkę. Nachylam się do niej. - Chcę do mamyyyy...
Biorę malutką na ręce, ona oplata ramionami moją szyję, obejmuje nogami w pasie, wtula nos gdzieś przy obojczykach. Bezwiednie zaczynam kołysać się lekko na prawej nodze i dopiero ból w kostce wymusza zmianę pozycji.
- Już lepiej? - pytam i czuję pod brodą odmowne kręcenie małej główki, więc odwracam twarz, żeby lepiej mnie słyszała i zaczynam śpiewać wymyśloną na poczekaniu kołysankę.
Dobrawa mocniej wczepia się we mnie, a ja cicho śpiewam coś nowego, czego sama jeszcze nie znam; słowa i melodia układają się same, tylko dla niej. Ona trzyma mnie, a ja ją - świat poza nami już nie istnieje.
Jeszcze dwie zwrotki, a potem odczekuję dłuższą chwilę i znowu pytam, czy już dobrze. Tym razem kiwa, że tak. Zsuwam ją powoli na ziemię i biegnie do dzieci.
Kołysanka brzmiała jakoś ładnie i prosto, więc powtarzam ją starannie w myślach, żeby zapamiętać... Może po pracy chociaż samą melodię uda się wrzucić na pięciolinię, jeśli zawładnę na chwilę bezcennym przedszkolnym pianinem ?
Potem zaraz zbiórka, powrót do sali. Oddaję moich w ręce pani rytmiczki. Schodzę na dół do jadalni; po drodze szybko chwytam z szatni telefon, uruchamiam dyktafon i próbuję zaśpiewać tę kołysankę jeszcze raz, żeby nagrać melodię.
Ale już jej nie ma.
Nie potrafię sobie przypomnieć.
Tylko dla niej była - dla Dobrusi na tę jedną chwilę pocieszenia.
Nieszpory, mój Panie -
zajrzyj mi przez ramię.
Tchnij swojego Ducha,
szeptaj mi do ucha.
Myśl rozjaśnij moją,
bo bardzo się boję
przegapiania Twego
Słowa wszechmocnego.
Nie ma mnie bez Niego.
Przyjacielskie, nieco głębsze relacje z mężczyznami uczą mnie bardzo wiele prawdy o mnie samej: o mojej kobiecości, moim sposobie reagowania, mojej wrażliwości, sposobie widzenia świata, moich wadach i przeróżnych cechach. Widzę lepiej, jaka jestem. I widzę lepiej, jacy oni są... inni.
Gdybym była mężczyzną, taka napotkana w życiu Meroutka pewnie nieraz działałaby mi na nerwy. Straaaaaaaasznie toto wrażliwe i czasem nie wiadomo, czy coś zupełnie - z męskiego punktu widzenia - niewinnego nie urazi albo nie dotknie.
(Na szczęście, Boży mężczyźni są niezwykle cierpliwi).
Będąc właśnie taką, mogę tylko trzymać się stale decyzji o pracy nad sobą, rozwijać mocne strony kobiecości i... zawsze bezpardonowo mówić sobie samej prawdę.
Jednak - z drugiej strony - jako kobieta, przez swoją wrażliwość z samej natury stawiam obecnym w moim życiu mężczyznom wymaganie, żeby się trochę... postarali. Mogą oni powiedzieć : wiesz, znam już trochę ciebie, ale i tak muszę się starać w relacji z tobą, ponieważ nie jestem w stanie cię poznać do końca. Ale zależy mi na tobie – więc będę się nieustannie starał, bo cię kocham.
Bardzo bym chciała, żeby moja dobrze przeżywana kobiecość chociaż odrobinę mogła uświęcać mężczyzn podarowanych mi przez Boga. Chciałabym, żeby prowadziła ich do Niego samego i do takiej właśnie, analogicznej postawy : niegasnącego starania o relację z Nim.
Bardzo, bardzo, bardzo... chciałabym, żeby zawsze mieli moc, by Mu w wolności powiedzieć właśnie tak: wiesz Panie Boże, znam już trochę Ciebie, ale i tak muszę się starać w relacji z Tobą, bo nie jestem w stanie Cię poznać do końca. Ale zależy mi na Tobie – więc będę się nieustannie starał, bo Cię kocham.
Tylko... mały babski rzut oka w lusterko... - czy dzisiaj JA wystarczająco postarałam się o dobrą relację z Bogiem i z nimi ?
Szybko do domu. Zmęczenie, znużenie, hałas, głód. Tramwaj się wlecze. To nie to, co we Wrocławiu. Tam zawsze jazda tramwajem była przyjemnością. Tutaj jest tylko koniecznością. One poruszają się tak, jakby chciały, a nie mogły. Zero fantazji.
Szybko do domu. Jeszcze zdążę coś zjeść, nieszpory zmówić i na PPP się zalogować, zanim padnę ze zmęczenia. Poznań jest taki zielony i spokojny. Nie widzę tu nigdzie znajomych twarzy. Codziennie widzę tylko jedną znajomą twarz. Ukrytą w czarnych literkach z czerwonymi gwiazdkami i krzyżykami.
Szybko do domu. Modlę się w tramwaju. Nie patrzę w ciemny wieczór miasta. Nagle słyszę, że wjeżdżamy na most. Odruchowo podnoszę głowę i spoglądam za okno... serce niespodziewanie staje.
Mrok. Jeszcze nigdy nie wracałam do domu tą trasą tak późno. Ciemne pasmo szerokiej rzeki i sylwetki nabrzeżnych drzew. Z daleka świeci centrum starówki. Dwie wieże jakiegoś kościoła. To nie katedra, ona jest w innej części miasta. Cokolwiek by to nie było - fara czy inne barokowe fasady rozświetlone rzęsiście od dołu - przypomina zupełnie inny widok z zupełnie innego miejsca i czuję, jak wszystko mi mięknie.
Ale cóż, moje ziemskie Jeruzalem - codziennie wieczorem rozjaśniasz się światłami i hałasujesz do późna tramwajami, lecz nie mogę zbyt wiele o tym myśleć. Nie mogę pozwolić sobie na uschnięcie z tęsknoty. Jeśli ręka mi uschnie, nie będę pisać. A czas na pisanie trwa jeszcze. Ci wygnańcy ze sto trzydziestego siódmego psalmu naprawdę wiedzieli, o czym mówią. Doskonale wiedzieli, że zapomnieć się po prostu nie da.
Zawsze dwie twoje katedralne wieże świetliste, z Grunwaldzkiego Mostu widziane - będą mi powracać w pamięci i sercu, gardło dławić słonym sznurkiem niewidzialnym jak głupie emocjonalne więzi. Zawsze frajda miejskiego pędu wywoła mi dowolny obraz dowolnej twojej dzielnicy. Zawsze, gdy będę podawać urzędnikom miejsce urodzenia, wypowiem na głos twoje imię. Zawsze z największą dumą.
Rozkwitaj, Jeruzalem. Wiosna u ciebie. Oddech płomienny wielkiego miasta barwnego, bogatego każdą chwilą smakowitego piękna i entuzjazmu istnienia.
A u mnie od roku Wielki Post. Wieczór, most, wspomnienia.
Jeruzalem - moje, moje, moje... gdziekolwiek mnie życie nie wypluje jak rzygacz brudnej deszczówki wczesną wiosną.
* * *
Jaki to rodzaj potrzeba wyrzucić, skoro taką modlitwę i taki post mi dajesz - nie wiem, ale idę, mój Panie. Nie każ mi tylko nie czuć czasem bólu i tęsknoty. One też się przydadzą.
Wszak modlitwa błagalna nie zna granicy czasu i przestrzeni, ani żadnej innej granicy.
Jakie to ciekawe, że słowo "śmierć" ma taki sam początek i koniec, jak słowo "świętość".
Tylko... w środku nieco inna treść: "świętość" ma więcej liter - jest obfitsza od "śmierci", za to "śmierć" może się zmieścić w "świętości", bo jest mniejsza i..... trwa krócej.
To, co z pozoru wydaje się uśmiercające, może okazać się uświęcające. A to, co miało mnie uświęcać, może uśmiercać - gdy wkradnie się pycha.
Tak. To bardzo ważne : "śmierć" mieści się w "świętości". Bez uświęcającego umierania za innych nie można święcie żyć wśród nich.
Ostatecznie "świętość" jest większa - i pochłania "śmierć".
w ujęciu, którego od lat nie potrafię zapomnieć, nie potrafię nie powracać. Coś jakby konferencja mojego życia.... a dziś ta właśnie ewangelia w czytaniach mszalnych.
Siedzieli we dwóch przy stole. Czekali cierpliwie, aż pojawi się Trzeci i zasiądzie na swoim miejscu. Wszystko było gotowe. Panowała cisza. Wokół rozlewały się ciepłe barwy brzasku.
Nadszedł wreszcie - spokojnym, cichym krokiem. Zajął miejsce za stołem. Zwrócili się ku niemu z szacunkiem. Szaty miał ciemne, jakby przybrudzone po długiej wędrówce. Razem rozpoczęli posiłek w milczeniu.
- Odwiedziłem katedrę... - rzekł wolno po długiej chwili. Pochylili się lekko, słuchając. - Bardzo piękna... Cudownie skonstruowana, ale opustoszała. Była pełna słonecznych promieni, jasna i przestronna... z drzwiami na oścież otwartymi.. Pośrodku stała kobieta. Bardzo piękna, cudownie....
Odwrócił głowę i zamilkł na chwilę, jakby chcąc opanować wzruszenie, lecz po chwili mówił dalej.
- Stała samotnie, jak gdyby czekała. Miała w prawej dłoni książkę z sześcioma wstążkami, ich barwy były takie same, jak barwy tęczy u nas... ujmowała je czule palcami lewej ręki.
Usłyszawszy to, wstrzymali oddech i podnieśli głowy. Jeden z nich oparł się lekko na stole i znowu spuścił wzrok. Drugi, zasłuchany, patrzył nadal w oczy mówiącemu; bezwiednie bawił się własną dłonią.
- Zaprosiłem ją na kolację – kontynuował po chwili Trzeci zdecydowanym tonem, opierając mocniej laskę na posadzce. – Myślę, że wolne miejsce między wami, naprzeciw mnie.... będzie w sam raz.
- Cięcie!!!!!!!!!!! Świetnie. Wielkie dzięki! Powtórzymy to teraz aż do momentu, w którym ona wejdzie, ta nasza.......
Stwórz Boże we mnie serce czyste * i odnów we mnie moc ducha.
Jakie to ciekawe, że psalmista najpierw modli się o czyste serce, a dopiero potem o moc ducha. Czyżby moc ducha wynikała z czystości serca? Czy raczej zwykle nie uważam odwrotnie – że czystość serca wynika z mocy ducha? Co jest ważniejsze w oczach Boga?
Serce czyste stwórz. A moc ducha – odnów.
I znowu ciekawostka. Stwarza się zwykle coś, czego jeszcze nie ma, natomiast odnawia się coś, co już istnieje, ale wymaga renowacji.
Więc.... serca czystego psalmista nie ma.
Ten psalmista jest bez serca.
Ale ma moc ducha, która z jakiegoś powodu (może z powodu braku serca?) chwilowo nie działa albo działa źle: dominancko nad ludźmi i arogancko przed Bogiem.
I modli się o przemianę, o właściwą kolejność.
Serce czyste przed mocą ducha.
Bo o ile jesteśmy w stanie zadbać o swój rozwój psychologiczny, zgłębiać tajniki ludzkiej osobowości, przepracowywać siebie na sprawdzonych terapiach i próbować podejmować wszystko w swoim życiu od nowa – o tyle czystego serca nie jesteśmy w stanie ani posiąść, ani utrzymać, ani wykształtować. Nawet się z nim nie rodzimy. Rodzimy się już obciążeni winą. Dlatego musimy stale wypraszać u Boga, by stwarzał w nas na nowo Swoją czystość... bo inaczej nasza moc ducha pójdzie służyć diabłu.
Więc kratki konfesjonału przypomnij sobie z bliska. Serce skruszone do ostatniego.... okruszka - niech się odda pokornie. Zobacz, jak podczas mszy Bóg oddaje ci siebie właśnie tak: pokornie, z miłości i do ostatniego okruszka. Zobacz, jak Jezus troskliwie i starannie dba o okruszki po nakarmieniu tłumów; zbierają je Jego uczniowie. Więc może już czas, by samemu rozsypać się z miłości i żalu, a potem starannie dać się pozbierać... kapłanowi.
Żeby Bóg mógł w nas stworzyć czyste serce, potrzebna Mu jest nasza skrucha. Prawdziwa. Wstyd zginający kark i łzy dławiące w gardle. Rozważałeś już stacje Drogi Krzyżowej? Każdy z oprawców ma twoją twarz. Jeśli tego nie dostrzegasz, to znaczy że coś ci przeszkadza w prawidłowym widzeniu. Może coś ci wpadło do oka.... może to okruszek przyzwyczajenia do nieczystości sumienia.
Stwórz Boże, we mnie serce czyste.
A potem odnawiaj we mnie moc ducha.
PP. Oddaję Ci* całą chwałę i cześć. JCH. Oddaję ci / całe Serce Swe. PP. Oddaję Ci całą chwałę i cześć. JCH. Oddaję ci całe Serce Swe. PP. Święty, wszechmogący Jezu. JCH. Oddaję ci / całe Serce Swe.
- Panie Boże, często tak sobie myślę przed Mszą : liczę w sercu na Twoją decyzję co do mojej z Tobą przyszłości - że jednak weźmiesz mnie na serio do Siebie i Swojego świata.
- Dziecko, chciałbym - ale tak sobie myślę : po Mszy jeszcze zbyt rzadko bierzesz Mnie na serio do siebie i swojego świata.
Liczę jednak w Sercu na twoją decyzję co do Mojej z tobą teraźniejszości.
Jeśli zdarza się, że brakuje ci tchu i dopadają cię duszności - może to fizyczny znak, że nabierasz duchowego rozpędu.
Jesteś jak mknąca w powietrzu mała piłka, którą Bóg przed chwilą sam objął dłonią i wyrzucił mocno w przód, żeby trafić do celu i wygrać trwający jeszcze mecz. Pęd powietrza przeszkadza w swobodnym oddychaniu – normalne zjawisko – ale za to w duchowym rozwoju masz przez chwilę takie zawrotne tempo, jakie w materialnym świecie osiągają jedynie najmniejsze meteoryty. Nie na wszystkich ludziach robią one wrażenie, ale zawsze zostawiają na ziemi widzialny, trwały ślad.
Ten bój wciąż się toczy. Ekstremalna rywalizacja między piekłem i niebem.... o twoje życie.
Zatem jeśli czujesz się jak głupek – to może po prostu jesteś w samym centrum ostrej gry aniołów z demonami w palanta. A jeśli czujesz się skopany – wytrzymaj, spójrz na życie jak na futbolowy mecz i pamiętaj, że zwycięzca zgarnie Puchar Wszechświata i królewski tron. A jeśli czujesz się jak śmieć? Rewelacja! Toż to niemal koszykówka. Wygraną masz w kieszeni, bo przed ostatnim gwizdkiem... trafiłeś do kosza i tym samym zyskałeś więcej (prawdopodobnie nawet podwójnie) punktów u Sędziego. On z wytrwałą, dynamiczną, nieustającą pasją kocha to, co odrzucone i najsłabsze.
Nie znam się na sporcie. Wiem jedno: u Pana Boga zwycięstwo jest pewne i należy do tych, którzy wytrwają do końca zawodów.
Mogę być spokojna o wynik tej gry. Dręczy mnie tylko jedno pytanie: czy twoi kibice będą wiernie robić swoje...
Meroutka
PS. Muzyczne nawiązanie do obrazu walki nieba z piekłem samo aż się prosi - można kliknąć TU :-)
Od samego początku uczymy nasze dzieci trzech „czarodziejskich słówek” - proszę, dziękuję, przepraszam. W dorosłym życiu używanie tych zwrotów jest podstawowym przejawem kultury osobistej. To sprawa tak oczywista, że nie trzeba o niej pisać.
Niby jesteśmy tacy dobrze wychowani, a wobec Boga wciąż najczęściej używamy... tylko dwóch. Na pierwszym miejscu zwykle jest „proszę”, na drugim - „dziękuję”. Czasem tylko, gdy czeka nas spowiedź albo gdy zdarzy się wpadka, przypominamy sobie o istnieniu trzeciego: "przepraszam".
Szkoda, bo szczera skrucha bardziej Go porusza i prowokuje do pochylenia nad nami, bardziej otwiera Jego Serce... i nasze też – niż prośby i dziękczynienia.
* * *
W modlitwie wstawienniczej również najchętniej używamy „proszę”. Niektórzy dziękują od razu, inni nie. Szczególniej otaczamy modlitwą ważnych dla nas ludzi, prosząc o potrzebne łaski – i dziękując za podarowane nam więzi, za ich Boży wpływ na nas, i tak dalej. Zwykle nie przepraszamy Boga za innych. Nie przychodzi nam to do głowy.
Szkoda, bo szczera wstawiennicza skrucha bardziej Go porusza i prowokuje do pochylenia nad... tymi, których Mu przedstawiamy.
Do tego jednak trzeba się przełamać. Zwłaszcza, jeśli Bóg proponuje mi modlitwę za osobę, którą podziwiam i uważam za świętą. Kiedy pierwszy raz Jezus pokazał mi, że wstawiennictwo powinno zawierać ten ważny element, jakim jest przeproszenie – postawiłam opór i długo z Nim dyskutowałam. Jak to?! Ja... która jestem daleko w tyle za osobą, za którą każesz mi modlić się.... mam Ciebie za jej grzech przepraszać? To nie mieściło się w moim pojmowaniu modlitwy za innych. Ale - cóż: mieściło się w Jezusowym; tylko potrzebowałam czasu, by trochę nabrać odwagi i zacząć to realizować.
Przeżywane niedawno chwile lęku przed utratą ważnego dla mnie człowieka, przypomniały mi o tej okołowstawienniczej wskazówce. To bardzo dobrze. Trzeba będzie do „przepraszam” wrócić – na całego. We wszystkich intencjach. Okres Wielkiego Postu sprzyja temu.
Umieść dziś na swoim pulpicie – chociaż na chwilę – Rublowa, żeby mocno o tym pamiętać. Trzy wstawiennicze słowa – pełnia, jak trzy Osoby Trójcy Świętej – są w stanie sprawić, że człowiek za którego się modlisz, zmieni coś w swoim życiu. Być może zdecyduje się wreszcie zasiąść z Bogiem do solidnej rozmowy...
Ucieszy Go to.
Wszak miejsce naprzeciw Niego wciąż czeka.
Sam zobacz.
Oglądałam bardzo dawno temu film. Nie pamiętam ani tytułu, ani fabuły, ani aktorów. Pamiętam tylko jedną scenę.
Słoneczny dzień. Szeroki dziedziniec. Na otwartej przestrzeni, przy stoliku pod baldachimem siedział mężczyzna w jasnym, eleganckim garniturze. Ustawiali się przed nim w długiej kolejce pracownicy... a może to byli niewolnicy, którzy należeli do niego? Każdy podchodził i podawał własne imię, którego ów mężczyzna szukał na swojej liście; gdy znajdował, wskazywał palcem. Wówczas niepiśmienny robotnik - zamiast podpisu - stawiał w odpowiedniej rubryce krzyżyk, by potwierdzić swoją obecność.
Może natrafię kiedyś na ten film i dowiem się, o czym opowiadał.
Niezależnie od tego, czy go obejrzę, czy nie - wiem, że pewnego dnia znajdę się w podobnej sytuacji. Mężczyzna w jaśniejących szatach usiądzie w otwartej przestrzeni, na tronie pod baldachimem ze skrzydeł anielskich. Ustawią się przed Nim w długiej kolejce robotnicy. Każdy podejdzie i poda swoje imię, a ów Człowiek poszuka w swojej księdze - czy przynależało do Niego.
Bowiem jeśli przynależało, to niewątpliwie tego imienia właściciel zaznał w życiu trudności, bólu i cierpień, upokorzeń i walki - trochę jak niewolnik. Ale to bardzo dobrze! Bowiem Jezus na Swojej liście zaproszonych do szczęścia w Królestwie Niebieskim, przyjmuje tylko podpisujących się krzyżykiem.... jak własnym imieniem.
Meroutko
Wstań szybciutko,
Dzisiaj kochać trzeba.
Już od ranka
Stawaj w szranki,
Jeśli chcesz do nieba.
Będę walczył
Razem z tobą,
Tylko miej odwagę -
I gdy dam ci
Moje Słowo,
Bierz je pod rozwagę.
Ups. Kujawiak...
... ewentualnie mazurek, żywszy - tylko słowa zamienić trza :)
Od: Człowiek
Do: Pan Bóg
Temat: Potrzebuję cię
Ukryta kopia do: Człowiek_2
Najmilszy,
potrzebuję cię. Bardzo chcę być kochany. Nie mam niczego poza Tobą. Nie mam mocy, by być wśród ludzi tak, jak tego pragnę i jak tego potrzebuję... jeśli Ciebie nie ma ze mną. Musisz mi pomóc rozdawać siebie. Wiem, że mnie zranią – ale chcę być z nimi, chcę ich kochać. Zranienia mogą przysłużyć się dla rozwoju relacji, która jest między Tobą i mną, między mną i nimi. Mogą być źródłem życia – pod warunkiem, że zdecydujesz się żyć ze mną i być przy mnie, gdy będę umierał... Wszystko zależy teraz od Ciebie.
Ja
Komunikat poczty: wiadomość dostarczona
* * *
Od: Pan Bóg
Do: Człowiek
Temat: Re: Potrzebuję cię
Najmilszy,
potrzebuję cię. Bardzo chcę być kochany. Nie mam nic poza tobą. Nie mam mocy, by być wśród ludzi tak, jak tego pragnę i jak tego potrzebuję.... jeśli ciebie nie ma ze Mną. Musisz Mi pomóc rozdawać Siebie. Wiem, że Mnie zranią – ale chcę być z nimi, chcę ich kochać. Zranienia mogą przysłużyć się dla rozwoju relacji, która jest między tobą i Mną, między Mną i nimi. Mogą być źródłem życia – pod warunkiem, że zdecydujesz się żyć ze Mną i być przy Mnie, gdy będę umierał... Wszystko zależy teraz od ciebie.
Bóg
Komunikat poczty: wiadomość nie dostarczona. Adresat wiadomości nie odnaleziony.
Płomieniu.... bądź w cieniu
Ducha w uwielbieniu -
wciąż trwaj w uniżeniu,
a odmów natchnieniu
nie dawaj - ni chceniu
Ducha, który pieniu
dał posłuch twojemu.
On jest w pocieszeniu,
jest w każdym pragnieniu;
wnet na przeproszeniu
czułość największą objawi ci.
Tęsknię za podobieństwem do Niego, za pełnią wolności istnienia.
Nie powiedział: Jestem jedyny (chociaż jest) albo Jestem stwórcą (chociaż jest). Albo: Jestem potrzebny i niedostrzegany. Albo: Jestem godzien podziwu i wyśmiewany. Jestem najwyższy i uniżony. Jestem wszechmocny i kruchy. Jestem Miłością złaknioną miłości.
Nic z tych rzeczy. Wystarczyło tylko : Jestem.
To jest pełnia.....
..... człowieczeństwa....
Reszta - to cienie i blaski, rozpierzchające się w obliczu śmierci jak demony przed Synem Bożym. Jestem jedyna (dla kogoś) albo jestem niezdrowo przywiązana (do kogoś), jestem twórcza i wzbudzam czyjś podziw albo jestem ostra i wzbudzam czyjś lęk, jestem potrzebna albo jestem pozbawiona tego poczucia, jestem silna albo krucha, jestem złakniona miłości albo wybiegam z miłością... - nieważne.
Wśród cieni i blasków życia - po prostu j e s t e m. Wszystko co dobre, wypływa z dobrze przeżywanego istnienia, które smakuje jak najprawdziwsza, zdrowo pojmowana..... wolność.
Daleko mi do prawdziwej wolności - tak, jak daleko mi do Ciebie. A jednak zapewniasz mnie, że wciąż jesteś najbliższy mojemu sercu.
Naucz nas modlić się - mówią do Jezusa uczniowie - jak Jan nauczył swoich uczniów.
Chcemy modlić się tak, jak uczniowie Jana.
Brzmiało pięknie - ale może była to prośba o łaskę i rozwój duchowy, wynikająca tylko z ukrytych kompleksów i porównywania się ze współwyznawcami? Jezus odpowiada bardzo prosto i konkretnie. "Gdy się modlicie, mówcie: Ojcze nasz....". Tu nie ma żadnych wzlotów, głębin, determinacji, spoglądania na siebie, okrzyków, emocji czasem udawanych tylko po to, żeby dopasować się do wszystkich.
Nie muszę do nikogo dopasowywać się - poza samym Jezusem. Jeśli do Niego dostosuję w pełni siebie, nikomu oka nie wykolę. Liczy się tylko jedno : decyzja, by się modlić.
Jezus mówi : "Gdy się modlicie, mówcie : Ojcze". Muszę mocno przypomnieć sobie, że najważniejszym celem modlitwy jest nawiązanie osobistej relacji z Bogiem. Wyobrażam sobie tę relację na swój sposób - rzadko myśląc o tym, jak ją sobie wyobraża i jakiej chce jej Bóg. Szanuję Boga mniej od własnych wyobrażeń, pragnień, wiedzy, doświadczeń. Z nimi tak naprawdę nie warto się zadawać, gdy chcę się modlić.
Warto natomiast zadawać się ze swoimi zranieniami - one są najsilniej zintegrowane ze mną, najbardziej oddźwiękowe i najbardziej prowokujące Boga do zbliżenia się. Wiem o tym, a jednak wciąż najchętniej odwracam się od nich, najostrzej na nie reaguję, najciemniejszy mam wzrok, gdy patrzę na nie. Są najtwardszym otoczeniem dla mojego spotkania z Nim. Uciekam od nich jak najdalej. I bardzo możliwe, że rani Go to.
Ucieczka od bólu i trudnych życiowych doświadczeń z przeszłości jest ucieczką od spotkania z Nim w teraźniejszości. Zapominam o tym chętnie i żaden wyrzut sumienia nie przeszkadza mi w lekturze biblijnego opisu spotkania Mojżesza z Jahwe. Mojżesz słabowity, niedopasowany, niezdolny do standardowego osadzenia swojej egzystencji we współczesnych jemu realiach społecznych; trochę nieobecny w rodzinie, z nieudanym dzieciństwem, pozbawiony szansy na normalny dom w dorosłym życiu; odsunięty od głównego nurtu życia i przeniknięty poczuciem bycia odmieńcem - dociera do miejsca skalistego i pustynnego. Tu może przeżywać swoje zranienia i absurd egzystencji bez jakiejkolwiek szansy na ucieczkę. Już nie ma dokąd schować się przed samym sobą - w mocne wrażenia, w pracę, w pośpiech życia, w liczne płytkie relacje z ludźmi, w intelektualne zabawy interpretacjami rzeczywistości albo w radykalną pobożność. W nocy wśród skał bezsens istnienia, pozbawiony jakiejkolwiek perspektywy, zlewa się w jedno z totalnie bezradnym byciem sobą. Zranienia życiowe i ból psychiczny wyprowadziły go na miejsce, w którym przeżył największe ogołocenie i bunt przeciw sobie samemu.
Bóg pojawił się w jego historii w odpowiednim momencie. Wcale nie przez objawienia, grzmoty i blaski. Bóg zajął się Mojżeszem w dostosowany do niego, indywidualny sposób: zaintrygował go. W ten sposób wymusił na nim, by ruszył się z miejsca i podszedł bliżej. Mojżesz na chwilę przestał myśleć o swoim nieudanym życiu. Ujrzał przed sobą krzew, który spalał się - i nie poddawał się ogniowi.
Powinnam sama stać się takim krzewem, co intryguje innych tylko dlatego, że nie poddaje się w chwilach życiowego pożaru. Może to wystarczyłoby Bogu do wyprowadzenia ich z tego, z czego chciałby ich wyprowadzić ku Sobie. Ale do tego potrzebny mi jest.... ogień, co spopiela wszystko. Niełatwo mi o tym myśleć - chociaż bardzo mi łatwo w uniesieniu śpiewać "ześlij Panie Twego Ducha, niech napełni nas swym żarem, poślij dziś gorące tchnienie, w serca ogień wlej"... albo : "niechaj płomień Twej miłości spali mnie, niechaj spłonę dzisiaj w nim".
Uważaj na to, co śpiewasz. Żeby potem nie było pretensji do Boga - że poczułaś się wypalona, że musiałaś spalić się przed kimś ze wstydu, albo że jakaś wazna życiowa sprawa nie wypaliła tak, jak chciałaś. Przecież tylko spełnił twoją wyśpiewaną prośbę : dał ci swój ogień.... - tyle, że nie według twoich wyobrażeń. Nie musi się do nikogo dopasowywać. Jest Bogiem.
* * *
Zaintrygowany Mojżesz podchodzi bliżej i przypatruje się krzewowi. On, który przyjął bierną postawę wobec własnego życia - ponieważ w sercu zupełnie poddał się już obezwładniającemu prądowi złych wydarzeń, słów i bólu z przeszłości - w najciemniejszym, ogołoconym skalistym otoczeniu dojmującej goryczy istnienia staje się nagle maksymalnie zdolny do tego, by nic już nie rozpraszało jego fascynacji Ogniem.
Wchodzi bez przeszkód w najgłębszą istotę modlitwy : w czystą relację z Bogiem. Ona odmieni wszystko w historii jego życia, choć pozornie wcale jej nie zmieni.
Nie przeżyłby później przyjaźni z Bogiem takiej, jaką miał - gdyby wcześniej nie miał w życiu tego wszystkiego, co przeżył.
Tak, ot - sama z siebie : o świcie w niedzielę... pobudka.
Lubię to.
Leżę w ciszy i rozkoszuję się światłem wpadającym do pokoju; stopniowo jest go coraz więcej.
Przypomina się pewien tekst, znaleziony dawno temu w internecie. Świadectwo kapłana egzorcysty, który obszernie cytuje wypowiedzi diabła przekazywane za pośrednictwem osoby opętanej podczas modlitw. Oprócz zwyczajowej nienawiści do sakramentaliów, kapłanów, modlitwy różańcowej etc. - pojawia się tam opowieść o tym, że Jezus po swoim zmartwychwstaniu przyszedł o świcie najpierw do Maryi. Rozmawiali ze sobą. Demony widziały to, ale nie słyszały ani jednego słowa.
Oczywiście nie jest to żaden dogmat i nie trzeba w to wierzyć. Mnie jednak - po przeczytaniu o ich spotkaniu - ogarnął zachwyt, który żyje do dziś, a nieraz przypomina się szczególnie w ciche wczesne niedzielne poranki.... Zachwytu wpadającego do serca stopniowo jest coraz więcej.
Lubię to.
Zachwyt.... o świcie w niedzielę : sam z siebie - tak, ot.
Żaden inny świstek nie przetrwał porannych sobotnich porządków. Tylko ten jeden, jedyny.
Spoglądam na niego z przejęciem.
Ludzie Boga. 2011-02-26. 20:10. Duża sala. Rząd: 12. Miejsce: 14. Cena: 18 zł. Normalny.
Nie potrafię go wyrzucić do śmieci. Jak prosty symbol, przypomina o mocno przeżytych chwilach.... w kinie.
* * *
Bóg to najmądrzejszy reżyser dla mojego życia i doskonale rozwija jego główny wątek: pasjonującą historię miłosną. Niektórych scen jeszcze nie rozumiem - ale On wie, jak je interpretować, jaką rolę odgrywam w tej historii i jaki będzie jej szczęśliwy koniec.
Założę się, że w niebie zastanę najlepsze kino, o jakim kiedykolwiek mogłabym marzyć. Pewnego dnia usiądziemy tam razem i powtórnie obejrzymy wszystko. Mam nadzieję, że w którymś momencie On nachyli się do mojego ucha i szepnie : "Uważaj, to moja ulubiona scena".
I mam także nadzieję, że chociaż raz odpowiem Mu : "Moja też".
* * *
Ludzie Boga. Święci Jego. Przynależeć do nich. Niczego więcej nie muszę chcieć od swojego życia. Zanim dotrę tam... - chociaż troszeczkę niech uczę się przynależeć do nich już tu.
Niech zatem leży na biurku, pod ręką, mój bilet do przestronnej kinowej sali Królestwa Niebieskiego : Słowo Boże. Trzeba dopasować się do wyznaczonych na bilecie konkretów. Właściwa opowieść, właściwy czas. Właściwe miejsce - chociaż może niekoniecznie zawsze podoba mi się to, w którym jestem, bo wolałabym mieć lepszy widok. Cóż, trudno - tylko to miejsce jest dla ciebie, na każdym innym będziesz w niezgodzie z danymi, które dostałaś czarno na białym.
Cenę wejścia trzeba znać i potraktować poważnie, nie wyolbrzymiając zanadto. Warto ją zapłacić, jeśli naprawdę zależy mi na filmie. Szkoda czasu na dywagacje.
I tylko o to proszę, żeby umieć trafiać w życiu - mój Panie - na to miejsce jedyne i najlepsze, które dla mnie wyznaczyłeś. Wciąż mnie ku niemu kieruj, wciąż mi je wskazuj, wciąż mnie napominaj, wciąż mi rozjaśniaj to, co przede mną.
* * *
Dziś zamiast biletu, do kosza trafił kalendarz ścienny z Wrocławiem na 2011 rok.
Na opustoszałym miejscu zawisł wizerunek Chrystusa.
Prosty, symboliczny, mocno przeżyty gest.
* * *
Niechaj Cię Panie wielbią wszystkie Twoje dzieła i święci Twoi niech Cię błogosławią. Niech mówią o chwale Twojego Królestwa i niech głoszą Twoją potęgę.
* * *
Bilet wstępu normalny do niebiańskiego kina dostanę w przyszłości.... pod warunkiem, że normalna będzie stawać się dla mnie tylko chęć sprawiania Bogu przyjemności, gdy ogląda moją teraźniejszość... w której jestem całą pełnią zgody, woli, mocy i miłości.... w której j e s t e m - tylko dla Niego, bo odgrywa dla mnie rolę pierwszoplanową.
Dobrze przeżywane, pogłębione relacje z ludźmi otwierają nas na poznawanie Boga. Dobrze przeżywane, głębokie osamotnienie otwiera nas na.... poznawanie Boga.
Most wiszący między dwoma biegunami życia - samotnością od ludzi i społecznością z ludźmi - przebiegam raz w jedną, raz w drugą stronę, angażując wciąż mnóstwo emocji.
Stoisz pośrodku tego mostu, nadając mu stabilność. Cierpliwie czekasz, aż wreszcie zatrzymam się przy Tobie - i dostrzegłszy Twoje spojrzenie, zacznę stopniowo obumierać dla nadmiernego poszukiwania relacji i dla nadmiernego poszukiwania samotności.
Bowiem te dwie głębie - samotność i relacja - doskonale łączą się tylko w dobrze przeżywanej przyjaźni z Tobą.
Chrzest w Jordanie,
woda w Kanie,
o Królestwie nauczanie,
góra Tabor ku przemianie,
potem Wielkie Dziękowanie.
Gdyby ktoś z zapamiętaniem
miał kłopoty (tak jak ja) -
niech korzysta od dziś dnia.
Czerwony Kapturek wędrował wesoło do babci, co mieszkała po drugiej stronie lasu. Tu kwiatki przystanął podziwiać, tam ptaszka posłuchać; w innym miejscu zboczył nieco ze ścieżki, by kopiec mrówek obejrzeć i do lisiej nory zaglądnąć.
- Cudowna jest ta droga ! Słońce, rosa, kwiaty..... i przebogaty koszyczek dla babci, z którego może nawet uszczknę po południu ciasteczko? - wzdychał w upojeniu Czerwony Kapturek i przemierzał powoli gęsty, przesiąknięty słońcem las. Rozkoszował się chwilą. Babcia przecież doczeka się, a życie jest.... taaaaaaakie piękne.
Nagle... Kapturek usłyszał szelest. Zza krzaka wychynął Zły Wilk i ukłonił się szarmancko.
- Witaj, dziewczynko! Dokąd wędrujesz tak sama przez gęsty las ?
- Gęsty, ale oświetlony - odparował Czerwony Kapturek z mocą. - Idę do babci, w koszyczku niosę dla niej dary.
- Dary, powiadasz? - zdziwił się nieszczerze Zły Wilk. - Pokaż, co tam masz. Oj, chyba pięknie naszykowane słodkości.....
Czerwony Kapturek był łasy na pochwały. Uchylił wieczko koszyczka. Oczom Wilka ukazały się smakowite kąski, o jakich sam mógł tylko pomarzyć wieczorami, paląc drwa w swojej ponurej butwiejącej chatce, co stała na skraju urwiska.
- Dziewczynko, jakie masz wspaniałe dary..... jestem zachwycony !
Czerwony Kapturek pokraśniał i zrobiło mu się przyjemnie.
- A teraz powiem ci coś na uszko - kłapnął zębami Zły Wilk i zbliżył się o krok. - Sami możemy zjeść wszystkie twoje pyszności, tylko powiedz słówko. Nikt się nie dowie, a babci nic nie piśniesz o nich; ona zresztą i tak nie usłyszy i nie zobaczy - niedowidząca i niedosłysząca jest, poza tym wciąż masz do niej tak daleko....
- Nie ! - zaprotestował Czerwony Kapturek i pożałował, że wdał się w rozmowę. - Żadnych kompromisów. Idę do babci, a ty.... spadaj - odwrócił się raptownie i ruszył naprzód.
- Ależ potraktuj mnie z szacunkiem, moja droga - Wilk niespodziewanie zjawił się z drugiej strony i dotrzymując jej kroku, zaczynał psuć atmosferę. - Jakich kompromisów? Co masz na myśli, mówiąc "kompromisy"? A właściwie skąd pochodzi to słowo? Ja tylko pytam o twoje własne prezenty dla babci : czy nie jesteś z nich dumna i czy nie chciałabyś się pochwalić.
Czerwony Kapturek znowu przyspieszył kroku, ale Wilk w każdej sekundzie doskonale dostosowywał się do tempa Kapturka. Las przestał pachnieć wiosną i dziewczynka czuła raczej tylko odór z wilczego pyska. Jedyne co mogła zrobić, to mocniej zatrzasnąć koszyczek (żeby nic się nie wysypało i nie zmarnowało po drodze) i ruszyć biegiem przed siebie w kierunku swojego celu.
Wilk pędził tuż obok, zjawiał się raz z jednej, raz z drugiej strony. Po dłuższej chwili został nieco z tyłu. Kłapał zębami, sapał i groził; dziewczynka słyszała, jak jego łapy uderzają o kamienie na ścieżce. Chatka babci była już widoczna na horyzoncie; była coraz bliżej.
Zły Wilk też był coraz bliżej.
Słońce stało już bardzo nisko, gdy wreszcie dziewczynce udało się dopaść do babcinej chatki. Uderzyła desperacko pięściami w drzwi. "Babciu!!! Babciu!!! Wpuść mnie!!! Babciuuuuuu!!!!!". Drzwi otworzyły się, Kapturek wpadł do środka - i zatrzasnęły się za nim w ułamku sekundy. Wilk został na zewnątrz i mógł tylko zazgrzytać zębami.
- Babciu!!! To było takie straszne... - Czerwony Kapturek nie mógł złapać tchu. - Przybiegłam do ciebie, jak tylko mogłam najszybciej....
- .... bo gonił cię Zły Wilk - odparła spokojnie babcia. - Wiem, widziałam was. Gdyby nie on, pewnie jeszcze byłabyś w lesie. Rozgość się, ale najpierw oddaj mi koszyczek. Wiedziałaś przecież od początku, że wszystkie twoje smakołyki były przygotowywane według moich przepisów ?
chciałbym powiedzieć Ci, że Cię szanuję i dlatego nie będę naciskał na Ciebie. Nie będę Ci do znudzenia mówił, co powinieneś zrobić, ani jak powinno być, żeby było dobrze. Nie będę Ci stawiał absurdalnych żądań ani wygórowanych wymagań. Po prostu cieszę się, że Jesteś. Wierzę, że o wszystkim zadecydujesz jak najlepiej, bo szczerze chcesz mojego szczęścia i Twoją motywacją jest miłość do mnie.
Wierzę w Ciebie, wierzę Ci, bo Cię kocham. Ufam Ci, bo Cię kocham.
Odpisz.
Ja
* * *
Mój drogi człowieku....
Miło, że napisałeś - czekałem od rana. Ja również chciałbym powiedzieć ci, że cię szanuję i dlatego nie będę naciskał na ciebie. Nie będę ci do znudzenia mówił, co powinieneś zrobić, ani jak powinno być, żeby było dobrze. Nie będę ci stawiał absurdalnych żądań ani wygórowanych wymagań. Po prostu cieszę się, że jesteś. Wierzę, że o wszystkim zadecydujesz jak najlepiej, bo szczerze chcesz Mojego szczęścia i twoją motywacją jest miłość do Mnie.
Wierzę w Ciebie, wierzę Ci, bo Cię kocham. Ufam Ci, bo Cię kocham.
- Podsumowując, chciałbym raz jeszcze wyrazić ogromną dumę i satysfakcję z faktu, że wybitne dzieło Johannesa Vermeera "Dziewczyna z perłą", znajduje się od dziś w naszym muzeum. Nie trzeba wielkich słów. Po prostu podziwiajmy! - zakończył przydługą przemowę kustosz, witając licznie przybyłych gości. Ostatni raz wskazał szerokim gestem na obraz znajdujący się w głównej sali wystawienniczej. Zszedł z podium, wziął kieliszek szampana i zbliżył się do grona oficjeli. - Co prawda, ten portret krótko zostanie tu z nami. Lecz teraz na pewno więcej osób w kraju i za granicą dowie się o tutejszym muzeum, jeśli PR będzie prowadzony profesjonalnie... a tak będzie, niewątpliwie. Czeka nas za chwilę jeszcze jeden wywiad, potem konferencja prasowa o dwunastej - zwrócił się do ministra kultury z nieco przesadną uprzejmością.
- Oryginał jest bezcenny i wieczny - przytaknął minister sucho. - Wszystkie kopie, które istnieją w świecie, choćby nawet najwspanialsze, na zawsze pozostaną tylko kopiami.
"Oryginał, który jest wieczny. To nie to samo co kopie, które pozostaną... na zawsze" - pomyślał młody szef kancelarii prezydenta i parsknął śmiechem, udając kichnięcie. Miał specyficzne poczucie humoru, oparte na błyskawicznych skojarzeniach językowych, które niewymuszenie same przychodziły mu do głowy.
- Ludzie oglądają kopie wybitnych dzieł w albumach, w galeriach, albo wieszają je w swoich mieszkaniach, i to wszystko - perorował kustosz. - Żeby samemu zobaczyć oryginał, trzeba wysilić się : wydać trochę pieniędzy, poświęcić wolny czas, zaplanować termin podróży, znaleźć dobre biuro turystyczne i przewodnika, i tak dalej. A tutaj mamy najlepsze doznania artystyczne w zasięgu naszej ręki.
"Nie każdy lubi samemu sobie dostarczać niewygód dla celu niewymiernego materialnie i emocjonalnie" - pomyślał znowu szef kancelarii. "Kto wie, gdyby ludzie doznali raz w życiu niezapomnianego zachwytu na widok jednej dobrej kopii - wtedy zrobiliby wszystko, by ujrzeć oryginał.... Ale zwykle kopie są powszechnie dostępne, a przez to słabe i pozbawione wyrazu. Ludzie prześlizgują po nich tylko wzrokiem. Może to z naszej winy? Oni są już po prostu zbyt przyzwyczajeni do tandetnych, łatwo osiągalnych falsyfikatów... A może z innego powodu przestali szukać głębi i piękna ?" - zapytał sam siebie i ogarnął go smutek. Odsunął się od wszystkich niepostrzeżenie, przeszedł do głównej sali i stanął samotnie z boku, żeby popatrzeć na obraz.
Młoda kobieta z portretu odwracała się ku niemu przez lewe ramię. Włosy miała schowane pod niebieskim materiałem, spowijającym prawie całą głowę. Zwisająca z tyłu żółta część turbanu chyba była ciężka, bo mimo wykonywanego zwrotu ciała - pozostawała niemal nieporuszona.
Dziewczyna otwierała lekko usta - jakby chciała, odchodząc właśnie w ciemność, powiedzieć mu cicho na pożegnanie coś najważniejszego o sobie. Skoncentrował wzrok na perle przy jej uchu, potem zapatrzył się w całą jej twarz. "Mógłbym tak trwać godzinami, tylko patrząc na ciebie" - pomyślał. "Niechby tylko wreszcie przestali mi przeszkadzać, żebym mógł być sam wobec twoich czystych oczu. Ale życie nie da mi na to szansy. Powinienem być realistą".
Dziewczyna patrzyła na niego. Wciąż przed nim trwała, a jednak zarazem wciąż odchodziła - jakby chciała pociągnąć go za sobą w totalną bliskość, w nieprzenikniony mrok i ciszę. Zamknął oczy na długą chwilę. Nie widział jej teraz. Ale wiedział na pewno, że jest - i wciąż patrzy na niego.
Szyby muzealnych gablot rozbłyskiwały coraz mocniej i częściej od dziennikarskich fleszy. Drażniło go to i rozpraszało. Ludzie zbierali się tłumnie, hałas narastał. Zaczynało być wokół ciasno, smrodliwie, nieprzyjemnie. Ale nie zmieniał miejsca. Znał już na wylot tę muzealną salę i wiedział, że tylko stąd najlepiej będzie widać portret; otworzył więc oczy i znów patrzył na niego długo.
W pewnym momencie uświadomił sobie, że pomimo irytującego gwaru wokół - czuje się coraz bardziej wyciszony, bezpieczny, zauważony i zrozumiany. Może dlatego, że ta niezwyczajna młoda dziewczyna z zakrytymi włosami - jako jedyna w wielkiej sali milczała teraz razem z nim, nie spuszczając z niego wzroku, jak gdyby powstrzymując w sobie wszystkie drażniące światła, wszystkie nerwowe słowa i zachowania dziejące się wokół... żeby nie rozpraszały go. Miała oczy, jakich nigdy nie widział u żadnej innej kobiety : lekko uśmiechnięte, spokojne, rozświetlone. Dziewczyna z perłą...
Niespodziewanie ogarnęło go desperackie pragnienie, by zrobić ku niej krok.
Jeden jedyny.
Tylko jeden wystarczy.
Odwzajemnił uśmiech, wziął głęboki oddech i.....
- Jeszcze tutaj jesteś ??!!!! Co się dzieje, zegarek ci stanął ??!!!! Za chwilę zaczyna się konferencja prasowa, chodźmy - poczuł silny ścisk twardych palców kustosza na przedramieniu. Momentalnie zesztywniał od wewnętrznego buntu. Cofnął się odruchowo. Chwila zetknięcia wieczności z przestrzenią osobistą.... przeminęła.
Znowu nabrał głęboko powietrza i rozejrzał się po sali, przesunąwszy tylko raz szybko wzrokiem po obrazie, jakby nie chciał zdradzić nikomu sekretu swojego przeżycia nawet zbyt długim spojrzeniem ku portretowi... - spojrzeniem, które ktoś mógłby zobaczyć.
- Tak, chodźmy - rzekł wreszcie z wysiłkiem, odwrócił się i ruszył za kustoszem. Nagle ogarnął go bolesny żal. Zrównał krok z kolegą. - Idziemy mówić o tym, że nas ten portet zachwyca, że ma wielką wartość, że cieszy nas jego obecność. To zapewne zabrzmi przekonująco dla ludzi, oni też tak uważają. Ale gdyby naprawdę nas zachwycał, nie organizowalibyśmy żadnej konferencji, żadnego medialnego zamieszania. Wystarczyłoby nam tylko być tutaj i patrzeć....
- Co ty wygadujesz - przerwał mu ostro kustosz i spojrzał z niedowierzaniem. - Przecież ten obraz to dla nas niepowtarzalna szansa, żeby chociaż raz zaistnieć!!! Drugiej takiej nie będzie!!!
Widząc jednak nieobecne oczy rozmówcy, dorzucił pojednawczo :
- U mnie w domu też wisi rewelacyjna kopia "Dziewczyny z perłą", chociaż wiem, że to nie to samo.... - zawiesił głos i czekał chwilę na odpowiedź, ale nie usłyszał. - Mam ją w salonie - dokończył lekkim tonem.
Szybko przeszli korytarz i stanęli przed wielkimi, ciężkimi, szklanymi drzwiami sali konferencyjnej. Była mocno oświetlona, wypełniona już po brzegi. Szef kancelarii otrząsnął się. Spojrzał mocno i przytomnie na kustosza.
- A ja nie mam w domu żadnej kopii - odparł twardo. - Już nie chcę. Mam tylko pamiętniki i listy Veermera, razem z biografią. Po ojcu. Przedwojenne piękne wydanie w czterech tomach. Mówię ci : edytorski i wydawniczy majstersztyk. Ze wszystkimi jego obrazami, z objaśnieniami historyków sztuki, ze słownikiem i kalendarium.... - nagle zamilkł, wstrzymując oddech. Patrzył przez krótką chwilkę w głąb korytarza, ale zaraz odwrócił się i zdecydowanym ruchem położył dłoń na klamce. - Chodźmy. Zaraz po konferencji muszę jak najszybciej wracać do siebie. Tam w sali, przed chwilą..... przypomniałem sobie, że jeszcze nie przeczytałem do końca czwartego tomu.
Kilka wpisów w dzienniku czterolatków, kilka ulotnych tekstów w internecie, maile w czyjejś skrzynce odbiorczej, komentarze na zaprzyjaźnionym portalu, kilka zdjęć w albumie?
Tak mało... prawie nic.... zupełnie nic.
Co zostanie ? - pytanie jest źle postawione.
Jan Chrzciciel mówi o Baranku Bożym : "On był wcześniej ode mnie".
Może więc powinnam nabrać odwagi i zapytać : mój Panie, kto po mnie zostanie? Czy dziś udało mi się chociaż troszeczkę zrobić miejsce dla Ciebie - przed sobą, żebyś kiedyś mógł zostać - chociaż troszeczkę - w miejscu po mnie... Ty, który jesteś Początkiem i Końcem, Alfą i Omegą.
Tak mnie skrusz, tak mnie złam, tak mnie wypal - Panie,
byś teraz zawsze miał miejsce przede mną,
byś kiedyś został tylko Ty -
...byś został tylko Ty - nie ja -
po mnie..... w sercach innych.
Moi mili, ten artykuł powstał w styczniu 2011 dla potrzeb gazetki ewangelizacyjnej, wydawanej w pewnym duszpasterstwie akademickim - do numeru specjalnego z okazji Święta Trzech Króli. Nie planowałam publikować go u Was. Jednak od kilku dni pojawia się mocna myśl, żeby wypuścić go na PPP, więc jej.... Po Prostu Posłucham :-) M.
TRZEJ MĘDRCY – TRZY DROGI
I
Żeby wejść na drogę zmierzającą do Boga, najpierw trzeba podjąć decyzję : chcę Go szukać i ufam w to, że znajdę. „Kto szuka, znajduje” (Mt 7,7). Dlatego wciąż wierzę, że dopóki szczerze chcę Go odnaleźć i poznać, dopóty jestem coraz bliżej Niego – nawet, jeśli pojawią się na mojej drodze przeszkody. Nie trzeba się nimi martwić; Bóg może każdą przeszkodę wykorzystać do tego, żeby pomóc mi zbliżyć się do Siebie.
Pomyślmy o gwieździe, która prowadziła Mędrców do Jezusa. Wiedzieli o niej i potrafili ją rozpoznać dlatego, że byli fachowcami w dziedzinie astronomii. W świecie swoich pasji i zainteresowań niespodziewanie znaleźli znak, który doprowadził ich do Jezusa. Podobnie jest z nami. Bóg wychodzi nam naprzeciw przez ludzi i zdarzenia, ale też objawia się w pięknie natury i w tym, co nas zachwyca, co budzi naszą fascynację. Dla jednych fascynacją jest muzyka, dla innych – literatura, film, internet, malarstwo, chemia, biologia, fizyka.... W każdej z tych dziedzin ukryte jest piękno - bardziej dostrzegalne dla pasjonatów – i ono właśnie staje się niejednokrotnie motywacją do głębszego zachwytu nad światem, nad pięknem stworzenia.
Z zachwytu rodzi się wdzięczność.
Z wdzięczności rodzi się modlitwa.
W modlitwie spotykamy samego Boga.
Tak więc twoje pasje, zamiłowania, doświadczenia i codziennie wykonywane zajęcia mogą być dla ciebie czymś więcej niż tylko zwykłymi życiowymi oczywistościami. Mogą stać się twoją niegasnącą gwiazdą, prowadzącą ciebie do osobistego spotkania z Bogiem.
Trzeba tylko szczerze i prawdziwie chcieć Go szukać. Takiego szukania On nigdy nie pozostawia bez odpowiedzi. Świadczy o tym wielu ludzi, którzy przeżyli nawrócenie i swoje osobiste spotkanie z Nim. W całej historii Kościoła znajdujemy mężczyzn i kobiety, dla których Bóg stał się pierwszą i najważniejszą, bardzo uszczęśliwiającą fascynacją. Kimś najbliższym i najważniejszym, do kogo drogę znajdowali w historii swojego życia, w ludziach, zdarzeniach i w Biblii. Kimś, kto jako jedyny był w stanie zaspokoić ich potężny głód prawdy i miłości.
II
Głód miłości jest tym, co najmocniej popycha nas w ramiona Boga. Można nawet powiedzieć, że potrzeba bycia kochanym jest gwiazdą, co prowadzi nas do Niego. Intuicja podpowiada nam, że tylko nieskończona Miłość może dać nam zaspokojenie. Ale ponieważ jest nieskończona, więc zaskakuje nas. Zadziwia mocą, pięknem, mądrością i wytrwałością w wychodzeniu ku nam.
Zadziwienie odnalezioną Miłością? Zaskoczenie tam, gdzie – zdawałoby się – dotarliśmy do celu?
Owszem; zadziwienie i zaskoczenie musiało towarzyszyć mędrcom, gdy weszli do domu i zobaczyli Dziecię i jego Matkę.
To samo zadziwienie ogarniało w późniejszych czasach wielu świętych. Jedną z bardziej znanych zadziwionych Miłością postaci jest święta Teresa z Lisieux, zwana Małą Tereską. Jej duchowa droga prowadziła przez odkrywanie miłości Boga i przyjmowanie postawy dziecka, które pozwala obdarowywać się miłością ukochanego Taty – aż do najbardziej radykalnego zachwytu, trwającego nawet pośród różnych trudności i cierpień.
Szukamy w życiu wielkiej miłości. Tęsknimy za bezgraniczną wzajemnością. Poeci od wieków piszą o niej wiersze, pisarze tworzą porywające opowieści, piosenkarze piszą teksty i śpiewają o niej, scenarzyści konstruują kolejne miłosne wątki. Tęsknimy. Marzymy. Śnimy o Miłości. Pragniemy dać się jej porwać i przemienić. Szukamy jej wzrokiem w dalekich ideałach.
A ona jest bardzo blisko – jest najbliżej ciebie wtedy, gdy ożywiasz szczerze swą wiarę, gdy decydujesz się na nadzieję pomimo wszystko, gdy potrafisz przebaczyć zło i trzymasz się mocno pewności, że Bóg wciąż cię kocha.
Święta Tereska pisała w swoim dzienniku : (..) w serce moje wstąpiła miłość połączona z pragnieniem zapomnienia o sobie, by innym sprawiać przyjemność, i od tej chwili poczułam się szczęśliwa! To prawda – zadziwienie miłością i oddanie się jej jest jedynym, co nas naprawdę trwale uszczęśliwia w świecie pełnym nieszczęść i nienawiści.
III
To prawda, że w świecie pełnym nieszczęść i nienawiści szczęście nie jest mile widzianym gościem. Dobro zmaga się ze złem i pozornie przegrywa. Tuż za świętem Bożego Narodzenia przychodzi w roku liturgicznym męczeństwo św. Szczepana. Tuż za zachwyconymi i zadziwionymi pasterzami, w Betlejem zjawiają się żołnierze i mordują niemowlęta z polecenia Heroda. Dziś podobnych jemu tyranów prawie już nie ma na świecie – lecz zło nadal usiłuje wszelkimi sposobami powstrzymać objawiające się dobro.
A dobro... wybucha znów na nowo jak gwiazda, co obumarłszy – odradza się i eksploduje światłem.
30 listopada 1943 roku w oświęcimskim obozie umiera dwudziestodziewięcioletnia Etty Hillesum. Urodzona i wychowana w Holandii, całkowicie zasymilowana, nie miała żadnej styczności z religią swoich przodków. Bliżej było jej do socjalistów i wolnomyślicieli, niż do praktykujących Żydów. Ale miała w sobie pragnienie dążenia do prawdziwego sensu życia, do jak najgłębszej świadomości siebie, do odnalezienia w sobie czegoś więcej, niż tylko.... człowieczeństwo. Etty swoją najistotniejszą życiową przemianę przeżyła pod wpływem spotkania z Juliusem Spierem - terapeutą, który z czasem stał się jej przyjacielem i duchowym przewodnikiem. Jej głęboka tęsknota za jak najintensywniejszym świadomym przeżywaniem siebie samej, mądrze ukierunkowana przez Spiera, doprowadziła ją.... do życia modlitwy i otwarcia na osobistą relację z Bogiem. I chociaż nie została ochrzczona, jej dzienniki są prawdziwie przejmującym świadectwem niezwykłego dochodzenia do istoty chrześcijaństwa : do oddania siebie z miłości.
Gdy w Europie trwała już II wojna światowa i rozpoczęła się masowa eksterminacja Żydów, zrezygnowała z szansy ucieczki. Trafiła do obozu przejściowego w Westerboku. Tam niosła pomoc swoim rodakom. Pisała dziennik. „Wszystkie siły, miłość i ufność w Boga, które mam w sobie i które ostatnio w cudowny sposób rozwijają się, muszę mieć w pogotowiu dla każdego, z kim zetknę się przypadkiem na swojej drodze i kto będzie ich potrzebował [...] Obecnie istnieje wybór: albo myślimy wyłącznie o sobie i własnym ocaleniu, albo dystansujemy się od wszelkich osobistych marzeń i poświęcamy się. Dla mnie poddanie się nie oznacza rezygnacji czy obumierania, lecz niesienie pomocy, tak jak mogę, tam gdzie Bóg mnie przez przypadek umieści. […] Podzieliłam własne ciało jak chleb i rozdałam ludziom. A dlaczego nie? Oni są bardzo głodni i długo odczuwali jego brak. [...] Ogromnie mnie wzbogaciłeś, Boże, pozwól mi rozdawać siebie całymi garściami. Moje życie przeistoczyło się w nieustający dialog z Tobą, Panie. Kiedy stoję w jakimś zakątku obozu, z nogami wrośniętymi w Twoją ziemię i twarzą zwróconą ku niebu, niekiedy po mojej twarzy spływają łzy, zrodzone ze wzruszenia i wdzięczności, która szuka ujścia. Również wieczorem, gdy leżę w łóżku i znajduję spokój w Tobie, czasem łzy wdzięczności ciekną z moich oczu. Tak właśnie wygląda moja modlitwa. […] Czasem chciałabym wyryć małe prawdy i przenikliwe opowieści, ale za każdym razem moja ręka żłobi jedno i to samo słowo: „Bóg”, które obejmuje całą resztę, toteż już nie muszę wymieniać innych. Moja twórcza energia przemienia się w wewnętrzne dialogi z Tobą. Pulsujące uderzenia mojego serca stały się bardziej nerwowe i spokojniejsze zarazem. Mam wrażenie, że moje duchowe bogactwo stale rośnie. [...] Moje [życie] jest łańcuchem następujących po sobie duchowych cudów. Dobrze, że znów mogę się tym z kimś podzielić."
Wszystko co Etty przeżywała w swoim życiu, wykorzystywała jako szansę na zbliżenie się do Boga. Paradoksalnie holokaust i wszystko to, co najstraszniejsze – a czego symbolem biblijnym jest Herod – doprowadziło ją do szczytu chrześcijaństwa : do inspirowanego miłością złożenia ofiary z siebie.
Jak niezwykły jest Bóg, który prowadzi nas ku sobie i nawet najstraszniejsze zło potrafi w naszym życiu przemienić w drogę ku miłości !
- Zamieszkaj u mnie. Chciałabym, żeby Ci było u mnie dobrze.
- Jesteś pewna ?
- Tak.
- Ja też chciałbym tego. To będzie jednak wymagało najpierw przebudowy wnętrza...... Pozwól, niech popatrzę, jak to wszystko poukładałaś. Hmm, mam już pomysł. Przyślę ci ekipę moich ludzi. Wygląda na to, że trzeba będzie zburzyć kilka ścian, poszerzyć drzwi, wstawić większe okna i wyrzucić kanapę. Będzie trochę wiercenia, uderzeń, kłucia, stukania i ogólnego zamieszania. Jesteś gotowa na niewygody i koszty ?
- Nie wiem....
- No, dobrze. Ja wszystko tak zaplanuję w czasie, żebyś dała radę. Tylko.....
- Tylko.... co ?
- Nie zapomnij dać mi kluczy, żebym podczas remontu nie był zależny od ciebie.
Z łaską Boga w codzienności jest jak z wolnym miejscem siedzącym w tramwaju.
Czasem trafia się od razu po wejściu. Wsiadasz, siadasz i... jedziesz do przodu.
Czasem trzeba uważnie się porozglądać - i to wystarczy. Jest w pobliżu, wystarczy tylko zrobić kilka kroków w jego kierunku.
W godzinach szczytu nieraz kompletnie go nie widać. Żeby je znaleźć, trzeba zacisnąć zęby, stanąć na palce, rozejrzeć się, wysilić i poprzeciskać trochę, powtarzając "przepraszam... przepraszam..... przepraszam......". A tramwaj posuwa się naprzód - niezależnie od tego czy je znajdziesz, czy nie.
No tak, ale godziny szczytu są specyficzne. Nadają intensywniejsze tempo życiu miasta tylko krótko przed nadejściem wieczoru.
Czasem trzeba na wolne miejse poczekać kilka przystanków - i nie popędzać motorniczego, bo tylko nadmiernie się zemocjonuję, a i tak niczego nie zmienię w jego rozkładzie jazdy. Okaże się wkrótce, że to miejsce jest tuż-tuż - tylko jeszcze nie było dla mnie; może ktoś inny potrzebował go bardziej ? Wreszcie - w formie dostępnej dla mnie, w zasięgu moich możliwości, szykując ulgę zmęczonemu ciału - zjawia się przed oczyma owo upragnione wolne miejsce siedzące.
Tylko....
..... dlaczego zwykle w tramwajach zaczynam o nim myśleć dopiero wtedy, gdy jestem zmęczona lub gdy odczuwam ból ?
W chwili obecnej nie chcę mówić Mu, jak powinno być - z czymkolwiek. Nie chcę dyktować Mu wizji ani mojego, ani cudzego życia. Przestałam się modlić za ważnych dla mnie ludzi. Mówię tylko Bogu, że są dla mnie ważni. "Jak chcesz - trzymaj ich tu i uszczęśliwiaj. Jak nie chcesz - weź ich do siebie i tam uszczęśliwiaj. Pragnę dla nich dobra po swojemu, ale bardziej chcę respektować Twoją wolność, bo Cię kocham".
Mimo to więzi z ludźmi sprawiają, że przychodzi troska i czekający tuż za nią lęk. Tak bardzo chciałabym.... żeby ktoś był zdrowy, żeby ktoś inny zbliżył się do Boga, żeby komuś jeszcze innemu poszła do przodu ważna życiowa sprawa, żeby ktoś inny doznawał ochrony od Zła... - i zupełnie nie mam na to wpływu.
Nie mogę NIC.
Ciągnę więc kurczowo Jezusa Miłosiernego za szeroki jasny rękaw i mówię Mu jedynie o tym, co czuję - bo On zawsze ma to na uwadze. "Tak bardzo chciałabym, żeby.... Tak bardzo pragnę dla nich..... pragnę.. pragnę... pragnę....".
Pragnę.
Uświadamiam sobie nagle, że to ostatnie słowo Jezusa umierającego za innych. Ostatnie słowo Jezusa, zbawiającego właśnie ludzi na krzyżu, na którym nie może już niczego - poza..... pragnieniem miłości.
Żadnych żądań, litanii, walk, dyskusji, postów i postanowień, argumentacji, kroków w modlitwie, rozważań, ćwiczeń duchowych. To wszystko.... to tylko nasz religijny intelekt, który ostatecznie bez pragnienia miłości - na nic się nie przyda.
Modlitwa wstawiennicza. Nagle odkrywam ją jako wyznawanie Bogu swoich niespełnionych i czasem bolesnych pragnień płynących z relacji z ludźmi... - i uległe w ich wyznawaniu trwanie przed Bogiem tylko dla Niego samego.
Po co? - Żeby zbawiać innych razem z Jezusem, umierać codziennie razem z Nim od pragnienia miłości; bo zbawianie innych jest nieskończenie więcej ważne od wywoływania w ich życiu jakichkolwiek zmian i błogosławieństw... a nie ma zbawienia bez krzyża.
Na szczęście samo życie dostarcza nam dość okazji, by zaciskać zęby i decydować się na uległe wyznawanie Bogu swoich tęsknot za błogosławieństwem i szczęściem.
Jestem zmęczony. Miałem ciężki dzień. Widziałem wiele strasznych rzeczy. Wiele cierpień, wiele śmierci. Patrzę na to każdego dnia, ale nigdy się z tym nie oswajam. Nigdy.
Chciałbym odpocząć, patrząc na ciebie. Chciałbym, żeby twój widok ukoił Mi Serce. Chciałbym zajrzeć ci w oczy i wtulić policzek w twoje dłonie. Tak bardzo tęsknię za tym, żeby odpocząć od całego zła.
Nie miałaś czasu. Zajmowałaś się wieloma sprawami. Wiem - to bardzo potrzebne. Praca, rozwój, internet, muzyka - twoje zamiłowania i ciekawość świata.... Wiem. Nie mam do ciebie żalu; liczyłem tylko na to, że jeśli zwrócisz ku Mnie serce, samotności będzie przez chwilę mniej.
Wy jej nie lubicie. A ja ją znam tak dobrze.... - patrzę na was codziennie z jej milczenia. Uciekacie od niej. Przymykam oczy, żeby nie widzieć, jak odchodzicie - a wy myślicie, że to dlatego, że się wami nie interesuję.
Chciałbym cię dotknąć. Odpocząć chwilę przy tobie...
Wielu dziś przyszło do Mnie z wołaniem o Moją interwencję. Prosili o Mój dotyk. Prosili o Mój dotyk dla uzdrowienia, dla pokrzepienia, dla poprawy relacji z kimś, albo dla jeszcze innego dobrego celu... - ale nie dla Mnie samego. Nie patrzyli Mi w oczy. Nie zabrakło im tchu ze szczęścia z tego powodu, że Jestem. Odczują szczęście dopiero, gdy ujrzą Moje działanie.... takie, jakiego oczekiwali.
Nie mów nic. Pozwól Mi pobyć trochę u ciebie - tak po prostu. Bądź ze Mną tylko dla Mnie samego. Chciej Mojego dotyku dla Mnie samego. Chciej Mojego spojrzenia dla Mnie samego. Proszę cię.... Chciałbym cię dotknąć z miłości. Potrzebuję twojego zaufania i twojej obecności, one pozwalają Mi przetrwać samotność.
Chciałbym cię dotknąć i zajrzeć ci w oczy, zobaczyć w nich miłość.
Chciałbym odpocząć tu cicho z kojącą świadomością - że jest ktoś, kto Mnie kocha tylko za to, że Jestem.
Ptak mknący przez błękit przestworzy nabiera prędkości najmocniej, gdy zaczyna schodzić w dół.
Najszybszy jest jerzyk, który nie potrafi normalnie usiąść na ziemi wśród innych stworzeń... i najszybszy jest jastrząb, gdy spada jak błyskawica na gołębia.
* * *
Uważaj - granica między gwałtownością zdobywania Królestwa Bożego a gwałtownością diabelską bywa w chwilach emocji cienka i niewidoczna jak babie lato.
Jeśli we właściwym momencie nie wyczujesz pokornego muśnięcia babiego lata na policzku - łatwo zaplątać się w lepką pajęczynę pychy, porównywania się i dominacji.
- Nie zgadniesz, królu, o czym ci dzisiaj opowiem - księżniczka przejęta i zdyszana wpadła do komnaty tuż przed kolacją. Wszystko już było gotowe. Czekał na nią przy stole.
- Oni kochają mnie !!! - wykrzyknęła, śmiejąc się i łapiąc szybko oddech. Fale emocji było widać w każdym jej ruchu, brzmiały w każdym słowie wypowiadanym z pośpiechem. Patrzył cierpliwie, spokojnie, z lekkim uśmiechem. Ogarniał wzrokiem każdy jej ruch.
- To było cudowne spotkanie. Po prostu przecudowne - usiadła wreszcie na krześle i spojrzała na stół. Miód, zioła, wino, woda i chleb. Jego dłonie oparte na krawędzi, ramiona lekko falujące oddechem jak karty grubej księgi wertowanej szybko.... Przeżegnała się i zaczęła jeść. Słuchał i patrzył uważnie.
- Znowu coś się zmieniło. Jestem inna po powrocie - dźwięk jej głosu przeplatał się z metalicznym pobrzękiwaniem sztućców. - I wcale nie dlatego, że tak świetnie się czuję. Nie wiem, jak to ująć.. ale ty wiesz, co mam na myśli - spojrzała na niego z zaufaniem.
- Wiem - odparł i podał jej chleb. Wzięła w dłoń, ugryzła mały kęs, połknęła i.... roześmiała się.
- Nakarmili mnie, ale nadal jestem głodna.
Przysunęła półmisek z ziołami i nałożyła trochę na talerz. Są mało smaczne, ale konieczne.
- A ty ? - zapytał unosząc brwi. - Czy coś zaniosłaś do nich ?
- Mniej, niż mogłam - odpowiedziała po chwili, przełykając gorzkie liście. Zabrzmiało trochę niewyraźnie, ale i tak zrozumiał. Zmrużył oczy. Zawahała się - co teraz powie....
- Mniej niż mogłaś, owszem - przytaknął. - Ale i tak cię kochają. Przed tobą jeszcze wiele nauki.
Znowu powiedział prawdę, zarazem ucinając u korzenia pączkujące babskie wątpliwości i obawy - tak celnie i konkretnie, że zamilkła. Jeśli totalne bezpieczeństwo - to tylko u niego... Dokończyła posiłek, spróbowała wina. Długą chwilę siedzieli w milczeniu; jej emocje opadały. Wiedział, że dla niej właśnie ten moment jest najpiękniejszy: wspólna chwila ciszy na początku nocy.
- Najadłaś się ? - spytał wreszcie, nie spuszczając z niej wzroku.
- Nikt nie przyrządza kolacji tak, jak ty - odrzekła z wdzięcznością. - Zawsze w sam raz.
Nagle zerwała się z krzesła, zgięła wpół i przechyliwszy ku niemu przez kant stołu, objęła go za szyję.
- Coś ci jeszcze powiem - wstrzymała na moment oddech czując potęgę jego ramion - oni są teraz moimi przyjaciółmi....
Niespodziewanie chwycił ją, pociągnął ku sobie tak silnie, że straciła równowagę i spadła mu w ramiona ze śmiechem, kończąc :
- ..... tak ich już nazywam !
Skinął głową z aprobatą. Pozwolił wtulić się w siebie, ale po chwili wypuścił ją z objęć i postawił mocno na ziemi. Dmuchnął we włosy żartobliwie i przyjrzał jej się uważnie. Po chwili namysłu sięgnął po jaśniejący na stole kandelabr, przysunął go do siebie. Patrzyła wyczekująco, nie wiedząc jeszcze, co zamierza.
Król wyjął najmniejszą świecę. Uważając, by przy zmianie położenia płomień nie zachwiał się i nie stracił na sile, podał księżniczce. Spojrzała na moment za okno, w przestrzeń nocy - i z determinacją chwyciła świeczkę. Popatrzyła mu z bliska w twarz. Jego oczy miały w sobie nieskończenie więcej ognia, niż płomyk w jej dłoni. Ogarnęło ją nagle wzruszenie.
- Nazwałam ich swoimi przyjaciółmi - powtórzyła zdecydowanym tonem.
- Ja też ich tak nazwałem : swoimi przyjaciółmi.... - odrzekł - i to o wiele wcześniej, niż ty. Biegnij. Chcę, żebyś im o tym przypomniała.
Ruszyła w stronę wyjścia. Drzwi skrzypnęły i otwarły się przed nią, jakby ustępując z szacunkiem.... W progu oparła się o nie na moment i z wahaniem odwróciła się, żeby na niego spojrzeć jeszcze raz. Lecz on odszedł od stołu; był już przy wschodnim oknie. Patrzył w ciemność, jakby na coś czekał. Przeniknęło ją współczucie.
- Może jednak zostanę tutaj z tobą.... żebyś nie był tak bardzo samotny... - szepnęła. Stał tyłem do niej i nie widziała już jego twarzy.
- Biegnij - odparł z naciskiem. - Moja samotność to tylko decyzja, żeby czekać na ciebie.
Posłuchała. Odwróciła się i zbiegła na dół, przekroczyła otwartą bramę. Spoglądał z miłością, jak wbiega na pagórek, dociera do ogrodu i zostawiając ślady na ścieżce, znika w gąszczu drzew i krzewów.
Patrzył w tamtą stronę jeszcze bardzo długo, jakby czas nie istniał. Wreszcie zbliżył się do stołu. Pozbierał naczynia, strzepnął obrus. Potem podszedł do drzwi, przyjrzał się z bliska umieszczonym na nich ornamentom. Z czułym skupieniem dotknął dłonią rzeźbionych w drewnie postaci. Wrócił do stołu, podniósł kandelabr i dmuchnął krótko. Świece zgasły natychmiast.
Pierwsze przykazanie : będziesz miłował Pana Boga swojego .... całym umysłem.
Co to znaczy "całym umysłem" ? Może warto uważnie przyglądać się swoim codziennym małym odkryciom, myślom i pomysłom, które przychodzą do głowy ? Może warto je nawet zanotować dla siebie ?
.... a bliźniego swego jak siebie samego.
A może nadszedł czas, żeby cały umysł podporządkować Jezusowi i potraktować notowanie Jego myśli i natchnień jako okazywanie miłości Bogu.... i bliźniemu ?
Bo przecież "nie można kochać kogoś, kogo się nie zna" . Tak powiedział mi kiedyś pewien kapłan i to zdanie nieustannie się sprawdza w moim życiu. Sprawdzi się w każdym. Więc Czytelniku - jeśli odkrywasz żywego Boga i umiesz to zapisać nawet kilkoma prostymi zdaniami .... - zapisz i nie zatrzymuj dla siebie, żeby twój bliźni przeczytawszy o Bogu umysłem - bardziej Go sercem poznał i przez to pokochał z całych sił i z całej duszy.
Co bardziej uraduje Boga, niż zdobyta dlań relacja miłości z jeszcze jednym człowiekiem ?
Co bardziej może cieszyć ciebie, niż sprawianie radości Bogu ?
Od startu do Śremu
Wciąż wzdycham ku Niemu.
Przy pięknej pogodzie
Myślę o Nim w Środzie.
Choć do stacji w Pierzchnie
Tylko warstwy wierzchnie
Czytań brewiarzowych
Trafiają do głowy,
To tuż przed Poznaniem
Zamykam z uznaniem
Pełne mocy Słowa.
* * *
Zaczynam od nowa.
Przemiana w modlitwie wstawienniczej zaczyna się wtedy, gdy przestajesz wołać do Boga za innych..... z myślą o sobie.
Dla siebie chcę, by moi rodzice byli wciąż silni i pełni ducha. Dla siebie chcę, żeby moja siostra miała dobre wyniki w szkole. Dla siebie chcę, żeby mój przyjaciel był zdrowy. Dla siebie - żeby mi się układało w pracy i żeby aktywnie spędzić ferie. Dla siebie - żeby nawróciła się przyjaciółka.... i tak dalej. Bowiem dobrze mi jest w moim życiu tylko wtedy gdy uważam, że w moim życiu ze wszystkim jest.... dobrze.
Ale Bóg nie lubi być używany jako łatacz egzystencjalnych dziur zwanych oczekiwaniami. Nie spełni żadnej prośby, dopóki nie zainteresuję się Nim dla Niego samego... i tylko dla Niego.
* * *
Potem przychodzi moment, w którym widzę Go w Jego wolności. Widzę, że Jemu moja modlitwa nie jest potrzebna ani do istnienia, ani do działania, ani do decydowania, słowem - do niczego, kim jest i co czyni w świecie. Dla człowieka takie przeżycie nie jest łatwe. Wszak chorobliwie potrzebuję (sic!) być komuś potrzebna - nawet, jeśli nie potrafię się do tego przyznać.
* * *
A gdy wreszcie zaczyna mi zależeć na szczęściu Boga i na tym, żeby to Jego uszczęśliwiało moje i innych życie - a dopiero potem, by mnie uszczęśliwiało życie innych uratowane przez Boga - powoli odkrywam, czym jest modlitwa za świat. Ona jest tylko błaganiem o miłość z Bogiem dla ludzi, z którymi mój Bóg chciałby być szczęśliwy - ale czasem nie może, bo nie wiedzą o tym lub nie potrafią tego przyjąć.
Modlitwa za innych staje się nagle.... desperackim pragnieniem, by Bóg był szczęśliwy.
Co może bardziej ująć Go za Serce ?
* * *
Więc jeśli modlisz się za kogoś wytrwale - nie módl się już dzisiaj o zdrowie, o siły, o pracę.... Pomódl się jedynie, by pozwolił Bogu w pełni uszczęśliwić siebie Miłością - i by miłością zechciał uszczęśliwić Boga.
Gdyby za trzy dni ktoś z moich przyjaciół usiadł wieczorem przed laptopem, żeby napisać mój nekrolog - co mógłby w nim zawrzeć ?
Może: "była wykształcona" albo "była inteligentna" ? A może "była ładna", w dodatku "była muzykalna" ? A może "była pomysłowa, zaangażowana i twórcza" ? Wad i słabości na szczęście nie wymienią - w nekrologu nie wypada. I dopiszą może : "Szkoda, że tak szybko.....".
Szkoda, że tak wolno przemieniam się ku wzorcowi z hymu o miłości.
Bowiem nie liczy się żadna z wymienionych spraw.
Prawdopodobnie nikt nie mógłby napisać : "była cierpliwa, nie reagowała zazdrością, nie unosiła się pychą i gniewem, nie szukała uznania innych, chętnie przebaczała i nie pamiętała złego, wszystkim wierzyła, wszystko znosiła i zawsze miała nadzieję".
To prawda, że gdyby w taki sposób ułożyli zdanie, byłoby dziś fałszywe.
A przecież tylko to się liczy - wymienić "ja" na "miłość".
* * *
Warunkiem ostatecznych narodzin dla szczęśliwej wieczności jest ciągłe umieranie dla siebie w codzienności. Nie licz na przejście w nieskończoność życia Boga TAM, jeśli nie przejdziesz chwil śmierci siebie TU. Nie licz na to, że wobec ostatniego momentu twojego życia cokolwiek innego będzie się liczyć... poza Miłością. Zapłacz nad jej brakiem w przeszłości, przejawiaj ją w teraźniejszości - by mogła objawić ci się w przyszłości. W najwłaściwszym... ogarniającym wszystko, czym jesteś... - niekończącym się momencie.
* * *
Panie mój, daj mi tylko Miłość....
- muszę dziś wpłynąć choć odrobinę na obecną treść mojego nekrologu, żeby w przyszłości zawierał tylko to, co ważne i wieczne.....
..... Dopóki mam czas, trzeba próbować go choć odrobinę zmienić - zanim ktoś zacznie go pisać.
Połóż mnie jak pieczęć na twym sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu. Bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak szeol; żar jej to żar ognia - Płomień Pański.
Pieczęć. Metalowy przedmiot z wygrawerowanym wzorem.
Twardy, kanciasty, niedopasowany, narzucający kształty i obrazy płaskim powierzchniom, zostawiający ślad na materii bardziej miękkiej, niż on sam.
Zupełnie jak ja.
Też jestem twarda, kanciasta, niedopasowana. Narzucam swoje zdanie ludziom bardziej miękkim niż ja sama i zostawiam ślad w ich życiu. Niekoniecznie przyjemny.
Dobrze wiesz Panie, jaka jestem i co potrafię zrobić - Tobie, sobie i innym. Mogę święcie wyglądać, ręce wznosić i na Mszę codziennie chodzić. Ale w chwilach większych trudności staję się tak samo ostra, niedostępna i gorzka jak pięć, dziesięć i piętnaście lat temu.
* * *
Połóż mnie - prosi autor natchnionej księgi - jak pieczęć na twym sercu.
Serce to bardzo miękki organ, pulsujący, wrażliwy. Jak na taki narząd, ciepły i ruchliwy, położyć zimny kanciasty metal ?
Brrrrr. Wzdrygnęłam się na samą myśl.
Czasem tak się czuję, gdy przychodzę na adorację. Ciepły i dobry, pełen życia i delikatny, zainteresowany i bezinteresowny, bardzo bliski Bóg - naprzeciwko zesztywniałej i niedostępnej kobiety.
On jednak nie wzdraga się przed dotknięciem Go.
* * *
Wystraszyłam się tej prośby : "połóż mnie".
Spełniona, co oznacza ?
Że położy mnie do łóżka choroba i niemoc, żebym wreszcie miała czas dla Twojego Serca?
Że razem z lawiną porażek zlecę z wysokiego pułapu ambicji i oczekiwań na sam dół, jak spada na kartkę papieru metalowy napis oblany tuszem ?
Że mnie życie rozłoży na łopatki?
Może wtedy pozwolę sobie wreszcie uznać, że nie jestem centrum wszechświata.
* * *
Połóż mnie jak pieczęć na twym sercu, bo jak śmierć potężna jest miłość.
Zestawienie przeciwieństw.
Miłość jak śmierć.
Pieczęć zimna i sztywna na sercu żywym i gorącym.
Im bardziej czuję się jak przeciwieństwo Boga, tym większą nadzieję czerpię z tego wersetu. Im cięższa jestem od grzechów, pokus i konsekwencji niedojrzałości - tym głębiej wchłonie mnie Jezusowe Serce, gdy się na nim położę.
Kwestia tylko, czy naprawdę mnie stać na taki krok - żeby odcisnąć na tym Sercu siebie - bez udawania. Ze wszystkimi kształtami wspomnień, literami imion utraconych przyjaciół i zyskanych wrogów, diagnozami wad i słabości, adresami z niespełnionych planów podróży, wyśnionymi frazami z pięciolinii nigdy nie zapisanych.
Niewyobrażalna to ulga. Mogę w każdej chwili odpocząć tak po prostu, bez żadnych zastrzeżeń i biletów wstępu.... na Sercu Boga.
Przez podobieństwo do autonomii Boga i Jego wolności wobec ciebie (których świadomość zmusza do pokornego schylenia głowy) zachowaj wolność i autonomię wobec wszystkiego, co jest tak jak ty - stworzeniem.
Nie da się tego zrealizować bez cierpienia. Radość i wszystkie miłe doświadczenia są drogą do wspólnoty z ludźmi, ale ludzie są darem zarówno wspaniałym, jak i nietrwałym. Jednak chwila objawienia tego, kim jesteś wobec Boga - przychodzi w chwili bólu i walki. Wtedy wydobywa się z ciebie cała prawda. Prawda o twojej słabości i o twojej mocy.
Tylko w cierpieniu i w śmierci doświadczam takich stanów samotności, których nie da się nikomu przekazać słowami. Najgłębsza autonomia mojego człowieczeństwa, kierująca mnie bezkompromisowo na spełnienie najtajniejszych pragnień życia, przestrzeni i wieczności - właśnie tam zaczyna się objawiać.
Nic nie ma takiego smaku, jak ona.
Jeśli uciekam od cierpienia i unikam śmierci - nigdy nie będę miała szansy na wolne, autonomiczne i osobiste przeżycie i wyznanie tego Słowa Boga, które mówi o Nim, że jest Jedyny.
Tylko cierpliwość Boga pozwala mi żyć bezpiecznie.
"Miłujcie się wzajemnie" - czy to nie znaczy tyle, co "Bądźcie dla siebie nawzajem cierpliwi" ?
Najbardziej jestem przecież bezradna wobec uśmiechniętej cierpliwości, co niezmiennie patrzy na mnie z bliska, przyjacielsko, życzliwie i spokojnie. Im więcej widzę trudnej prawdy o sobie, tym bardziej szokuje mnie jej niegasnące pragnienie mojego dobra.
Najbardziej jestem wdzięczna tym, którzy - znając mnie trochę lepiej - mimo wszystko okazują mi.... cierpliwość.
Tylko ona otwiera prawdziwie na chęć zmiany i na przebaczenie. Tylko ona wycisza i prowokuje skutecznie do wsłuchania się w Słowo Prawdy o gorzkiej, lecz uzdrawiającej treści. Tylko ona mobilizuje do walki o świętość.
Dobrze, że mogę uczyć się jej od moich przyjaciół.
Oni czerpią ją od Boga - najpewniejszego gwaranta dla mojego bezbrzeżnego bezpieczeństwa.
Do Pana się uciekam; dlaczego mi mówicie "Niby ptak uleć w górę" ?
Jezus drży z niecierpliwości w tabernakulum. Czeka. Chce wyjść do nas. Chce wejść w nas i tworzyć w nas swoją wolność, kreślić swoje autonomiczne trasy i nadawać kierunki według własnego uznania. Jak uwięziony w klatce i szamoczący się ptak, łaknący przestrzeni.... naszych serc.
Lubimy idylliczny widok białych gołębi, wypuszczanych przy okazji różnych wielkich spotkań. Wyfruwają z łopotem w przestrzeń i znikają w chmurach. Patrzymy, myślimy o pokoju w świecie i o drugim daniu. Lubimy filmy, w których ktoś dosiada dzikiego zwierzęcia i okiełznawszy je, oddaje się dzikiej przyjemności nabierania rozpędu. Widzieliście ujarzmianie ikrana w "Avatarze"? Coś niesamowitego. Miło się to ogląda, siedząc na wygodnej kanapie. Ale w głębi duszy tęsknię za tym, żeby osobiście takiego zwierza dosiąść i sterując nim, przekraczać dopuszczalne granice prędkości.
Może i te hostie, podczas Mszy rozdawane, są jak wypuszczane z klatki ptaki - wylatują w naszą przestrzeń życiową, żeby nadać jej nowy wymiar. Obdarowują nas nową przyjemnością życiowego rozpędu i nową energią do pokonywania siebie. Tak naprawdę tęsknimy za tym, bo jesteśmy stworzeni do ciągłego przekraczania swoich granic; do nieskończoności.
Problem w tym, że nieskończone pragnienia - zaszczepione w nas - tłumimy. Dążenie do czegoś więcej podporządkowujemy schematom. Ale w schematach nie odnajdziemy się nigdy. Jezus to wie. Wciąż przychodzi na nowo, wciąż wyrywa się ku nam, wnosi w nas świeżość i zachętę. Zależy Mu na tym, byśmy ani siebie - ani tym bardziej Jego - nie wtłaczali w swoje systemy myślowe.
Jeśli przyjmujesz Komunię świętą - czekaj na powiew. Pozwól na łamanie twoich schematów i zobacz, jak bardzo tęsknisz za odkrywaniem NOWEGO.... - za absolutnie wciągającą, niekończącą się przyjemnością smakowania życia z Nim.
Gdy uświadomisz sobie ogrom swojej tęsknoty - zacznie się twój lot.
Olejek szybko wylewa się, cieknie jej po palcach, kapie na podłogę lśniącymi kroplami. Kawałki naczynia dygoczą jeszcze przez chwilę. Jezus siedzi przy stole spokojnie, bez ruchu; pochyla w skupieniu głowę. Kobieta spogląda Mu w oczy. Zapada cisza, drżąca od dźwięku potrzaskanej gliny. Faryzeusze patrzą z irytacją.
Lecz miłość nie boi się irytacji diabła. Wie, że śmierć jest blisko. Trzeba pospieszyć się z okazywaniem czułości.
* * *
Trrrrach !!!!!!
Trzeci raz roztrzaskał kolana! Głupiec.
Krew obficie wylewa się, cieknie Mu po całym ciele, spływa na ziemię czerwoną plamą. Wszystkie członki dygoczą z wysiłku i bólu. Jezus wisi na krzyżu bez ruchu, pochyla głowę. Kobieta patrzy Mu w oczy. Zapada cisza, drżąca od bólu potrzaskanych kości Boga.... Faryzeusze patrzą z triumfem.
Lecz miłość nie boi się triumfu diabła. Przyjmuje śmierć. Przecież zmartwychwstanie.
Wówczas już nic nie przeszkodzi jej w okazywaniu czułości.
Utożsamienie cierpliwości z miłością? Od razu czuję zawstydzenie. Mogłeś to ująć jakoś inaczej - święty Pawle. Miłość aktywna jest, miłość zaangażowana jest. Albo: radosna jest, twórcza jest, śpiewająca jest.... Mogłabym wtedy odnajdywać siebie z egocentrycznym zadowoleniem: o, jestem w porządku, załatwione.
A tutaj - bach! Z grubej rury. Cierpliwa. Też coś!
Tak..... Cierpliwa - to zdecydowanie jest taki epitet, do którego najbardziej nie pasuję. I dlatego stawiasz mi go na pierwszym miejscu, jak podstawowe przykazanie przemiany (w skrócie PPP).
* * *
Życie pędzi naprzód w niesamowitym tempie. Sytuacja zmienia się jak w kalejdoskopie. Dowiaduję się, że niedługo pojawi się na świecie nowy członek rodziny. Radość. Starcie z koleżanką. Gniew. Pochwała szefowej. Satysfakcja. Kolęda, rozmowa z proboszczem, błogosławieństwo. Entuzjazm i moc. Po wyjściu księdza siadam do laptopa i powstaje tekst. Wieczorem w łazience tracę równowagę, jak błyskawica spadam na plecy. Rano zamiast w pracy, jestem już na kozetce u chirurga. Ból uniemożliwia trzeźwość myślenia. Normalne funkcjonowanie będzie ograniczone przez kilka tygodni.
Ile znaczy ból fizyczny? Niewiele. Trzy dni później dostaję sms od jednego z najbliższych przyjaciół...... - i serce mi staje.
Zaraz potem czystym przypadkiem wpada mi w ręce skrypt dla studentów teologii. Czytam o nauce dotyczącej końca świata i życia wiecznego: eschatologii. W trudnym, przesyconym naukowymi pojęciami tekście nie wszystko rozumiem.... ale jeden akapit sprawia, że to czego bardzo się obawiałam (od chwili nadejścia tego smsa), zaczyna jawić się jako powód do zachwytu Bogiem.... i życiem. Kładę się spać ze spokojem. Serce znowu bije.
* * *
Cierpliwa ? Może to od słowa "cierpienie" ? Niekoniecznie. Wówczas jej określenie alternatywne brzmiałoby : "cierpiętnicza" albo "cierpka". Ona zaś nie jest ani cierpiętnicza (ups....), ani tym bardziej cierpka.
Miłość patrzy na nasze trudności ze spokojem. Pozornie - bezradna. Ale tylko takie sprawia wrażenie. Właśnie dlatego, że jest.... doskonale cierpliwa. Tuż obok, bardzo blisko, z pełnym zaufaniem stoi miłość i czeka spokojnie, aż nauczę się reagować właściwie. Nie chce, żebym łatwo dawała za wygraną. Nie chce, żebym pozwalała wytrącić się z równowagi - nawet jeśli ogarnia mnie czasem poczucie, że życie ćwiczy na mnie bokserskie sztuczki, raz z lewej, raz z prawej.
To nie jest bezradność, a raczej spokojna świadomość bycia już teraz.... zwycięzcą.
Przemądra eschatologia dźwięczy kojąco w głowie. Spokojnie. To, co przeżywasz jest czasowe. To, co na ciebie czeka - jest wieczne.
* * *
Prawdziwa cierpliwość to taka, która pozwala przetrwać wszystko: problemy duże, średnie i małe - i nie pozwala zgorzknieć, ale tym więcej napełnia serce miłością i współczuciem. Święty Paweł wiedział co robi, umieszczając ją na pierwszym miejscu słynnego hymnu.
Bez niej natychmiast tracę Boga z oczu. Przez nią Bóg nigdy nie traci mnie z oczu. Nawet podczas największej burzy.
Nieważne, że mi Go coś zasłoniło. Jemu nic mnie nie zasłoni.
* * *
Miłość cierpliwa jest. Znosi wszystkie moje bunty, wszystkie złości, wszystkie niezgody. Znosi, gdy w poczuciu bezradności rzucam się na Boga jak na automat do usuwania problemów i szukam nerwowo przycisku z opcją "Natychmiastowa realizacja żądania".
Na szczęście nie potrafię go znaleźć, bo nie widzę dobrze przez łzy. Nie mogę nic zrobić. Zostaje mi jedynie.... cierpliwość.
Nagle moment odkrycia: skoro tak, zatem zostaje mi tylko... Miłość. Nie narzucająca się a obecna, spokojna, świadoma wygranej, istniejąca ponad czasem, warta totalnego zaufania.
Właśnie na ten moment odwieczna Miłość cierpliwie czekała.....
Im bardziej Mu siebie oddasz, tym więcej zobaczysz prawdy o sobie. Im więcej zobaczysz prawdy, tym więcej najesz się wstydu. Im więcej najesz się wstydu, tym bardziej zradykalizujesz swoje przylgnięcie do Boga, nabierzesz pokory i milczenia. Im więcej zyskasz pokory, tym więcej będziesz mieć wdzięczności. Im bardziej będziesz wdzięczny, tym chętniej siebie oddasz....
Zatem : nie bój się. Niech cię nie wstrzymuje seria ciosów od życia, wrzask demonów i rozwalone wspomnienia. To nie trwa wiecznie... - to jedynie chwila.... - wytrzymasz.
W życiu zdarzają się takie momenty, gdy lista problemów wydłuża się niespodziewanie szybko. Niektóre są wielkie i poważne, a niektóre małe i niewiele znaczące - lecz wszystkie razem jak ciemna chmura szarańczy, przysłaniająca światło dnia. Tu zawiodłeś/zawiodłaś się bardzo na kimś; tam choroba ukochanej cioci; tu kolega zawalił w pracy, a szef za to zrugał ciebie; tam kryzys w małżeństwie przyjaciółki; tu wpadłeś/wpadłaś w furię i jest ci głupio; tam konflikt ze współlokatorką albo sąsiadką; tu słuchawki się popsuły i muzyki nie masz przy sobie; tam wieść o wypadku przyjaciela; tu motorniczy zatrzasnął ci drzwi przed nosem i pojechał; tam znajome małżeństwo straciło maleńkiego synka; tu...
***
W kaplicy adoracji Najświętszego Sakramentu u wrocławskich dominikanów wielki obraz Jezusa Miłosiernego z podpisem : Jezu, ufam Tobie. Patrzysz Mu długą chwilę w oczy. Jedyne co przychodzi do głowy, to szczere do bólu stwierdzenie : mam serdecznie dość i nie powiem Ci nic poza tym. Chcę tu być, ale....
Wybacz. Chyba za dużo na mojej głowie.
To będzie jak modlitwa jezusowa w wersji współczesnej środkowoeuropejskiej. Jezu, mam tego dość. Jezu, mam tego dość. Jezu, mam tego dość. Jezu, mam tego dość i nie będę udawać, że wszystko jest w porządku. Nie lubisz udawania, mój Panie.
***
Siedzisz. Czas płynie. Może nawet zaczynasz opowiadać Bogu jak przyjacielowi o wszystkim.... ale z wydźwiękiem jednoznacznym: czuję, że już tego nie ogarniam! Monolog rozwija się. Nagle przerywają go dwa krótkie słowa, które z oczu sączyły się powoli w serce od chwili, gdy wszedłeś (weszłaś).
Przyjrzyj się uważnie.
Podpis pod wielkim obrazem jest jak słodki dialog.
Ufam tobie.
Jednak nie dowierzasz jeszcze własnym uszom - własnemu sercu... Kontynuujesz, walczysz z rozproszeniami, zbierasz myśli, aż znowu słyszysz tylko jedno :
Ufam tobie.
Milkniesz. To nie jest odczucie. Nawet nie unosisz się radością. Po prostu nagle WSZYSTKO nabiera innego sensu. Nabierasz powietrza tak, jakby to był pierwszy oddech noworodka po wyjściu na światło.
Świadomość, że Bóg ci ufa... jest jak czysty strumień orzeźwiającego wiatru spuszczony na najcięższe oparzenia rzeczywistością. Obawa, że nie uporasz się z problemami, pierzcha jak zając przed lwem. Serce rozszerza się i obejmuje wszystko. Poradzisz sobie, ponieważ ON jest przy tobie i wierzy w ciebie bardziej, niż ty - w Niego.
***
Ten podpis jest dyskretnym prawdziwym dialogiem.... - Bóg naprawdę wciąż jest zdecydowany, żeby nam ufać, żeby nam wierzyć. On z tego obrazu patrzy na nas wzrokiem pełnym zaufania, które jest odpowiedzią na każde nasze wołanie o pomoc.
To doświadczenie może podnieść nas z każdej lawiny.
Pytanie tylko - czy naprawdę szukamy wzrokiem Jego oczu? Czy raczej zamiast tego, wpatrujemy się w sypiące się na nas kamienie, pozwalając na wygraną zwątpienia i egoizmu?
"Kogo szukacie?" - pyta Chrystus oprawców w Ogrójcu. "Jezusa z Nazaretu". Jasne pytanie i jasna odpowiedź. Wiedzieli, kogo szukają i dokąd przyjść. Wiedzieli, jak Go poznać i kim jest. Znali swoje zamiary. Nie oczekiwali od Niego niczego. Gdy potwierdził, że znaleźli właściwą osobę - zostali tak porażeni Jego mocą, że padli na twarze. Na imię Jezusa zgina się każde kolano istot niebieskich i ziemskich.
"Kogo szukasz?" - pyta mnie Jezus. Raczej powinien zapytać "czego" - bo na codzień nie kieruję się poszukiwaniem Jego osoby. Mam na uwadze wiele innych obiektów i dla nich chętniej poświęcam czas i energię. Akceptacja innych. Dobre samopoczucie. Zdrowie. Rozwój intelektualny, i tak dalej. Wygodne popołudnie w internecie albo wieczór w filharmonii niejednokrotnie interesuje mnie bardziej, niż On.
Na szczęście - choć to bardzo trudna łaska - widzę coraz więcej prawdy o sobie: o motywacjach, zranieniach, pragnieniach, nieuporządkowaniach, złych skłonnościach. Wreszcie wiele lat utrzymujący się obraz siebie jako osoby "ogólnie miłej i mniej więcej w porządku" - wali się jak domek z kart przy pierwszym podmuchu Wiatru. I nawet jeśli uważam, że szukam Boga - to w tym szukaniu bliżej mi do oprawców z Ogrójca, niż do trzech króli z Betlejem. Nie szukam Go bowiem po to, żeby oddać Mu hołd - ale po to, żeby pod cienkim płaszczem pobożnych praktyk zrealizować swoje własne grzeszne wizje i małostkowe plany.
Dzięki Bogu - ten moment światła zmusza mnie do szukania pomocy u.... Niego. Innej drogi nie ma. Tylko prawda o sobie zmusza człowieka do prawdziwej modlitwy. Bez tej prawdy nie odpowiem Mu, że szukam Jezusa z Nazaretu. Bez niej nie odpowiem Mu szczerze, że szukam tylko Jego samego.
Czy istnieje milsza dla Jego uszu odpowiedź....?
***
"Jeśli Mnie szukacie, pozwólcie tym odejść" - mówi Jezus.
Niełatwo mi pozwolić odejść komuś, kto daje mi to, czego szukam; komuś, kto okazuje troskę, pamięć, szacunek, wyrozumiałość. Lecz jeśli uwiążesz się do niego - to tak naprawdę nie szukałaś Jezusa. Szukałaś nadal tylko siebie - dla siebie szukałaś akceptacji, troski, szacunku.... A jeśli szukałaś i szukasz siebie, nie znajdziesz Jezusa i nie padniesz przed Nim na twarz. Pierwsze przykazanie niezaliczone. Nawet nie zaczynaj myśleć o drugim, trzecim i następnych.
Owszem - im więcej widzisz w sobie oprawcy i grzesznika, tym więcej masz szans żeby spotkawszy Jezusa, nie przegapić Go i nie rozproszyć się wśród nieważnych szczegółów.... ale raczej zamiast tego upaść przed Nim na twarz i doświadczyć Jego mocy, Jego troski, Jego szacunku.
Oczekiwanie na przyjście Pana, które nazywamy adwentem, odeszło w przeszłość. Chyba nikt już o nim nie myśli.
Czy mogę zatem uznać, że oczekiwanie przestało mnie dotyczyć ?
Nie. To wciąż aktualne.
Wiem, że jest wszechmocny. Potężny. Stwórca wszystkiego. Od Niego wszystko zależy. Nic nie dzieje się bez Jego wiedzy i woli.
Miriam też to wiedziała. A jednak przygotowując się do Narodzenia miała świadomość, że przyjdzie Ktoś bardzo słaby, zależny w pełni od Nich Dwojga, zupełnie zdany na ich wolę przyjęcia Go do siebie. Wszystko więc było przygotowane - jak w każdej zwyczajnej rodzinie szykującej się na przyjście nowego dziecka.
Może kiedyś i dla mnie przyjdzie taki dzień, który - jak adwent - będzie prawdziwie utęsknionym oczekiwaniem na przyjście Pana.... w wieczornej Eucharystii. Wiem przecież, ze jest wszechmocnym i potężnym Stwórcą wszystkiego. Od Niego zależy każda sekunda mojego istnienia. A jednak na ołtarzu przyjdzie Ktoś pozornie bardzo słaby, zależny w swojej cielesności od kapłana i od każdego, kto Go przyjmie. Zupełnie oddany mojej woli przyjęcia Go do siebie; wrażliwy na miłość i na jej brak.
Ale.... czy nauczę się czekać na Niego w taki sposób, który Jemu się spodoba ?
Oby dzisiaj wszystko było przygotowane w sercu na przyjście Jego w mój świat.
Bez tego - jak przygotuję serce na końcowe przejście moje w Jego świat.....?
***
Miriam na przyjście Boga dobrze przygotowana, módl się za nami dzisiaj - i w godzinie śmierci naszej.
Jezus podczas swojego życia przeżył dwa razy obnażenie ciała.
Pierwszy raz - przy narodzinach, gdy zupełnie nagi mały Człowiek oddaje się w ręce drugiego człowieka, czyli rodziców: Maryi i Józefa. Mama troskliwie owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, bo nie miała domu. Była w podróży.
Drugi raz - przed śmiercią, gdy rzymscy żołnierze brutalnie zdzierają z Niego tunikę i płaszcz. Ubiczują Go, wyszydzą, nałożą koronę z cierni i do ręki włożą trzcinę, w końcu zamordują.
Tak niezmiernie ważne jest to, co dla nas uczynił, że czcimy obie odsłony Boga w dwóch najważniejszych świętach roku liturgicznego. Pierwszy raz - przy Bożym Narodzeniu. Drugi raz - przed Wielką Nocą Zmartwychwstania.
***
Trzecie odsłonięcie siebie dokonywane jest przez Jezusa w chwili konsekracji chleba i wina. To naprawdę Jego Ciało, tak samo wydane w nasze ręce. Jak wówczas oddał je z miłości, tak i teraz z miłości nieustannie czyni dla nas jakby ciąg dalszy.
Co czynię wobec takiego gestu ?
Wiele razy przyjmuję Go, mając w sobie tyle złej pamięci, dumy, złości, bólu, nieprzebaczenia, irytacji, niecierpliwości, pychy, oskarżeń, agresji, niezgody - że mogłabym nimi obdarować całą kohortę.
Co Mu to przypomina, wolę nawet nie myśleć.
Na szczęście pozwala On uczyć się takiej cichej zgody miłości, jaką miała w sobie Maryja, gdy przyjmowała Jego Ciało na swoje ręce. Bezbronnego i kompletnie zdanego na łaskę i niełaskę drugiego człowieka, potraktowała z prawdziwą troską i staraniem..... Jeśli nie wysłucham uważnie tej podstawowej lekcji przyjmowania Boga, na nic zdadzą się bożonarodzeniowe zachwyty nad Niemowlęciem położonym w żłobie.
***
Może dlatego Jezus urodził się w chwili, gdy Ona była w podróży - bym mogła mieć nadzieję, że chociaż nie umiem przyjmować Go tak, jak naprawdę On tego chce... to wciąż jestem w drodze do prawdziwej Miłości, wciąż dostaję szansę na krok do przodu, wciąż zmierzam ku takiej więzi z Nim, jaka jest JEGO najgłębszym marzeniem.
I kto pojmie tę niezmierzoną wyrozumiałość Boga..... ?
Istnieje w naszym życiu jedno wyjątkowe, najważniejsze "tak" wypowiedziane Panu Bogu. Wierność w jego realizowaniu jest najbardziej atakowana przez diabła.
Możemy zgadzać się na różne sytuacje w naszym życiu bardziej lub mniej chętnie, możemy zastanawiać się czy konkretna decyzja była dobra, możemy szukać lepszych rozwiązań... Każde nasze małe "tak" w codzienności zbliża nas do realizacji woli Bożej, do ideału wyznaczonego przez Jezusa.
Ale jest jedna taka propozycja, najbardziej dla ciebie konstytutywna, którą Bóg postawi ci tylko raz w życiu i która będzie miała wpływ na twoje losy aż do śmierci.
Gdyby Maryja powiedziała aniołowi : "nie zgadzam się", czy Bóg przyszedłby ponownie jak uparty adorator ? Czy namawiałby ją, przekonywał, subtelnie podsuwał różne małe znaki, umiejętnie trafiał w serce ?
Może nie.
Są takie łaski, które przychodzą tylko raz.
***
Po zajściu w ciążę nigdy nie miała chęci, by wycofać się z podjętej decyzji. Nie przyszły pełne żalu myśli - gdybym wiedziała że będzie tak ciężko, nie zgodziłabym się... zdecydowałam się na to, a teraz tyle komplikacji z tego powodu... może jednak trzeba było nie angażować się, przecież bez tego wiele spraw mogło ułożyć się prościej.... - Nie. Zachowywała wszystkie sprawy w sercu i rozważała je. Wystarczyła jej wewnętrzna modlitewna analiza dokonanych zdarzeń, żeby ujrzeć w każdym z nich element totalnie bezpiecznego planu Boga.
Zrozumienie przeszłości pozwala w pokoju przeżywać nawet najgorszą teraźniejszość. Jeden mocno zapamiętany dawny moment łaski może cię wciąż kształtować i umacniać, może przeważyć nad wszystkie teraźniejsze demony. Jeden wystarczy za wszystkich.
Pamięć o tym najważniejszym i najbardziej wyjątkowym momencie rozmowy z aniołem pomaga przetrwać strumień oskarżeń słusznych i niesłusznych, serię wstydliwych błędów, przygniatającą lawinę wątpliwości co do sensu swojego istnienia i swoich działań.
Wygrasz - jeśli nie uciekniesz, jeśli wytrzymasz do końca.
Piszemy życzenia świąteczne i noworoczne. Piszemy e-maile, piszemy sms-y, niektórzy jeszcze piszą kartki tradycyjne. Do wielu znajomych piszemy miło, ładnie, standardowo. Natomiast staramy się napisać coś specjalnego - bardziej osobistego - żeby wysłać do tych, którzy są dla nas ważni.
Sami jesteśmy posłani z Ewangelią o Jezusie Chrystusie - jak życzenia Pana Boga dla ludzi, wyrażające Jego najszczerszą wolę zbawiania każdego. Bóg tworzy nas jak bardzo osobistą wiadomość świąteczną dla świata, po czym klika "Wyślij do wielu".
Jestem posłana do wielu bardzo różnych ludzi i różnych środowisk, chociaż dopiero od niedawna uczę się tego. Ewangelizacja w pracy. Ewangelizacja w internecie. Ewangelizacja przez muzykę. Ewangelizacja przez.... świadectwo życia.
To ostatnie jest najważniejsze i zarazem najtrudniejsze, bo wymaga prawdy o sobie. Ale bez tej prawdy wszystkie inne działania będą pustym banałem odstręczającym ludzi, miedzią brzęczącą, cymbałem brzmiącym.
Daj mi więc Panie, łaskę świadczenia o Tobie prawdziwie - sposobem bycia, gestem, słowem, uśmiechem, spojrzeniem, tonem głosu. W Tobie tylko pokładam nadzieję, bo daleko mi jeszcze do tej świętości, którą sobie dla mnie wymarzyłeś.
Daj mi, o Panie doznać łaski Twojej - bo w Tobie pokładam nadzieję.
Głodny, zziębnięty Bóg. Schowany w metalowej ciemnej skrzynce. Cicho schodzi z nadzieją, że znajdzie ukojenie miłości w nas. Ale nie znajduje. Schola szybko przyjmuje Komunię, żeby zacząć śpiewać. Ksiądz szybko rozdaje, żeby zdążyć z następną Mszą. Ludzie szybko łykają, wracają do ławek, otrzepują kolana i czekają na ogłoszenia. A ja zwykle wtedy przypominam sobie, co jeszcze mam do załatwienia w najbliższym tygodniu.
Nie mogę spodziewać się rozpalenia jasnego płomienia Ducha Świętego w moim sercu, jeśli najpierw nie zobaczę ciemnej zimy samotności mojego Boga i nie pozwolę popłynąć łzom współczucia. To takie proste - wystarczy chcieć pomóc Mu. Przyjąć Go świadomie do swego wnętrza, jak do domu. Wyszeptać, żeby rozgrzał się tu i odpoczął; żeby poczuł się jak u siebie.
Bezbronnego położyć jak pieczęć z najcenniejszego kruszcu na swym sercu : uważnie i delikatnie. W tej chwili nic innego się nie liczy. Nic innego nie istnieje. Skupiasz uwagę tylko na Nim. Niech ci się nie wydaje, że On tego nie potrzebuje. Wprost przeciwnie. Tego właśnie szuka najbardziej. Liczy ufnie na ciepłe przyjęcie, na atmosferę domu. Bez tego nie będzie miał warunków, żeby rozpalić ci Ogień.
Na codzień lubię tak właśnie się poczuć : ciepło przyjęta. Lubię atmosferę akceptacji. Lubię, gdy mi dają tyle czasu na oswojenie, ile potrzebuję. Gdy mam trudności, lubię czuć się wysłuchana, zrozumiana i obdarzona wsparciem. Lubię, gdy ktoś szczerze okazuje zainteresowanie tym, co przeżywam.
W gruncie rzeczy to samo lubię dawać innym, ale rzadko potrafię.
Czemu najtrudniej przychodzi nam świadomość Bożej tęsknoty za tym, za czym my tęsknimy... stworzeni na Jego obraz i podobieństwo ?
Przecież pragniemy obdarowywać się nawzajem miłością. Szczególnie podczas Świąt Bożego Narodzenia. Zapominamy jedynie o ciepłym ... przyjmowaniu Boga, o starannym odwzajemnianiu Jego szczerego zainteresowania nami. Nie myślimy o tym, by chociaż przez ułamek sekundy w czasie liturgii czule uśmiechnąć się t y l k o do Niego.....
.... by przyjęcie Komunii było przyjemnym Mu przytuleniem do serca.
W ogrodzie wszystko się zaczyna, gdy Ewa rozmawia z wężem i nie rozpoznaje diabła. W ogrodzie wszystko się zaczyna po raz drugi, gdy Maria rozmawia z ogrodnikiem i rozpoznaje Boga.
Ja też mam swoje własne ogrody..... i swoje własne groby. Moje życie jest barwne, pełne wrażeń, kolorów i smaków - jak ogród. Są jednak takie sytuacje, w których zamykam się jak grób. Wtedy nawet spojrzenie mi ciemnieje, jakbym traciła dostęp do światła. Zdarza się, że reaguję w ten sposób na ludzi, którzy zadali mi cios lub wiele ciosów. Ciężkim kamieniem nieprzebaczenia zamykam się w pieczarze przeżywania własnego bólu.
Wtedy dobrze jest zwyczajnie popłakać i pozwolić sobie na bezsilność. Nie udawać, że nic się nie stało. Nie zaprzeczać uczuciom. Nawet jeśli wiem, że są bardziej efektem mojej własnej niedojrzałości, niż owocem czyjegoś rzeczywistego zawinienia.
***
Gdy tak płakała, odwróciła się i zobaczyła stojącego Jezusa. Gdzie Go położyłeś ? - pytanie pełne wyrzutu. Ona jeszcze nie wie, że On zrealizował w tych dniach Słowo Miłości zawarte w Pieśni nad Pieśniami.
Połóż mnie jak pieczęć na twym sercu, jak pieczęć na twoim ramieniu - prosi w tej księdze Oblubienica. Jezus daje sobie przebić serce włócznią tak jak pieczęć z metalu wykonaną. Pozwala straszliwie rozciągnąć ramiona i utrwalić tę pozycję ciała metalowymi jak pieczęć gwoździami. Jest unieruchomiony, zastygły jak czerwony wosk na traktacie o najwyższym historycznym znaczeniu. Na stopach zamiast pocałunku - śmierć, zamiast drogocennego olejku - krew. Szokujące wyznanie miłości : oddanie życia za Ukochaną i zgoda na to, by położyli Go i zapieczętowali grób.
Bo jak śmierć potężna jest miłość, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol. Żar jej to żar ognia, płomień pański.
Jak doświadczyć zmartwychwstania ? Jak otworzyć grób solidnie zapieczętowany ? Jeśli pieczęć jest woskowa, to może trzeba ją "tylko" roztopić.... płomieniem ? Wydaje się, że nie można przebaczyć, nie można zapomnieć, nie można podjąć na nowo relacji. A jednak można, tylko potrzebuję roztopić pieczęcie moich grobów modlitwą i wysiłkiem pracy nad sobą. Po pewnym czasie zbliżam się do prawdy o sobie i policzki płoną ze wstydu, jak od żaru ognia. To bardzo uzdrawiające przeżycie jest niewątpliwie darem Miłości. Poznaję prawdę o sobie i wstydzę się siebie tak bardzo, że mogłabym wołać pagórkom "przykryjcie mnie" i górom "padnijcie na mnie". W takich chwilach jest naprawdę bardzo ciężko.
Nie wołam jednak w tych momentach Bogu : "połóż mnie jak pieczęć na Twym Sercu".
Szkoda.
Przecież im cięższa pieczęć, tym głębiej utonie.
***
W chwili, gdy Maria płacze w otumaniającym ilością wrażeń i bodźców ogrodzie, kiedy nie może się odnaleźć - bo nie może Boga odnaleźć - niespodziewanie słyszy swoje imię. Słyszy zawołanie najgłębiej przemawiające do jej serca. Słyszy Kogoś, kto widzi ją taką, jaką naprawdę jest. Właśnie dlatego kochała przebywanie z Nim - ponieważ przy Nim mogła do końca być sobą. Mogła słuchać Go w taki sposób, jaki był dla niej najbardziej odpowiedni. I żaden urok nawet najbardziej cudownego ogrodu życiowego nie przemawiał już do niej, jeśli nie słyszała tam słów Jezusa.
Obróciła się i powiedziała po hebrajsku : Rabbuni. Obróciła się i powiedziała po hebrajsku. Może żeby spotkać Jezusa jeszcze bardziej intymnie, trzeba obrócić się twarzą do tych, do których do tej pory byłam odwrócona plecami.... a może do zdarzeń, na które od dawna nie chciałam patrzeć ? Łatwo odwracam wzrok mojej pamięci od bolesnych spraw z przeszłości - nie zdając sobie sprawy, że tym samym odwracam wzrok od Jezusa i uniemożliwiam Mu zawołanie mnie po imieniu. Blokuję dźwięk własnego imienia wypowiedzianego ustami Boga. Zamykam sobie drogę do odnalezienia swojej prawdziwej tożsamości.
Czemu odpowiedziała Mu po hebrajsku? Może wyrwało jej się to słowo nagle, pod wpływem szalonego zrywu serca, bez żadnej intelektualnej kontroli.... Jezus nie tylko pozwolił jej usłyszeć swoje imię, ale wyzwolił uwięzione uczucia, pomógł odnaleźć tożsamość i... zaczęła mówić językiem Boga. Jeden porządny płacz bezsilności uzdolnił ją do takiej rozmowy z Jezusem, w której nareszcie znaleźli wspólny język i przestała mylić Jego obecność z uczuciami, które tyle razy zalewały ją jak rwąca rzeka.
***
Zatem... nawet, jeśli trudne uczucia zalewają twoje serce i jeśli brakuje ci już jakiejkolwiek tamy na łzy - nie bój się. Wierz tylko : wody wielkie nie zdołają ugasić miłości Boga do ciebie.
Jestem furiatką. Nie znoszę, gdy ktoś zwraca mi uwagę, poprawia mnie albo wkracza na teren, który w moim poczuciu jest "mój". Jestem przewrażliwiona i przeintelektualizowana. Wszystko biorę - jak to się mówi - "do siebie". Reaguję agresją na poczucie bezsilności zarówno własne, jak i cudze. Oceniam ludzi w ułamku sekundy. Uwielbiam zakładać maski i udawać kogoś innego, gdyż nigdy nie jestem zadowolona z tego, kim jestem - ponieważ nie wiem, kim jestem. Nie wiem, kim jestem - bo lękam się, że jeśli się tego dowiem okaże się, że jestem niewystarczająco dobra (fajna, mądra, ciekawa... cokolwiek), żeby można było mnie kochać. Bo jak można kochać przewrażliwioną furiatkę (maskującą się), która jest dumna i twarda jak zawodowy oficer z trzydziestoletnim stażem, rzadko kiedy bywa prawdziwa wobec innych ludzi i większość jej zachowań ma na celu wywołanie podziwu innych. Handel nieustający, a wraz z nim - wymiana na drobne.
Za fałszywą walutę nie można dostać Chleba Życia i dlatego wciąż jestem wygłodniała... dowartościowania. Nie umiem go jednak przyjmować i gdy je dostaję, chowam się do własnej kieszeni. Jestem złakniona pochwał jak dzieciak, a histerycznie żądam traktowania mnie jak dorosłej. Zamiast żaru miłości, na codzień wybieram żal - bo nie jest tak jak ja chcę, bo nikt nie żyje ideałami (najwyższy czas skończyć z tym rodzajem motywacji u siebie), a świat nie jest taki jak sobie wyobrażałam w czasach, kiedy wyobraźnia była moim jedynym - poza muzyką - źródłem pozytywnych emocji.
***
Na szczęście jedno słowo powstrzymuje mnie przed zakończeniem tej żałosnej historii własnymi rękami : jej początek.
Jestem.
Na początku było Słowo... i Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo.
***
Więc jeśli wytrzymam.... i wciąż będę miała szaleńczą wolę tworzyć prawdziwy opis własnej osoby - na jego pierwszym miejscu wciąż będę musiała stawiać to jedno Słowo określające nie tylko fakt kontynuacji egzystencji, ale przede wszystkim obecność mojego przedwiecznego Stwórcy - który wie o wszystkim, a jednak z jakiegoś powodu nadal przy mnie JEST.
Przynajmniej w tym jednym jesteśmy podobni - On i ja, że oboje... jesteśmy.
On wciąż mnie chce, wciąż mnie kocha, wciąż mi ufa.
Nic mnie tak nie rozbraja, jak Jego niesłabnące zaufanie.
***
Może choć trochę Boskiej dobroci spłynie w dół, z tego najważniejszego Słowa, do słów opisujących mnie prawdziwie. Jak złoty miód płynący wolno z dzbanka do szklanki z niedobrą, zbyt mocną herbatą - żeby rozjaśnić ją i osłodzić. Może chociaż trochę uda mi się ugiąć karku i ta Słodycz, co nie unika gorzkiej prawdy - nieskończenie delikatnie zmieni we mnie choćby jedną, jedną maleńką rzecz...
Proszę Cię.... - dopóki mam na to od Ciebie czas +
Chciałbym opisać ci Siebie, używając wydarzeń twojego życia jak.... liter.
Czy mogę ?
Zgódź się, proszę..... - masz taki rozbudowany alfabet, a Ja mam natchnienie.
Będę pisał do ciebie list o Mnie samym. Znajdziesz w nim wszystko, co potrzebne do rozwoju naszej relacji. List będzie w treści i formie dostosowany do twojej osoby.
Będzie taki jak ty. Skończony i nieskończony zarazem.
Uważaj - będę pisał w moim języku : po hebrajsku. Zacznę stawiać litery od zupełnie innej strony, niż jesteś przyzwyczajony. Będą zmierzać w innym kierunku, niż może ci się wydawać. To będzie coś zupełnie wbrew twojej logice, twoim oczekiwaniom i nawykom. Nawet jeśli postarasz się, skupisz wzrok, sięgniesz po fachowe komentarze, zapytasz mądrzejszych - odczytywanie nie zawsze będzie szło jak z płatka. Może nadejść pokusa rezygnacji albo buntu, gdy będzie zupełnie inaczej niż w twoich wyobrażeniach układało się... moje pismo. Mimo to bądź cierpliwy. Nie zmieniaj niczego. Bądź cierpliwy : nie wymazuj z przeszłości ani jednej sytuacji - ani jednej litery...
Bardzo nie chciałbym być z powodu twoich poprawek inny w twoich oczach, niż naprawdę Jestem.
Przejęzyczyłam się. Zamiast "Duchu Święty Stworzycielu" zaśpiewałam "Duchu Święty Stroicielu". W pierwszej chwili zabrzmiało śmiesznie, ale potem pomyślałam - to ma swój sens, nawet podwójny.
Bo gdy mam zły humor wynikający ze zmęczenia, przeszkód, trudności, nadmiaru pracy, niedoboru snu i innych przyczyn (ewentualnie ze wszystkich razem), łatwo odwrócić się od wytrwałej modlitwy, poddać się pokusie rezygnacji i uznać, że może poczekam na lepsze czasy. W takiej sytuacji tylko On może zmienić spojrzenie na własny nastrój - tylko On może nastroić mnie na nowo - przywrócić priorytety - przestroić mnie na inne tony - nawrócić mnie na właściwe tory myślenia i działania. Czasem nawet zapominam Go o to poprosić, a i tak przychodzi moment zmiany - zauważalnej nawet po zmianie tonu głosu... Bo łaskawy jest, cierpliwy, umacniający - Duch Święty Stroiciel - i zależy Mu na każdej sekundzie mojego życia. Kiedy jakaś struna nie gra czysto, tym bardziej nachyla się nad nią z uwagą i poświęca jej czas - zupełnie jak prawdziwy fachowiec od brzmienia instrumentów.
Dobrze, że dostrajasz mnie do moich braci i sióstr - Duchu Święty Stroicielu. Wciąż potrzebuję Twoich interwencji, żeby we wspólnocie Kościoła nie być pod dźwiękiem - nie dołować się sobą, ani żeby być nad dźwiękiem - sobą się nie pysznić. Dostrajasz mnie nieustannie do Swojej pieśni. Dzięki Tobie współbrzmi w sercu to, czego nauczają, co mówią i piszą inni - choć ich głosy docierają do mnie z różnych stron.
***
Jeden głos Kościoła, oddający chwałę Jedynemu Panu i Bogu - zestrojony w idealnej harmonii, złożony z nieprzeliczonej ilości głosów Jego dzieci. To jest właśnie to! Miły dla ucha wydźwięk tego obrazu stanowią warsztaty muzyczno-liturgiczne, organizowane w wielu miastach w Polsce. Jeden głos Kościoła, oddający chwałę Jedynemu Panu i Bogu - jak w pierwszych wersach piętnastego rozdziału Księgi Apokalipsy!
Chyba nic tak nie łączy chrześcijan różnych wyznań, jak muzyka. Są takie pieśni, które znają wszyscy : parafianie w maleńkiej wielkopolskiej wiosce i wierni największego ewangelickiego zboru w stolicy, odlotowi zielonoświątkowcy i zaczytane dziewice konsekrowane, roześmiane wiecznie (teraz i zawsze) klaryski kapucynki i wojujący lefebryści. Prawdopodobnie - być może - jedyne, co mogliby wszyscy razem uczynić, to pomodlić się muzyką. Zaśpiewać Bogu.
Oby zatem jak najmniej było zgrzytów i fałszywych tonów... Spraw to, uczyń z nas jeden potężnie wybrzmiewający chór - Duchu Święty Stroicielu, przyjdź !
Kiedy byłam małą dziewczynką, nie cierpiałam robótek ręcznych. Każde zajęcia na lekcjach i próby podejmowane w domu były mordęgą. Paluszki nie słuchały. Nie śmigały. Nie wyrabiały szkolnej normy. Znienawidziłam szybko to zajęcie i porzuciłam je zaraz po uzyskaniu koniecznych ocen w dzienniku.
Dopiero wiele lat po nawróceniu, po kolejnym etapie tzw. wewnętrznego uzdrowienia, niespodziewanie zapragnęłam wrócić do tego tematu i chociaż troszeczkę nadrobić życiowe zaległości. Nie miałam na to już zbyt wiele czasu - ale to co wówczas wyhaftowałam wystarczyło, żeby sapnąć z satysfakcją, popatrzeć na swoje małe dziełko i.... wręczyć je wkrótce jako uroczy prezent hand-made. Babcia nie posiadała się ze zdumienia. Dzięki pomocy Ducha Świętego obaliłam nie tylko rodzinny mit, ale przede wszystkim - swój własny.
Czasem brakuje mi haftowania. To zajęcie jak żadne inne potrafi wyrabiać cierpliwość, odrywać myśli od bieżących spraw. Takie oderwanie nieraz bywa bardzo potrzebne, żeby nabrać dystansu do problemów, właściwie ocenić trudne sytuacje, wyciszyć myśli przelatujące przez głowę, ukoić nawał wrażeń i wspomnień. Czasem po prostu trzeba zrobić krok do tyłu i spojrzeć na wszystko innymi oczami. Może dlatego kobiety lubią robótki - bo wiele spraw przeżywają bardzo mocno, bo haftowanie jest jakąś formą oderwania się, zabezpieczenia przed stresem prób objęcia nadmiernej kontroli nad wszystkim ?
Różaniec też trochę tak wygląda - jak igła z nitką. Nawet nieco podobnie można go trzymać, tyle że inaczej przesuwają się palce. Nie lubiłam tej modlitwy przez wiele lat. Częściowo podświadomie - być może - z powodu wąskiego zakresu manualnych możliwości. Potem przeszłam długoletni etap buntu o zabarwieniu protestanckim, w którym w ogóle nie było mowy o jakimkolwiek zbliżeniu do modlitwy maryjnej. Przyszedł wreszcie jednak dzień, w którym pierwszy raz w życiu załapałam - o co w tej modlitwie chodzi. Wspomnienie tamtej chwili łaski jest jak pozłacana nitka w wyszywanym obrazku mojej przeszłości.
***
Różaniec jest trochę jak haftowanie barwnej rzeczywistości, tworzenie nowego obrazu własnego życia, albo szykowanie dla kogoś prezentu. Ta modlitwa potrafi wyrabiać cierpliwość, odrywać myśli od bieżących spraw. Takie oderwanie nieraz bywa bardzo potrzebne, żeby nabrać dystansu do problemów, właściwie ocenić trudne sytuacje, wyciszyć myśli przelatujące przez głowę, ukoić serce rozedrgane od fali wrażeń i wspomnień. Czasem po prostu trzeba zrobić krok do tyłu i spojrzeć na wszystko oczami Jezusa. Trzeba zabezpieczać się stale przed bałwochwalczą niewiarą w to, że Bóg ma kontrolę nad wszystkim. A my wciąż próbujemy trzymać wszelkie sprawy we własnych rękach. Nie przychodzi nam do głowy, że mówiąc zdecydowanym tonem "Spokojnie, panuję nad wszystkim" - być może łamiemy pierwsze przykazanie.... Ktoś inny jest od panowania nad wszystkim, i możesz być pewien (pewna), że to najbardziej właściwa Osoba we Wszechświecie. Więc spokojnie zajmij się swoimi robótkami.
***
Zawsze dziwiła mnie lakoniczna uwaga Ewangelisty dotycząca losu ubrań Jezusa po ukrzyżowaniu. Tunika nie była szyta, ale cała tkana od góry do dołu. No dobrze, po co mu było o tym pisać, skoro nie miał nic wspólnego z krawiectwem i był z zupełnie innego, rybackiego świata ? Pewnego dnia wpadła mi do głowy myśl, że tunika tkana w całości od góry do dołu, to nie byle co. Zapewne wymagała godzin pracy, skupienia, przymiarek, poprawek. Jeśli wyszła spod ręki Maryi, to naprawdę musiała to być porządna i dobrze zrobiona rzecz, która wystarczyła Jezusowi na wiele dni.
Więc jeśli modlisz się za kogoś na różańcu - to skąd wiesz, czy właśnie nie wyszywasz dla niego ozdobnej jak wielkanocny ornat duchowej tuniki, która będzie może i delikatna, ale potrzebna.... Jeśli będziesz wytrwały (wytrwała) i nie porzucisz swego dzieła, to znaczy - jeśli utkasz je od początku do końca - od góry do dołu, to może się ono okazać bardzo ważne nie tylko dla niego, ale nawet dla ludzi z zupełnie innego świata... Skąd wiesz, czy ta modlitwa nie będzie dla kogoś jak podarowany rycerzowi wysokiej jakości płaszcz do zbroi przeciw Złemu. Taki czysty heart-made - tyle że bez satysfakcji, bo jest niepotrzebna, a nawet niewskazana. Albo może jeśli wstawiasz się za kimś daleko żyjącym od wiary, za pijakiem i hulaką (niekoniecznie w dosłownym znaczeniu), może twoja modlitwa będzie jak utkanie i zarzucenie płaszcza okrywającego jego nagość przed Bogiem; historia jego życia znajdzie swoje miejsce w historii zbawienia... Dzięki pomocy Ducha Świętego bardzo małym dziełkiem obalisz diabelski mit o konkretnym człowieku.
Pamiętaj tylko, że podczas haftowania można się pokłuć - jeśli będziesz używać igły i nici bez roztropności. Wszystkie się poplączą, jeżeli pozwolisz sobie na jedną chwilę nieuwagi - jeśli odwrócisz oczy i myśli od najważniejszego celu : wyhaftowania na swoim życiu wizerunku Boga.
Budzę się nagle, wybita ze snu krótkim koszmarem.
Otwieram oczy. Niebo jest jeszcze trochę ciemne. Zdaje się, że to moja codzienna pora wstawania do pracy. Dzisiaj nie obowiązuje - jest sobota. Ale organizm tak się przyzwyczaił, że sam wyczuwa stałą godzinę i zarządza koniec spania.
Jest cicho i spokojnie. Odwracam się w stronę okna.
Sześć kolorowych frędzelków zwisa z parapetu. Wystarczy sięgnąć ręką i dotknąć ich palcami. Coś jakby dalekie echo "Stworzenia Adama" z Kaplicy Sykstyńskiej. Dotyk dwóch osób, rozdzierany właśnie decyzją na obdarowanie wolnością.
Frędzelki kolorowych zakładek i pożółkłe kartki. Ten mój brewiarz nie jest ani nowy, ani zadbany, ani świeży i pachnący. Dostałam go od klarysek kapucynek, kiedy akurat nie miałam pracy i pieniędzy, żeby kupić sobie ostatni brakujący tom. Dostałam "w spadku" po jednej ze zmarłych sióstr. Nie wiedzieli o tym ci, którzy podczas wakacyjnych rekolekcji z uznaniem spoglądali na niego i zauważali, że taki.... zużyty. Usłyszałam pochwały za przejaw wieloletniego modlitewnego trudu.... innej kobiety. Nie chciałam ich. Ale może dzięki temu będę miała większą świadomość obcowania świętych. Ona nadal się modli - tyle, że już nie po tej stronie, więc nie są jej potrzebne strony brewiarza.
Szaty Jezusa też musiały być zabrudzone od wędrówek i od ciągłego dotykania. Pchali się na Niego, napierali, szukali uzdrowienia, szukali zrozumienia. Jego tunika i płaszcz niekoniecznie mogłyby na mnie zrobić pozytywne wrażenie estetyczne. A jednak były przesiąknięte Jego mocą, gdy szedł przez miasteczko, otoczony tak ściśle ludźmi, że szpilki nie wetkniesz. Zupełnie jak na procesji Bożego Ciała.
***
Przedziera się przez tłum kobieta. Łapie kilka zakurzonych frędzli Jego płaszcza, które zwisały tuż przy ziemi. Nie było cicho i wygodnie, nie było samotnie. Nie wystarczyło sięgnąć ręką i dotknąć palcami. Trzeba było upaść do tych frędzli nisko. Nachylić się na sam dół. Jednakże tylko tam.... było najmniej tłocznie. Najwięcej przestrzeni i możliwości, żeby Go dotknąć. Wyciągnąć dłoń ku Bogu jak Adam w Kaplicy Sykstyńskiej.
Bóg stworzył tę kobietę wiele lat temu, a ona mogła właśnie teraz stworzyć Mu szansę na przemienienie jej życia. Zapewne posiadała w tym momencie taką świadomość obcowania ze Świętym, o jakiej nawet nie mam pojęcia, gdy chwytam brewiarz zmarłej zakonnicy i palcami przekładam zakładki zabrudzone... jak frędzelki płaszcza po długiej wędrówce. Na początku nie robiły na mnie pozytywnego wrażenia estetycznego. Chciałam szybko uzbierać pieniądze i kupić własny egzemplarz. Teraz już nie oddałabym tego tomu za dziesięć nowych, bo jest przesiąknięty mocą modlitwy trwającej o wiele dłużej niż moje życie.
***
Przedziera się przez tłum kobieta. Nie było ważne, co ludzie pomyślą. Nie było ważne, że ktoś może zrobić jej krzywdę - przewrócić, kopnąć, roześmiać się, pokazać palcem dziwaczne zachowanie odstające od społecznej normy. Liczył się tylko ten jeden moment w jej życiu. Drugiego takiego nie będzie. Tylko ten jeden cel skupiający cały wysiłek i dążenia : dotknąć Jezusa.
Innego celu nie miała, bo była chora.
Gdyby była zdrowa, miałaby więcej szlachetnych celów życiowych. Stabilizacja, mężczyzna, piękny ślub, dom, dzieci, praca, doskonalenie się, hobby, przyjaciółki, wspólnota wyznaniowa, działalność charytatywna, pobożne i dobre życie....
Gdyby była zdrowa, nigdy nie stworzyłaby okazji sobie i Bogu, żeby przeżyć takie dotknięcie łaski, które odmieniło wszystko.
Jezus obrócił się i rzekł : Ufaj, córko!
Czemu powiedział "córko"? To przecież zwrot ojcowski.
A ona miała krwotok od wielu lat. Może dlatego, że wypruwała sobie żyły, walcząc o jakikolwiek przejaw akceptacji w rodzinie, o dostrzeżenie w środowisku, o uznanie nauczycieli, o respekt w pracy, o pozycję społeczną - bo nie zaznała miłości od własnego ojca? Może wychował ją w poczuciu, że nie spełnia jego oczekiwań i przez całe dorosłe życie robiła wszystko po to, żeby wreszcie zadowolić go i usłyszeć pochwałę? Może nie miała wiary w to, że Bóg w nią wierzy i dlatego nie uwolniła się od dziecięcej potrzeby odczuwania potwierdzającej tożsamość obecności rodziców? Bo do tego trzeba pobytu w świątyni i wejścia w relację z Bogiem. Dwunastoletni Jezus to wiedział, gdy pierwszy raz świadomie zostawił mamę i tatę... dla Boga w Jerozolimie. A ona tyle samo - dwanaście lat - cierpiała na upływ krwi ! Może po prostu we właściwym momencie nie opuściła rodziców... w swoim własnym wnętrzu, żeby zrobić w nim miejsce na świątynię Boga. Wciąż była uzależniona w swojej samoocenie od ich opinii, chociaż od dawna była samodzielna, mieszkała o trzy godziny drogi od nich, widywali się rzadko i nie było telefonów komórkowych.
***
Żaden dźwięk we Wszechświecie nie ma takiego brzmienia dla ucha i serca kobiety, jak pochwała własnego ojca.
Nawet jeśli on ma osiemdziesiąt lat, a ona pięćdziesiąt.
"Twoja wiara cię ocaliła" - chwali ją po ojcowsku Jezus i to jest dla niej uzdrawiające.
***
W tej samej chwili, gdy sięgała dłonią do frędzli Jego płaszcza, nic jej nie ułatwiało realizacji marzenia. Bóg stał tyłem do niej. Wokół siebie miała napór dźwięków, ludzi, głosów, zapachów, utrudnień. Nie była przebojowa i nie torowała sobie drogi łokciami. Nie była osobą znaną i wpływową - ludzie nie rozstąpili się przed nią, jak przed Jairem.
A jednak po prostu... m u s i a ł a Go dotknąć, bo wiedziała w sercu, że tylko taki dotyk ją uleczy, że tylko On ma prawdziwą miłość.
Nie była zachłanna. Nie rzuciła się na Niego. Nie krzyczała, żeby stanął. Nie prosiła nawet, żeby się odwrócił. Nie stawiała warunku, że musi Go zobaczyć, żeby coś się zmieniło. Nie skoncentrowała na sobie niczyjej uwagi.
Ważne było tylko jedno : znaleźć się blisko Boga.
Nie prosiła ludzi wokół, żeby uszanowali jej chorobę, żeby zrobili dla niej miejsce, żeby ją przedstawili Nauczycielowi, żeby współczuli, żeby poparli prośbę. Ewangelista nie dowiedział się nawet, gdy po latach pisał swoje dzieło, jak miała na imię.
Usłyszała od Boga w tej najważniejszej życiowej chwili więcej, niż samo wezwanie po imieniu. Dostała od Niego uważne spojrzenie - zainteresowanie - i pozwolenie na dotyk zupełnie inny niż ten, którego doświadczali ludzie wokół niej.
Dostała Słowo rozpoczynające rzeczywistość bardzo bliskiej więzi : córko.
To było właśnie to, czego najbardziej potrzebowała. Rozjaśniające codzienność zaufanie Boga, pozwalające przetrzymać atakującą ciemność, cierpienie i choroby. Ciepło Jego przyjaźni, rozświetlające najmroczniejsze kąty naszego spojrzenia na życie. To było właśnie to.
Już na samym wstępie, na samym początku naszego życia doświadczamy bezradności i potrzebujemy czyjejś obecności.
Jeśli zapłacze niemowlę, mama nachyla nad nim twarz, wyciąga doń ręce i mówi z uśmiechem: jestem. Skoncentrowała na nim całą swoją uwagę i nieraz to doznanie wraz z tym jednym słowem wystarczy, żeby maleństwo uspokoiło się.
Na wołanie nieco starszego dziecka mama lub tato odpowiada z drugiego pokoju : jestem! Nie zawsze muszą odrywać się od pracy i zjawiać się przy nim. Czasem wystarczy proste zapewnienie o obecności. Dźwięk głosu.
Podobnie w przedszkolu - gdy malec oddzielony świeżo od rodziców przyzwyczaja się do nowego otoczenia i nowego rytmu dnia, potrzebuje czasem w trudnym momencie przytulić się do swojej pani, usłyszeć jej kojący głos: jestem - i po chwili może bawić się dalej. Poczuł się bezpieczny, zauważony, nie pozostawiony sam sobie.
Zapewnienie o obecności.
Czasem, gdy obserwuję dzieci adaptujące się do warunków przedszkolnych i tęskniące za obecnością mamy, przychodzi mi na myśl biblijny opis spotkania Mojżesza z Jahwe. - Co mam powiedzieć ludowi o Tobie? - pyta Mojżesz.
Ten człowiek już nie pyta Boga "kim jesteś?" dla własnego zaspokojenia egzystencjalnego. Trawi go raczej świadomość nieumiejętności przekazania innym czegoś, co nieujmowalne werbalnie... a co trzeba przekazać.
Bóg odpowiada Mojżeszowi jednym słowem : Jestem.
Tożsamość wyrażona zapewnieniem o obecności.
Jak rodzic nad dzieckiem. Spokojna twarz nachylająca się z uśmiechem nad nieporadnym człowieczkiem. Czule powtarzane zapewnienie. Tęsknisz, bo jesteś oddzielony od Taty i Mamy jak dzieciak w przedszkolu, umieszczony wśród innych ludzi, nie dopasowany do nich, podporządkowany ustalonym schematom działania, podległy własnemu zmęczeniu i niemocy, uzależniony od innych. Niby wszystko czego potrzebujesz, masz zagwarantowane - ale i tak... tęsknisz.
Jednak słyszysz wciąż zapewnienie, że cię nie zostawia. Chociaż może czasem przyjść takie poczucie, gdy stanie się coś tragicznego. Jeśli tak się zdarzy... i Bóg milczy - to może tylko dlatego, że na widok twojego bólu wzruszenie i współczucie odebrało Mu głos.
Ale miej pewność, że właśnie teraz najmocniej skoncentrował na tobie całą Swoją uwagę... jak młoda mama na zapłakanym niemowlaku.
Zapewnienie obecności.
Stworzeni na Jego obraz i podobieństwo.... j e s t e ś m y.
Może dlatego rodzi się w nas czasem ogromne pragnienie by powiedzieć komuś, że się za niego modlimy. Wraz z pragnieniem - dylemat. Obrazek rodem ze starych disneyowskich kreskówek. Zamilcz, niech nie wie lewica co czyni prawica; poza tym niewiele się zmieni, bo co ty tak naprawdę możesz wymodlić sama jedna.... - szepcze diabełek na lewym ramieniu. Napisz mu o pamięci, napisz tylko "jestem", przecież to święta prawda i prosto z serca...., a poza tym wiesz, że trzeba - szepcze aniołek na prawym ramieniu.
Wybór należy do ciebie - ostrzega niebieski minister do spraw rozwoju odpowiedzialności za siebie.
Zapewnienie kogoś o pamięci w modlitwie jest formą wyrażenia obecności Boga. Bywają jednak takie chwile, gdy widząc czyjeś cierpienie - milkniesz. Jakiekolwiek słowo byłoby naruszeniem poszanowania dla tego cierpienia... naruszeniem przeżycia najgłębszego współczucia i miłości, jakich jesteś w stanie doznać na taki widok. Zarazem jednak nie możesz już oderwać myśli od tego człowieka... Serce tętni pragnieniem pomocy.
Więc jeśli Bóg milczy - to może dlatego, że jakiekolwiek słowo byłoby naruszeniem poszanowania dla twojego cierpienia... oraz naruszeniem przeżycia najgłębszego współczucia i miłości, jakiego On doznaje na twój widok.
Mimo pozornej ciszy nie zwątp w fakt, że właśnie teraz koncentruje On na tobie całą uwagę, nie może oderwać od ciebie myśli, Jego Serce tętni pragnieniem, by ci pomóc.
Nikt nigdy nie był, nie jest i nie będzie bliżej ciebie - niż On.
Dzień wolny od pracy zaczynam późno, leniwie.
W mieszkaniu błoga cisza. Smakuję każdą minutę.
Prysznic, śniadanie, małe sprzątanie.
Po kawie budzę się wreszcie i powoli ogarniam.
Laptop włączony. Krótka wędrówka po stronach internetowych. Niespodziewanie natrafiam na informację o zamordowaniu księży w kraju egzotycznym i dalekim : Kongo. Kilkuzdaniowa sucha wzmianka. Ponieśli śmierć we własnych mieszkaniach. Policja ujęła sprawców.
Deszcz pada. Herbata ostygła trochę, można dodać miód i cytrynę. Na stole rogale marcińskie, nieodłączny element obchodów Święta Niepodległości w Poznaniu.
Jak mi dobrze - tu i teraz. Chociaż raz nie trzeba się spieszyć.
***
Wreszcie świeżość i gotowość umysłowa osiągnięta.
Zatem czas na brewiarz.
11. listopada, wspomnienie świętego Marcina.
Czytanie z jutrzni.
Pamiętajcie o swych przełożonych, którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę. Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także i na wieki.
Przychodzą mi nagle na myśl kongijscy męczennicy. To ten sam dwudziesty pierwszy wiek i ten sam Kościół, w którym ja żyję. Żadnej stylizowanej hagiografii tu nie ma - jedynie inna szerokość geograficzna. Wybrali Jezusa i zginęli z tego jednego powodu. Jak silna musiała być ich wiara. Możesz teraz rozpamiętywać koniec ich życia. Naśladuj ich wiarę.
Jest mi chyba zbyt dobrze w moim mieszczańskim ciepełku, by prawdziwie zrealizować tę wskazówkę. Naśladuj ich wiarę... - wiarę tych księży kongijskich? Żyli w zagrożeniu, w zamęcie, w jaskini lwów. Nie wycofali się, choć zapewne wiedzieli, że mogą za swój wybór zapłacić życiem.
Czy ja w ogóle czymkolwiek płacę za swój wybór?
Bo jeśli nie - to znaczy, że nic mnie on nie kosztuje.
A jeśli nie kosztuje, to nie ma wartości.
***
Święci męczennicy z Konga ginęli może w tym samym momencie, gdy w moim katolickim (podobno) kraju powstrzymałam się od znaku krzyża nad obiadem w barze bistro, albo gdy schowałam głębiej różaniec - żeby mi w autobusie nie wystawał z kieszeni. Albo gdy nachodziła mnie senność pod koniec kazania, gdy krzywiłam się na widok kolejki w sklepie, gdy martwiłam się ceną lekarstwa przepisanego przez lekarza, gdy marudziłam przez telefon mamie - że znowu przeziębienie mnie dopadło, że za dużo wzięłam sobie na łeb, że mam wszystkiego dość. Gdy stwierdzałam, że jestem zbyt zmęczona, by poświęcić Bogu pół godziny w kościele oddalonym od domu o... trzy minuty marszu.
Na szczęście w porę czyjaś odważna święta śmierć ustawia mnie do pionu.
Dla ich kapłańskiej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego - całego świata mojego - codziennego, oswojonego, małostkami i wygodami wypełnionego.
Kilka dźwięków gitary basowej. Przyglądam się palcom grającego. Pieśń jest bardzo spokojna, trwa długie kilka minut; słychać głównie śpiew, gitary klasyczne, perkusję i keyboard. Basista tylko powtarza te same ruchy na tych samych strunach. Wciąż tak samo.
Żadnych popisów. Solówek. Pełen spokój. A jednak dyskretnie nadaje brzmienie całej grupie instrumentów i wokalistce, cierpliwie wciąż powtarzając to samo.
Wraz z rozwojem muzycznej akcji klawiszowiec zaczyna dodawać coś od siebie, gitary klasyczne wplatają ornamenty, śpiew staje się mocniejszy i swobodniejszy. To nie studio, to scena. Niby tylko powtarzana jedna zwrotka i refren prostej religijnej pieśni - a wciąż coś nowego się dzieje, przyciąga uwagę słuchaczy.
I tylko gitara basowa : dum dum dum, zmiana tonacji, dum dum dum, zmiana tonacji, dum dum dum, zmiana tonacji, dum dum dum, zmiana tonacji. I od nowa : dum dum dum... Brzmi wciąż tak samo. A jednak dla dobrego brzmienia i rozwoju utworu, proste "dum dum" jest niezbędne temu zespołowi.
****
Kościół.
Miriam stoi nieco z tyłu, nie rzuca się w oczy.
Kilka słów powtarzanych w dwuczłonowej modlitwie. Uchwyt palców na supełku, i następny supełek, i następny, i następny, i następny.... Bardzo spokojnie. Długo. Właściwie nawet - nieustannie. Te same ruchy warg. Wciąż tak samo.
Żadnych popisów. Solówek. Pełen spokój. A jednak dyskretnie nadaje brzmienie całej wspólnocie, cierpliwie wciąż powtarzając przed Bogiem to samo.
Wraz z rozwojem Kościoła w dziejach pojawia się w nim wiele nowości. Święci dodają coś od siebie. Męczennicy wplatają świadectwo ofiary z życia, apostołowie ślą żarliwe listy do wspólnot, żony słuchają wyznań mężów, papieże piszą encykliki, matki wypraszają nawrócenia synom, wizjonerzy notują w liniowanych zeszytach objawienia, śpiew rodzących się znowu dziewic coraz mocniejszy, lingwiści ustalają coraz lepsze wersje tłumaczeń Biblii... To nie kolorowanka dla dzieci - to samo życie. Niby "tylko" powtarzane wyznanie wiary w jedynego Pana, Jezusa Chrystusa, i te same obrzędy - a wciąż coś fascynującego się dzieje, przyciąga uwagę wiernych.
I tylko dwuczłonowa modlitwa : ave Maria gratia plena - zmiana wieku - sancta Maria Mater Dei - zmiana obyczajów - ave Maria gratia plena - zmiana tłumaczeń biblijnych wersów - sancta Maria Mater Dei...... brzmi wciąż tak samo.
A jednak, dla dobrego brzmienia i rozwoju duchowego, proste Ave Maria jest niezbędne Kościołowi pielgrzymującemu.
Stabilizacja jest jednym z naszych celów życiowych. Chcemy spokojnie myśleć o bezpiecznym jutrze, wiedzieć o nim wszystko: ludzie, miejsca, dźwięki, zapachy. Chcemy mieć "swoje środowisko". Znajome, przewidywalne, oswojone, bezpieczne.
Stabilizacja życiowa.
Przejaw dojrzałości i odpowiedzialności.
Jest trochę jak słoik miodu stojący na stole w jasnym przestronnym pokoju, a my - jak dziecko, które usiłuje go dosięgnąć. Dorosnąć. Spróbować.
Stopniowo udaje się coraz więcej. To normalne. Wsadzamy do słoika czubek palca; kończymy szkołę, znajdujemy pracę. Zanurzamy w miód dwa palce, oblizujemy; wyprowadzamy się z domu. Zaczynamy nowe życie.
Czasem nowe życie to tylko forma ucieczki od starego.
Im głębiej sięgamy po słodką stabilizację, tym bardziej lepią się nasze dłonie. Zdumieni własnymi sukcesami i przemęczeni od nadmiaru pracy przecieramy oczy. W tym momencie lepki miód dostaje się z palców na rzęsy. Zaczyna utrudniać powiekom mruganie, stopniowo osłabia nawilżanie oczu łzami (nad własnym grzechem), czasem drażni kąciki osłabiając spostrzegawczość (duchową). Mamy coraz węższe pole widzenia. Posklejane rzęsy trudno dobrze pomalować. Przestajemy pięknieć od braku dostatecznego kontaktu ze Stwórcą.
Jeśli w codziennym pędzie nie znajdujemy czasu na przemycie twarzy i dłoni świeżą wodą Słowa i Spowiedzi, wówczas coraz mniej Światła dociera do oczu.
****
Słoik z miodem łatwo rozbić, zrzucić na podłogę w jednym ułamku sekundy. Rozpryśnie się w drobny mak. Miód wymiesza się z kawałkami szkła, uniemożliwiając dalsze smakowanie. Nie przewidzisz tego i nie odwrócisz. Nie powstrzymasz. Jednak często dopiero w dramatycznych życiowych sytuacjach zaczynamy trochę pojmować, czym jest modlitwa - gdy zamiast psalm 88 odczytywać w nieszporach kolejny raz jak starą baśń, pewnego dnia znajdujemy w nim własne przeżycia - wtedy nagle czas przestaje płynąć.... a zaczyna płynąć modlitwa i prawdziwe łzy. W takim momencie nie są Panu Bogu obce uczucia wychowawcy, który po wielu próbach osobistego dotarcia do wychowanka, widzi w nim nagle dokonanie długo wyczekiwanej przemiany.
Może więc bardziej powinnam chcieć w moim życiu codziennego trwania w woli zbawiania innych razem z Jezusem tak, jak On tego pragnie... niż chcieć budować swoją małą stabilizację we własnej zindywidualizowanej wersji pomysłu na życie. Wciąż nie dorastam do wzoru Jezusa: trzydzieści lat żyjącego spokojnie w jednym miasteczku, w stabilnym środowisku rodziny i sąsiadów - a jednak w pełni wolnego do zostawienia wszystkiego i wyjścia z domu we właściwym czasie; gotowego do podjęcia nieustającej wędrówki, ciągłego przebywania wśród rzesz ludzi, nauczania, uzdrawiania, formowania uczniów i... nocnej modlitwy.
Być może byłoby lepiej dla ustabilizowania nas w wolności wewnętrznej, gdybyśmy nieustannie usiłowali tylko jednego: dorosnąć do wymiaru Jego ofiarnej miłości.
Na niektórych wizerunkach Matki Bożej Nieustającej Pomocy widoczna jest czerwona linia umieszczona tuż przy granicy obrazu. Znajdując się w pewnej odległości od postaci Jezusa i Maryi, okala je dyskretnie.
Cienka czerwona linia.
Istnieje film o takim tytule. Dramat wojenny. Ukazuje walkę wojsk amerykańskich z japońskimi w 1942 roku. Okrutna wojna toczy się egzotycznej scenerii Wysp Salomona, na oczach niczego nie rozumiejących tubylców i.... widza, którego coraz bardziej przytłacza bezsens całej sytuacji.
Cienka czerwona linia.
Trochę dramatu wojennego mamy w codziennym życiu duchowym. Każdy ma swoje własne pole walki o wierność, o łaskę, o dobro, o decyzje, o wytrwałość, o siebie samego. Nieraz szybko rozpoznajemy pokusę, a nieraz wcale. Potrzebujemy kogoś, kto rozjaśni nasze wątpliwości i nie nasze myśli jednym celnym zdaniem... - żeby pomóc nam nie przekroczyć bardzo delikatnej granicy łaski.
Cienkiej czerwonej linii.
Żołnierzom na wojnie potrzebna jest baza. Specjalna strefa bezpieczeństwa, w której można odpocząć, odbudować kondycję, wzmocnić organizm. Przestrzeń pozbawiona zagrożenia. Zagrożenia nie ma tam, gdzie nie ma wroga. Wroga nie ma tam, gdzie nie ma on żadnego dostępu. Wyobraźcie sobie człowieka, który nigdy nie zgrzeszył, to znaczy: nie sprzeciwił się Bogu, ale w każdej sekundzie życia był Mu podporządkowany bez jakiejkolwiek próby odwrócenia się od Stwórcy. Człowieka, który WCALE nie był podatny na pokusy Złego, a TYLKO na natchnienia Ducha świętego. Człowieka, który jest jak tajemniczy rajski ogród: pełen Bożego życia, zapieczętowany, niedostępny dla intruza.
Wyobraziliście sobie? Ogarnął was zachwyt? Doznacie większego: taki człowiek istnieje. Jest kobietą. Ma na imię Miriam. Delikatna, nie rzucająca się w oczy, ale niezbędna do pełnego wizerunku.... Kościoła w sercu - jak ta dyskretna barwna linia, co ubogaca pozłacaną ikonę.
Cienka czerwona linia.
Za tą granicą, blisko Jej Osoby, jest bezpiecznie jak w najlepszej bazie. To naprawdę inny świat. Przestrzeń siły, łaski i pokoju. Czasem odczuwalnych, czasem nie. Nie szukamy jednak przeżyć.... lecz przemiany. Umocnienia. Przejmującego duszę zapewnienia, że ktoś naprawdę rozumie nasze serce, nasze uczucia, nasze zmagania i chropowatości. Takie zapewnienie sprawia, że wychodzisz z modlitwy inny (inna), niż wszedłeś (weszłaś). Pięć minut dobrze spędzonych za murem zapieczętowanego ogrodu uzdalnia do dalszej walki o wiele skuteczniej, niż trzy nowe postanowienia i siedem smsów z prośbą o wsparcie.
Nie wstrzymuje nas od częstego przebywania w tym ogrodzie nic - poza jednym: brakiem decyzji na wejście.
Słuchaj, kochanie moje... - zwracamy się do bliskiej osoby, zaglądamy w oczy i zaczynamy z przejęciem poważną rozmowę, do której przygotowywaliśmy się przez kilka dni. - Zależy mi na tym, żebyś...
Chcąc wywołać określoną zmianę lub wpłynąć na czyjąś decyzję, zaczynamy mówić „po naszemu”. Wybieramy starannie miejsce rozmowy. Przywołujemy używane tylko w domowym gronie sformułowania. Zmieniamy ton głosu, dobieramy odpowiednie słowa. Czasem pieszczotliwe i słodkie. - Zgódź się, moja żabko, moja rybko, moje słoneczko...
Obdarowujemy kogoś dobrym słowem, ponieważ go kochamy; zarazem czegoś konkretnego chcemy, więc umiejętnymi staraniami poruszamy jego serce. Przekonujemy go, angażując swoje i jego uczucia.
Jeśli się uda – wówczas zapada decyzja i..... coś się zmienia w naszym świecie.
***
Z Panem Bogiem bliskość chętnie deklarujemy. Zmęczeni po całym dniu pracy, obciążeni długą listą problemów, kierujemy kroki do świątyni. Znamy tu każdy szczegół i dlatego na żadnym się nie koncentrujemy. Nie zaglądamy Bogu w oczy. Raczej zapatrzeni w nieokreślony punkt zaczynamy... poważną rozmowę - do której nie jesteśmy przygotowani, bo nie mieliśmy czasu.
Kyrie eleison. Christe eleison. Kyrie eleison.
Ale co to właściwie znaczy i jak należy to przeżywać.....?
Jezu, usłysz nas. Jezu, wysłuchaj nas.
Powtarzamy spokojnie i bezbarwnie. Wszak przyzwyczajeni jesteśmy. Obca jest nam - ludziom zaangażowanym, dojrzałym i ukierunkowanym - bartymeuszowa determinacja i świadomość otrzymania niepowtarzalnej życiowej szansy na łaskę. Drugiej takiej szansy nie będzie... właściwie.... chyba, że jutro....?
Ojcze z nieba, Boże. Synu Odkupicielu świata, Boże. Duchu Święty, Boże. Zmiłuj się nad nami. Mogę wymówić te zwroty tysiąc razy i ani razu nie mieć świadomości, że naprawdę potrzebuję zmiłowania: otulającego nachylenia przepełnionego takim współczuciem, że z oczu wybucha strumień łez i nawet o rozmazanym tuszu już się nie myśli.
A potem kilkanaście epitetów, które mogą brzmieć jak infantylny drukowany wpis złotą czcionką do wygrywającej melodyjkę kartki z życzeniami. Albo... jak dawno oswojone a wciąż żywe, intymne sformułowania używane w arcyważnych chwilach; kierowane cicho, czule i w skupieniu do słuchającej najbliższej osoby: żywego Boga.
Wezwania, które poruszą Jego Serce.
Jezu, Synu Boga żywego – zmiłuj się nad nami. Jezu, odblasku Ojca – zmiłuj się nad nami. Jezu, jasności światła wiecznego – zmiłuj się nad nami. Jezu, królu chwały – zmiłuj się nad nami. Słowa odciśnięte trwałą czcionką na ostatniej stronie mojego brewiarza.... ale czy na pierwszej stronie mojego serca?
Od braku czułości wybaw nas.
Od braku wzruszenia wybaw nas.
Od braku determinacji wybaw nas, Panie.
***
Nieważne, czy i w jakim jesteś kościelnym ruchu. Nieważne, jakie pełnisz funkcje we wspólnocie, ile lat religijnego stażu masz za sobą. Nieważne ilu znasz księży, liderów i animatorów, ile domów rekolekcyjnych odwiedziłeś (odwiedziłaś) i w ilu ważnych spotkaniach wziąłeś (wzięłaś) udział. To naprawdę nie ma znaczenia.
Liczy się tylko jedno: czy na głos twojego prostego błagania wzrusza się Jego Serce. Jeśli tego doświadczysz – coś się zmieni... nieodwracalnie między wami.
„Święta Maryjo Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, amen”. Powtarzamy odruchowo. Zastanawiamy się w tym momencie, co uszykować na jutrzejszy obiad, kiedy zadzwonić do babci i czy wypłata jest już na koncie.
Potrzebujemy modlitwy jak powietrza, jak światła, jak ciepła. Potrzebujemy jej teraz, bo właśnie teraz toczy się walka o nas. Diabeł jak lew ryczący krąży szukając, kogo pożreć. Żadna wielka zwierzyna mu nie umknie..... może tylko mała mysz się prześlizgnie? W takim razie dobrze, że dla świata jestem szarą myszą.
Potrzebujemy modlitwy Miriam w natłoku spraw, zdarzeń, obrazów, myśli, pogróżek, osób, wspomnień... Rozpaczliwie potrzebujemy wsparcia kogoś bliskiego, kto stanąłby za nami, położył rękę na ramieniu i z kojącym uśmiechem szeptał do ucha : nie bój się.
Przecież to słowo w ogóle do nas nie przemawia. Nie jesteśmy koczownikami. Nie jesteśmy pasterzami. Żyjemy w pośpiechu i zgiełku. Zamiast przydomowych zwierząt hodujemy dyplomy, nałogi albo mięśnie.
Baranek.
Patrzymy na Niego krótko, uniesionego nad ołtarzem po konsekracji.
Chylimy głowę zamiast pożerać Go wzrokiem.
Baranek.
Chwilę później bardzo mały, bardzo kruchy i podatny na każde złamanie, ucieleśniony - wędruje między ludzi, jakby szedł w stado w poszukiwaniu bliskości.
Jak prawdziwy osamotniony baranek, tak i ten szuka mamy... zastępczej, u której mógłby się przytulić i nakarmić, bo wygłodniał zamknięty zbyt długo w zimnej skrzynce o łacińskiej nazwie.
Szuka miłości jak pokarmu.
Więc został pokarmem z miłości.
Baranek.
Poniekąd wszyscy jesteśmy dla Niego jak rodzina zastępcza.
Więc niech tak się czuje po przyjściu do nas, jak w rodzinie.
Oby mógł nakarmić się naszym czułym kochaniem.
Tej strawy nic Mu nie zastąpi.
Baranek.
Jak taki mały, bezradny, kruchy – może gładzić grzechy świata?
Biorąc je na siebie, jak kawał drewna na ramiona. Biorąc je w siebie, jak setki razów okaleczających całe ciało. Wchłaniając – jak wchłania się w milczeniu ostre dźwięki szyderstw i przekleństw.
Jak kawałeczek niekwaszonego chleba, co wchłania kroplę wina.
Jak przełożona zakładką delikatna stronica, co cierpliwie wchłania wszystkie słone kropelki płynące wartko – chociaż psalmami chwalebnymi zapełniona.
Baranek, który zgładził grzechy świata.
Pozwolił, by pogrążyły się razem z Nim w otchłani.
I nie pozwolił sobie na pozostanie tam.
To był krok umożliwiający Mu codzienne pochłanianie nas miłością.
Baranku bardzo kruchy a wieczny, który gładzisz nasze grzechy – zmiłuj się nad nami.
Chciałabym być szczęśliwa, ale nie poznałam nikogo. Czas płynie, moje rówieśnice mają już dzieci. Znajomi po ślubie wycofują się z kontaktu ze mną. Niektórzy zmienili pracę i mieszkają daleko, w kraju albo za granicą. Jedni po drugich - wszyscy znikają... Coraz więcej czasu przeznaczam na pracę i jestem już przemęczona. Jestem przepracowana. Coraz trudniej samotnie żyć.
Skarga, którą Jezus słyszy w sercach wielu kobiet.
****
Przyglądam się scenie Zwiastowania w piętnastowiecznej wizji Fra Angelico.
Archanioł i Maryja mają taki wyraz twarzy, jakby z fascynacją rozmawiali o najgorętszym newsie podanym właśnie we wszystkich stacjach radiowych i telewizyjnych. Wyciągają ku sobie głowy w zapamiętałym szybkim słodkim dialogu. On - przyfrunął właśnie, przed chwilą. Wcale nie dostojnie. Nie archanielsko. On tu szalonym pędem przygnał co tchu, żeby jej POWIEDZIEĆ; w zapamiętaniu potknął się i właśnie wyrzuca lewą nogę do przodu, żeby złapać równowagę. Skrzydła jeszcze ma wygięte od szalonego lotu.
I chociaż niezbyt była dopasowana, z tymi wyrafinowanymi korynckimi zwieńczeniami i łagodnymi łukami swojej przestrzeni życiowej, do ostrych końców gabrielowych skrzydeł - nie miała problemu z nawiązaniem kontaktu. Nie była człowiekiem, który ma inne zdanie na swój własny temat i inny pomysł na swoje życie, niż Pan Bóg. Nie rozłożyła rąk bezradnie. Jak wytrawny dziennikarz gładko weszła w niespodziewaną rozmowę i rozpoznała pozawerbalny komunikat. Już po chwili mieli identycznie ułożone dłonie.
Kiedy człowiek umiera, przechodzi w inny stan; jego ciało sztywnieje.
Kiedy człowiek się modli, też czasem może zesztywnieć - zapomina o upływającym czasie, aż w końcu uświadamia sobie, że trwał w bezruchu zbyt długo. Teraz trzeba ożywić członki, pobudzić krążenie krwi.
U niektórych osób sztywnienie ciała wywołane jest przez choroby neurologiczne. Powoduje to konieczność zmagań z własnymi ograniczeniami fizycznymi... lecz one właśnie zabezpieczają tych ludzi przed sztywniactwem - przed pychą, walką o zaistnienie w świecie i górowanie nad innymi.
Czasem sztywnieje się z przerażenia na widok własnych grzechów lub podczas zmagań z Przeciwnikiem.
Odkupienie - najważniejszy moment w całej historii Wszechświata - dokonało się właśnie wtedy, gdy Syn Boży... zesztywniał na krzyżu. I każde z tych naszych sztywnień jest trochę jak szansa upodobnienia się do Niego, jak mały kroczek w stronę wieczności, jak preludium do sztywnienia śmierci - ostatecznego momentu spotkania z Panem Bogiem.
Czasem ludzie denerwują się na Kościół Katolicki, że taki tradycyjny. Niereformowalny. Sztywny. Przychodzi mi wtedy myśl: może właśnie dlatego sprawia wrażenie sztywnego, że wciąż umiera - z tęsknoty i miłości, jak Oblubienica w Pieśni Nad Pieśniami. Ale świat tego nie rozumie.
Obyśmy tylko nie sztywnieli w życiu z powodu lęku o siebie, braku przebaczenia, pychy... - a jedynie odkupieńczo.
Tylko w wyniku trwania na modlitwie, która jest umieraniem z miłości.
Proszę Cię, narysuj mi baranka - powiedział Mały Książę do człowieka.
Dziecięca prosta prośba o zrealizowanie wielkiego marzenia, o zaspokojenie długotrwałej tęsknoty.
Może to bezsensowne skojarzenie : z kapłaństwem.
Ale skoro już zaistniało, dajmy mu się rozwinąć.
Bo przecież każdy dorosły człowiek nosi w sobie trochę dziecięcych pragnień. Przede wszystkim - każdy człowiek nosi w sobie pragnienie doświadczania bezwarunkowej miłości.
Pomijam już całą gamę ujawniających się psychicznych i emocjonalnych niedojrzałości wypływających ze zranień i z popełnionych grzechów.
Każdy po prostu chce być kochany.