Wszystko się w człowieku przyzwyczaja.
Jeśli koncentrujemy codziennie wzrok na tym samym przedmiocie, w końcu przestajemy go zauważać. Może być blisko, może być na wyciągnięcie ręki - i nic z tego. Nie dotkniemy go, bo chociaż widzimy, to nie zauważamy.
Jeśli koncentrujemy codziennie wzrok na tej samej osobie...
* * *
Przyzwyczajenie dopada nas w delikatny i subtelny sposób. Pajęczyną otula nam oczy cicho i niepostrzeżenie. Znowu te same psalmy. Znowu te same rytuały. Znowu te same gesty i słowa. Znowu – jak w małżeństwie – ta sama Osoba...
Znużenie, oswojenie, przyzwyczajenie i spodziewanie się już w życiu samych oczywistości - to nasza specjalność, która zamyka oczy ducha i zatrzaskuje wieko wewnętrznej trumny.
Na szczęście mamy lekarstwo na przyzwyczajenia : życie.
Nawet nie trzeba o to, by się z oswojenia uwolnić, specjalnie starać – wystarczy zanurzyć się w życie, ono samo wyrywa nas ku nieociągającemu się, niegasnącemu wstawiennictwu. Kłopot w tym, że o mocy wstawiennictwa i bogactwie jego rodzajów zapominamy. Machamy ręką, uznajemy że “takie życie jest i trudno” albo "ja nikogo zmuszać nie będę" albo "kijem Wisły nie zawrócę". Oswajamy się, znowu się oswajamy - z trudnościami, chorobami, ciemnościami. Oswajamy się, zamiast zrywać się do lotu prośby, dziękczynienia i przeproszenia.
Czasem dopada mnie znużenie brewiarzem. Szczególnie wtedy, gdy jestem bardzo zmęczona wieczorem, a trzeba usiąść do nieszporów. Idzie jak po grudzie, aż wreszcie.... budzi mnie i otrzeźwia lista próśb. A ona najczęściej zawiera same trudne tematy. Konkretne imiona konkretnych ludzi, którzy mają konkretne problemy albo konkretne sprawy wymagające pomocy Bożej. Niektóre są już na tej liście na stałe – i zostaną na zawsze. Inne są już długo i będą jeszcze długo, aż pewnego dnia wygasną. Jeszcze inne są jak ostatnie informacje w telewizyjnych wiadomościach – pojawiają się na krótko i znikają.
Ale takie właśnie jest nasze życie, które w nasze życie... modlitwy wnosi świeżość i przebudzenie. Wystarczy solidnie się przejąć losem innych.
Problem w tym, że przejęcie się losem innych wymaga ode mnie odwrócenia wzroku od siebie samej. A przecież to takie przyjemne – wciąż wpatrywać się w lustro... zamiast w Oblicze Jezusa.
Więc... czy Panu Bogu nasze prośby w sprawach bolesnych i trudnych (czasem aż tak, że w sercu ból piecze) są potrzebne?
Może czasem bardziej są potrzebne nam samym, żebyśmy na modlitwie nie posnęli jak apostołowie w Ogrójcu.... i nie zatracili żywej relacji z Nim, nie zatracili szczerych przed Nim łez, nie zatracili prawdziwych wobec Niego – i wobec innych – uczuć.
Powinnam zatem podziękować trudnym sprawom życia mojego, mojej rodziny i moich przyjaciół.
One budzą mnie skutecznie do najważniejszej sprawy mojego życia.... – do życia modlitwy.
meroutka
|