Nadchodzą Święta Bożego Narodzenia. Abba Poimen mawiał, że każdy nadmiar pochodzi od demona. Adwent – przypatrzyć się własnym nadmiarom. Mam ich sporo...
Kim jest dla mnie Bóg? Z tych wielu seminaryjnych pytań stworzyło się to jedno. I odpowiedź – dla mnie samej zaskakująca – jest przestrzenią. Lakonicznie. Precyzyjnie. Sedno.
Ja, nie dość, że w klatce własnych egoizmów, narcyzmów itp., to jeszcze z powrastanymi w ciało prętami klatki – poranienia, kompleksy, lęki, żale... I tu Pan Bóg otwiera tę klatkę, usuwa pręty (boli bardzo czasami – szczególnie, gdy mocno wrośnięte) i co? – i coraz więcej przestrzeni. Bóg jest...
Na każdej wystawie rzemiosła japońskiego (tym razem Złota Japonia) przeżywam zachwyt i wzruszenie precyzją, cierpliwością i miłością twórcy do przedmiotu. Bo jakże inaczej wytłumaczyć godziny mozolnej pracy nad detalem, żeby otrzymać (niemal) doskonały przedmiot, godziny bez pośpiechu, bo proces to proces i trwa tyle czasu, ile potrzebuje. Ile w tym kontemplacji, znajomości-poznania materii, w której się tworzy, bycia hic et nunc, taka mała wieczność, przedsionek nieba. Ale to tylko taka mała uwaga. To, co mnie zaskoczyło, to informacja, że potłuczone naczynia sklejano, a potem z tej rany, rysy na przedmiocie robiono ornament – a to z pomocą złotej (tak, złotej, a nie szlagmetalowej farbki), albo płatków złota cieniusieńkich jak mgła i równie delikatnych. W naszych antykwariatach też można kupić cenne (ale już wskutek pęknięcia mniej cenne) sklejone naczynia - mawia się o nich „destrukt”... Przypuszczam, że japoński rzemieślnik, ozdabiając poklejone naczynie nie postrzegał go w kategoriach destruktu, lecz uratowanego ulubionego naczynia, które jeszcze może nacieszyć oczy i posłużyć. Pan Bóg też tak działa. Z własnego przykładu mogę czerpać, że moje rany zamienia w ornament, coś przydatnego i jednocześnie coś pięknego.
Życzę nam, żebyśmy się stawali takimi coraz piękniejszymi naczyniami, z tymi płatkami złota, przydatnymi Boskiemu Garncarzowi i ludziom... i żebyśmy pomagali innym w klejeniu siebie i ozdabianiu płatkami złota. AMDG.
Słyszałam takie
powiedzenie i bardzo mi ono odpowiada: Jeśli chcesz zmienić świat, zacznij
odsiebie, bo do siebie masz najbliżej. Poruszę temat, który nie
jest łatwy, a dotyczy, ni mniej ni więcej, tylko majstrowania przy drugim
człowieku. Niestety, dość często słyszę dobre rady w stylu
„powinnaś/powinieneś” i „musisz”, a już najbardziej irytują mnie uwagi, które
zasadniczo należałoby kierować do Stwórcy, że stworzył kogoś zbyt: grubym,
chudym, pięknym, cienkim, brzydkim, wysokim, utalentowanym, niskim, zdolnym,
rudym, piegowatym itd... Ludzie mają lustra w domu i korzystają z nich, zatem
nie trzeba im dokopywać tym, co im już skutecznie otoczenie obrzydziło, a co
nigdy by się takim bez tego otoczenia nie stało. Gdzie tu jest miejsce na bezwarunkową
miłość, miłość Bożą? Hipokryzja! Niestety, w naszym środowisku, wspólnotowym, a
jakże, często słyszę takie uwagi kierowane pod moim adresem czy też cudzym,
jakoby z dobrego serca, i mam ich szczerze dość. Ludzie leczą swoje własne
kompleksy cudzym kosztem.Jeszcze raz
powtórzę: nie ma to nic wspólnego z miłością Bożą i dążeniem do świętości.
Wyśmiewanie się z cudzego wyglądu, szczególnie wówczas, kiedy jest on narzucony
genetyką, nie różni sięniczym od
wyśmiewania się z niepełnosprawności. Tak samo boli. Wiem, co mówię, bo
zaliczyłam sporo takich rzekomo życzliwych bądź żartobliwych uwag. Ciekawe,
gdyby kierunek tych uwag był odwrotny. Czy byłoby równie miło i śmiesznie?
Jestem przekonana, że nie. Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwości co do mojego
wywodu, odsyłam do Ewangelii św. Mateusza 7, 1-5. Pojmując szerzej tekstEwangelii – można go zinterpretować w ten
sposób – ty też nie jesteś idealny. Zatem - przypatrz się sobie w lustrze, bo
zapewne je masz... Żyj i daj żyć innym. Moja Babcia mawiała: Każdy ładny w
swojej skórze. I niech tak zostanie.
I've heard the story of David / And I've heard of Daniel inside the lion's din / Yes, I've heard of Job and his afflictions, oh, Lord / How they all kept the faith right til the end, yes, til the end / But when all hope, Lord, have seemed to fail / That's when my God, yes, His power prevails / One thing I know, yes, I really know, yes, I really know / Prayer changes things / Lord, it changes things
Yeah, do you know / Prayer changes things / Do you know God, child / Prayer changes things / I've been out on the stormy raging sea / Lord liftin' (me) / Yeah, I been hungry / I've been sick / I've been filled with misery / But along came Jesus / I'll tell the world God rescued me / One thing I know, yes, I know / Prayer changes things / God knows
Umm, you know prayer gives you strength when you're falling, hm... / And it'll unlock doors that been closed so long in your face / Oh, and it will raise a friend when you feel friendless, my Lord / And it will drive all your doubts and fears away, oh, Lord / Yes, the world may crush you, but you don't have to fret. / My God remembers when others forget, yes, one thing I know / Yes, I surely know, prayer changes things
Hey, do you know prayer, prayer changes things / Child, I've tried God and I know prayer changes things / I've been out on the stormy, Lord, Lord, raging sea / Lord liftin' (me) / Yeah, I been hungry / I've been sick / I've been filled with misery / But along came Jesus / I'll tell the world, God rescued me / One thing I know, yes / Prayer, prayer changes things
* * *
Znam historię Dawida / Wiem o Danielu w jaskini lwa / Słyszałam też o Hiobie i jego nieszczęściu, o Boże / Jak oni trwali w wierze, aż do końca, o tak, aż do końca / Ale gdy nadzieja zdaje się zawodzić / Wtedy moc Boga zwycięża / Jedno na pewno wiem / Modlitwa zmienia sytuacje / Modlitwa zmienia sytuacje
Tak, czy wiesz, że / Modlitwa zmienia sytuacje / Czy wiesz, dziecko, o Boże, że / Modlitwa zmienia sytuacje / Byłam we wzburzonym morzu / Bóg mnie wyciągnął / Byłam głodna / Byłam chora / Byłam smutna / Ale obok szedł Jezus / Powiem światu, że Bóg mnie uratował
Jedną rzecz wiem, o tak / Modlitwa zmienia sytuacje / Bóg to wie
Wiesz, modlitwa da ci siłę, gdy upadniesz / I otworzy drzwi, dotąd zamknięte na głucho / I da ci przyjaciela, gdyś samotny, mój Boże / Odpędzi wszystkie twoje wątpliwości i lęki / Świat może cię miażdżyć, ale nie trzeba się bać / Mój Bóg pamięta, gdy inni zapominają, tak to jedno wiem / Tak, na pewno wiem, modlitwa zmienia sytuacje
Hej, czy wiesz, że modlitwa zmienia sytuacje, / Dziecko, wypróbowałam Boga i wiem, że modlitwa zmienia sytuacje / Byłam we wzburzonym morzu / Bóg mnie wyciągnął / Tak, byłam głodna, / Byłam chora / Byłam taka nieszczęśliwa / Ale obok szedł Jezus / Powiem ludziom, że Bóg mnie uratował / To jedno wiem / Modlitwa zmienia sytuacje.
(Tłum.: Zosia)
Ten utwór śpiewa Mahalia Jackson (1911-1972), urodzona w ubogiej murzyńskiej rodzinie w Nowym Orleanie. Jeszcze jej dziadkowie byli w USA niewolnikami. Mahalia jest jedną z najgenialniejszych wykonawczyń muzyki gospel. Gospel oznacza w języku angielskim dobrą nowinę, Ewangelię. Jest to muzyka religijna wywodząca się od niewolniczej ludności USA. Jako gatunek muzyczny służy do wyrażania osobistych, religijnych a czasem i społecznych przeżyć oraz religijnych wierzeń i aspektów chrześcijańskiego życia. Zwykle tematem wiodącym gospel jest oddanie chwały, czci, dziękczynienia Bogu Ojcu, Chrystusowi lub Duchowi św.
Utwór, który przytoczyłam w wersji oryg. i dość dosłownym tłumaczeniu, można odsłuchać TUTAJ.
Mam jeszcze na płytach wykonanie surowsze (lepsze!!!). Muzycznie jest to blues (czyli z definicji coś smutnego i melancholijnego), ale warstwa słowna – jak widać, pozostaje w bardzo jaskrawym kontraście do wyjściowego znaczenia bluesa.
I jeszcze przychodzi mi na myśl Ps 118, 5-8
Zawołałem z ucisku do Pana,
Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność.
Pan jest ze mną nie lękam się –
cóż mi może zrobić człowiek?
Pan ze mną, mój wspomożyciel,
ja zaś będę mógł patrzeć z góry na mych wrogów.
Lepiej się uciec do Pana
niż pokładać ufność w człowieku.
Gdy życie nie szczędzi absurdów i głupoty, wobec których stajemy bezradnie, a trwoga czy lęki osaczają – modlitwa zmienia życie. Przekonuję się o tym raz po raz. Ale w szczegóły nie wejdę – bo zbyt osobiste – zresztą, każdy z Was z pewnością tego doświadczył, że modlitwa odmienia sytuacje. Jakże spektakularnie! I jakże często! Zachęcam do modlitwy z wiarą i obserwowania, jak Pan działa. Bo działa. Zatem z nowym rokiem formacyjnym – do modlitwy z wiarą...
Obejrzałam niedawno spektakl w teatrze Pieśń Kozła pt Homework, czyli praca domowa, lub jak to się drzewiej mawiało zadanie domowe. Wprowadzenie po angielsku (bo to podczas festiwalu) zrobił młody chłopak o słonecznej urodzie, roześmianych oczach i przepięknej angielszczyźnie. Dlaczego go wspominam – ot, gwoli kontrastu z przedstawieniem w czerniach, skąpym świetle i trudnej tematyce. Bo czyż życie nie jest trudnym tematem, z którym borykamy się odkąd nauczyliśmy się myśleć?
Pokrótce o co chodzi w przedstawieniu: aktor i lalka, prawie wielkości naturalnej, o ruchomych kończynach – coś jak pinokio, tylko bez czapki i długiego nosa. Aktor tą lalką operuje na wszystkie sposoby, co mnie się jawiło jako ciągłe ustawianie człowieka przez wyższą moc. Widzimy tych dwoje w najbardziej prozaicznych czynnościach życia. W końcu nadchodzi śmierć, lalka wstępuje do nieba... Wszystko to przy pięknej muzyce różnych kompozytorów (m.in. A. Parta i J.S. Bacha), ale przeraźliwie smutnej. Przedstawienie, jego konwencja, jako żywo przypominały mi teatr Kantora, Grotowskiego i atmosferę Festiwalu Teatru Otwartego B. Litwińca. Pomyślałam sobie: jak to dobrze, że ten etap pojmowania życia – jako nużącego i smutnego odrabiania lekcji i pogrzebowej egzystencji – mam dawno za sobą.
Dobrze jest zobaczyć takie przedstawienie, chociażby po to, żeby przekonać się, jak daleko odeszło się od tego, co kiedyś było również moim przekonaniem. Dodam – fałszywym i bałamutnym przekonaniem, które odcina od Radości, od Życia, od Możliwości. Homework? Praca domowa? Galery? Skądże znowu! Najwspanialsza przygoda, jaka mogła mi się przytrafić, chociaż czasami znosiło moją łódź na przylądek Horn i groziło roztrzaskaniem w drzazgi. RADOŚĆ, chociaż jakże trudna czasami!
Wreszcie! Chyba przez dwa lata męczyłam osoby posługujące modlitwą wstawienniczą, dlaczego nie ma spektakularnych cudów, o jakich czytałam np. w opisach posługi Ojca Tardiffe'a czy Ojca Pereiry. W sobotę podczas modlitwy przyszła pierwsza część odpowiedzi – byłam blisko i widziałam doskonale twarz O. Bashobory. Uderzyła mnie jego niezwykła żarliwość i wzruszenie, z jakim mówił o Panu Bogu, oraz jego wiara. Druga część odpowiedzi przyszła w niedzielę, podczas mszy św. u Św. Rodziny. Po Komunii Św. „usłyszałam” pytanie, delikatne, bez wyrzutów „A czy ty, Zosiu, kochasz mnie tak, jak ukochanego?”. Z zażenowaniem musiałam przyznać, że nie. Oczywiście, jest dziękczynienie, jest uwielbienie, ale... chyba nie zawsze jest w tym serce i żar. Nie tak, jak z ukochanym...
***
Nie chcę powyższym stwierdzić, że żar i wiara spowodują spektakularne cuda i to jeszcze przy moim udziale. Zresztą nie o spektakularność tu chodzi, bo Pan Bóg działa po swojemu i chwała Bogu! - ale otrzymałam odpowiedź dla samej siebie na pytanie, które mi nie dawało spokoju.
Mój Anioł jest w bardzo dobrym stanie. Prawie nowy, mało używany i, hm, zakurzony. Aż wstyd się przyznać, że Go nie nadużywam i o Nim zapominam. Chyba mu z tego powodu bardzo przykro, ale, uwaga! On o mnie nie zapomina – i to jest fantastyczne! Żałuję tylko, że jestem taka gapa i tak wiele rzeczy odkrywam dopiero w dojrzałej fazie życia. Ale to tak na marginesie. Bo pomimo mego uwłaczającego gościnności zachowania, mój Opiekun wcale nie wziął na mnie odwetu - „no to sobie radź”. Chcę to udokumentować dwiema anegdotami.
Otóż, gdy pracowałam przy festiwalu „Wratislavia Cantans”, prowadziłam koncert muzyków francuskich z okazji dwusetnej rocznicy wybuchu Rewolucji Francuskiej. Koncert odbywał się w Operze Wrocławskiej – leciwej, pięknej acz podniszczonej, o wysłużonych podłogach. Moja rola w tym koncercie polegała na zapowiadaniu poszczególnych utworów. Nie byłoby to takie trudne, gdyby utwory były jednoczęściowe i np. tylko instrumentalne, lecz repertuar był urozmaicony, zatem były kawałki wieloczęściowe i pieśni z epoki. Bądź tu mądry, kiedy koniec utworu, a kiedy tylko jego części i kiedy tu wyskakiwać z kulis do mikrofonu. Umówiłam się z koncertmistrzem, że da mi znak skinieniem głowy, kiedy wyjść i zapowiedzieć kolejny utwór. Zatem śledzę z uwagą pozycje programu, dobrze, jeszcze nie teraz, jeszcze oni, aż tu nagle coś, co nie było przewidziane. Po skończonym utworze wstaje tenor, żeby wykonać cykl pieśni. „Mamma mia, co tu robić, muszę zdążyć go zapowiedzieć, trzeba pędzić do mikrofonu, a koncertmistrz nawet nie spojrzy w moją stronę, ale mógł coś pokręcić, no nie, muszę zdążyć, zanim tenor otworzy usta i da głos, Zocha, spiesz się, bo będzie wpadka!” - kotłuje mi się w głowie. „Spokojnie”, mówi cichutki głos, stanowczo zbyt cichutki, aby go posłuchać w tej gorączce. Fajnie. Pędzę i ...stop. Ani kroku dalej. W panice patrzę na swoją stopę, co się stało. Zaryłam się 10 cm szpilką w szparę wysłużonej i zacnej podłogi. Obcas uwiązł na amen. Próżno szarpię, trzyma jak imadło, żeby się uwolnić muszę wyjść z buta, wyszarpać go oburącz, i ponownie założyć. „O Boże, nie zdążę, będzie wsypa!” - i co widzę? - śpiewak siada, a orkiestra gra dalszą część utworu... – śpiewak się pomylił. Gdybym wtedy zdążyła do mikrofonu, dopiero by było... But, co prawda, ucierpiał, ale honor uratowany. Wiedziałam, że to mój Skrzydlaty zadziałał.
Druga historia miała miejsce w naszych delikatesach na Biskupinie. Niedawno. Robiłam zakupy, sporą torbę damską włożyłam do wózka, bo ciężka była, a cichy i delikatny głos znowu mnie ostrzega: „Trzymaj ją przy sobie”. „Ależ będę ją miała na oku”. Robię zakupy, torbę zasadniczo mam w polu widzenia, aliści na moment czy dwa spuszczam z oczu, żeby sięgnąć na półkę po jakiś produkt. Dochodzę do kasy, sięgam po portmonetkę i... torba na całej długości suwaka otwarta! Przekopałam się w popłochu przez cały majdan, nic nie zginęło – a miałam prawo jazdy, dowód, klucze, kluczyki, komórkę, pieniądze... Kiedy złodziej zdołał rozsunąć zamek - nie wiem, bo to nie ja otwarłam torbę, nie mam w zwyczaju jeździć z otwartą torbą po sklepie. Błogosławiłam swego Anioła, przysłowiowy już bałagan w każdej damskiej torebce, nagromadzenie gratów i przepastne czeluście torby. Jeszcze teraz mam skórę w jaszczur, gdy pomyślę, jaki byłby kłopot, gdyby...
Prosić Go, prosić, żeby czasem krzyknął lub kopnął w kostkę, jak trzeba. Może zaboli, ale będzie mniej problemów. Trenuję słuchanie cichych pouczeń mego Niezawodnego... Jak dobrze, że jesteś!
Permanentne remanenty. Robię je raz po raz i wciąż obrastam i przyrastam, jak rafa koralowa. Najgorzej z książkami i papierami. Kilka metrów książek zawodowych, beletrystyka, ale już tylko ta ukochana i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia, których nie mam czasu ani ochoty oglądać. Muszę kiedyś do nich zasiąść i wyrzucić to, co zbędne i pozostawić tych kilka najważniejszych. Lubię robić zdjęcia, ale jak już zacznę, to nie mogę przestać. Irytujący nawyk. Może dlatego nie chcę aparatu fotograficznego? Umiejętność selekcji. Wybór. Uciec od zachłanności. Za zachwytem może przyczaić się chciwość, lgnięcie, „muszę to mieć”. Och, wystarczy zapamiętać...
Minął rok mojego darowanego życia. Czternastego maja rok temu obudziłam się o parę elementów ciała zmodyfikowana. Dziękuję za kolejne kwitnące drzewa, pachnące konwalie, słowicze koncerty, które mam tak blisko nad Odrą w „moich miejscach”, za kolejne skowronki, jaskółki – te rustykalne i „miastowe” i za kłopoty, które mnie uczą innego podejścia. Dziękuję za trudne doświadczenia, bez których poznanie byłoby nie do poznania, za to, że coraz mniej rozumiem, że się złoszczę i jestem nieznośna i taka niedoskonała, i jeszcze dziękuję za możliwość jedzenia tego, co było niedozwolone i takie fizycznie bolesne. Jak dobrze, że mnie stworzyłeś!
Nie jest to intrygujące wyznanie grzechów autorki z czasów
młodości, lecz żal za jedną, najważniejszą decyzją w życiu, którą stanowczo za
późno podjęłam...Nie decyzja o zamążpójściu, emigracji, czy zmianie zawodu, ale
o wybraniu Jezusa jako jedynego Pana mojego-jego życia i poddaniu się tej
decyzji całkowicie – takie ryzykowne z ludzkiej perspektywy FIAT, bądź wola
Twoja (nie moja). Sentymentalne i kolorowe jak odpustowy obrazek? Jasne! Ale
mniejsza o „wygląd zewnętrzny”. To, co się liczy, to konsekwencje tej decyzji.
Dlaczego żałuję, że zbyt późno podjęłam decyzję? Bo
popełniłabym mniej błędów, wyrządziłabym mniej szkód i krzywd. Nie ukrywam,
boję się terminowania u Pana Boga, bo często jest to obóz przetrwania lub, jak
to się teraz modnie zwie, survival, ale czy jest inna droga?
Cytaty z homilii Jana Pawła II, które tu podam, pochodzą z Jego pielgrzymek odbytych do Polski.
„Wolności nie można tylko posiadać. Trzeba ją stale zdobywać.” I drugi cytat „Cywilizacja pożądania i użycia. Panoszy się i nadaje sobie nazwę europejskości.”
Słuchałam kompendium pielgrzymkowego po Polsce, zamieszczonego w Gościu Niedzielnym z 3 kwietnia br. Uderzyły mnie te cytaty i chociaż pochodzą z różnego czasu i wielu homilii, to jednak pozwoliłam je sobie tutaj wespół rozważyć.
Wolność zwykle wyzwalała i wyzwala pokusę manipulowania nią i zniekształcania jej. Szczególnie ostatnie 20 lat (od upadku komunizmu) dobitnie to pokazuje. Zapomina się o rozróżnieniu wolności do i wolności od. Wolność oznacza w powszechnym, medialnym rozumieniu bycie panem/panią swojego życia, a zatem pełną kontrolę i pełną egzekucję należnych jednostce praw. Ciekawe, że zwykle takie podejście prowadzi do kompletnej amnezji odnośnie obowiązków, które jednostka również ma wyznaczone wobec Boga (skreślić, bo niepopularne) oraz społeczeństwa. Z tą pełną wolnością do wszystkiego i uwolnieniem od wszystkiego wiąże się także użycie i pożądanie. Przypomina to wyprzedaże u Harrodsa w Londynie, gdzie żądny luksusu za 20% pierwotnej ceny tłum koczuje całą noc, żeby potem wpaść w piękne wnętrza świątyni bogactwa jak, nie przymierzając, sfora głodnych psów. Podobnie wpadają w Polsce klienci do MediaMarktów itp., gdy są jakieś oszałamiające wyprzedaże. Zaprzedali własną wolność i godność dla futra z norek, kolekcji Stelli McCartney i Pan Bóg jedyny wie, czego jeszcze. Pamiętam podobne nocne kolejki w Polsce w czasach prosperity socjalizmu – tyle, że wtedy czatowało się na rzeczy niezbędne do życia. Zawsze mnie te kolejki upokarzały, bo wyzwalały w ludziach niepiękne cechy. Sama też się łapałam na własnym niepięknie stojąc w kolejkach np. po mięso, gdy raz po raz przychodził ktoś uprzywilejowany... Człowiek stawał się, ba, bywał stawiany w sytuacji „niewolnika posiadania i używania” (JPII).
Papież już w 1991 roku wskazał niebezpieczne znamiona naszej cywilizacji, określając ją jako „cywilizację pożądania i użycia. Panoszy się i nadaje sobie nazwę europejskości.” Określił to jako „antycywilizację.” Powiedział także, że „kultura jest czymś, co czyni człowieka bardziej człowiekiem, a nie czymś, co zużywa jego człowieczeństwo.” W kontekście Wielkiego Postu wolność, pożądania i antykultura czy antycywilizacja stają się szczególnie ważne, bo Wielki Post może nam pomóc w poskramianiu zła w sobie – a jak w sobie to i w otaczającym świecie, i w dostrzeżeniu wynaturzeń – bo czymże są nasze grzechy, jeśli nie czynami przeciw naturze, którą dla nas zaplanował Bóg. A myśmy urośli w pychę i „żyjemy, jakby Pana Boga nie było.”
Obfitość dóbr materialnych łatwo może spowodować ogłupienie i pożądliwość tych wszystkich pięknych przedmiotów, ubrań, samochodów, sprzętu grającego itp. i dlatego tym bardziej potrzebne jest roztropne używanie, a nie nadużywanie, bo wtedy przedmioty przechwytują nad nami władzę, a nie my nad nimi. To chociażby dlatego wolności nie można posiadać, lecz trzeba ją stale zdobywać i czuwać, żeby jej nie utracić, nie sprzedać. Pamiętacie bajkę o psie i wilku A. Mickiewicza, gdzie wilk tak ripostuje zachwalane przez psa wygodne życie, aliści w służbie u człowieka : „Lepszy mi na wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki.” Podobnie do psa postąpili Żydzi na pustyni, gdy zaczęli wspominać wygodne(?) życie u faraona. Trzeba spojrzeć komu służymy – faraonowi, czy Bogu. Niestety, to nie jest jednorazowa obserwacja; to taka obserwacja, jak obserwacja lasu przed pożarem, w zakresie 360 stopni, i jak mówią Anglosasi, dookoła zegara, żeby zgasić w zarodku. Życie chrześcijanina to życie na służbie... komu służę?
Po ostatniej katechezie Wiesi na temat modlitwy osobistej i zasadniczego warunku jej zaistnienia, czyli obecności, nasunęło mi się kilka spostrzeżeń, zapewne zbieżnych z Waszymi, którymi się teraz z Wami dzielę.
Obecność, obecnie, a w języku angielskim jeszcze bardziej dobitnie bo presence to obecność ale i teraźniejszość, czyli ten sam termin, podkreślający jeszcze tu i teraz. Z kolei imię Jahwe też oznacza Jestem, Który Jestem (a nie byłem lub będę). Psychologowie i filozofowie twierdzą, że tak naprawdę istniejemy tylko w chwili teraźniejszej, bo tylko ona jest w naszym zasięgu; to co było, to tylko wspomnienia, doświadczenia; to co będzie, to kalejdoskop planów, marzeń, śnień i lęków – równie niestabilnych, jak obraz z kolorowych szkiełek (teraz plastykowych skrawków). Tak naprawdę żyje ten, kto umie żyć teraźniejszością. Kto to dzisiaj potrafi przez 24 godziny na dobę? Niektórzy z nas zapomnieli, że w ogóle istnieje taka możliwość.
Zastanawiałam się nad TERAZ, gdy przychodzimy do Pana Boga, przed Jego Oblicze. Ważna jest moja obecność ciałem, ale przede wszystkim moją psychiką, władzami umysłowymi, moim/Bożym duchem. To jest tak, gdy podejmuje się przyjaciela, przyjaciółkę, no, w każdym razie kogoś bardzo bliskiego i drogiego (zresztą podczas spotkania z „wrogiem” też trzeba być bardzo przytomnym!). Otwieramy przed nim nie tylko dom, ale przede wszystkim serce, swoją osobę, dajemy to, co mamy najlepszego, najlepszą zastawę, potrawy i swój czas bez nerwowego patrzenia na zegarek, odcinamy się od telefonu, wyłączamy TV. Skupiamy się całkowicie na drugim, nie myślimy o swoich sprawach, ich załatwianiu – bo oto jest okazja, nacieszamy się tą drugą osobą. Często tak jest po niewidzeniu się latami z przyjacielem - gdy się spotykamy, brakuje słów, żeby cokolwiek wyrazić, wyrażamy swą radość bardziej ciałem – w uściskach, poklepywaniu, rozradowanych oczach i tak bardzo poza naszą kontrolą, że aż się dziwnie wygląda – ale kto by się tym przejmował!
Ta obecność z drugim wymaga otwarcia drzwi, przekroczenia progu, wpuszczenia do naszego mieszkania lub wejścia do cudzego, otwarcia naszego wnętrza, czyli, krótko mówiąc, podjęcia ryzyka, że zostanie się może i zranionym – o tym była mowa w katechezie. Może dlatego modą zachodnią wolimy coraz częściej podejmować gości poza domem, w lokalach, bo i mniej pracy – co najwyżej koszt postawionego posiłku, no i bez ryzyka, że wyśmieje jak mieszkamy, skrytykuje, obmówi.
Obecność to także uwaga i słuchanie. Nie ma mowy o podzielności uwagi! Nie obieram ziemniaków, gdy spotykam się z drugą osobą. Co to za spotkanie, randka, gdy odbieram telefony, załatwiam interesy, smażę rybę! Ten drugi ma prawo wtedy czuć się jak intruz. Ta prawdziwa obecność to także uważność na emocje i gesty drugiej strony, odczytywanie wzruszenia w drżącym głosie, smutku w wyrazie twarzy, zmian w timbrze głosu, nawet natężeń barwy tęczówki! Jak to bogactwo komunikatów zauważyć, gdy obieramy kartofle! Raczej uważamy, żeby się nie skaleczyć! Słucham. Pozwalam wypowiedzieć się do końca, nie wpadam nerwowo w zdanie. Trenowanie obecności przed Panem Bogiem przenosi się potem na bliźnich. Człowiek jest bardziej świadom tego, żeby nie paplać, nie żartować cudzym kosztem, nie dokuczać własną głupotą. I zysk nie do odrzucenia – żyję teraźniejszością, chłonę ją całą sobą, nie mam wtedy czasu na medytowanie przyszłych lęków, tylko rozwiązuję na bieżąco pojawiające się realne zadania. I tyle.
O Krzyżu Święty, bądź pozdrowion, na którym Pan Bog mój był zawieszon. Ty jeś pewna nadzieja nasza i krześcijańska uciecha wszytka. O krzyżu, drzewo błogosławione, ktoreś nosiło nasze zbawienie, pomnoż łaski sprawiedliwym, a zgładzi grzechy wszytkim winnym. Jezu miły, Panie łaskawy, weźrzy dziś na twe stworzenie, daj nam łaskę, bych my opłakali twoje umęczenie.
Jest to modlitwa pasyjna zanotowana w języku polskim, z końca XV lub początku XVI wieku, której rękopis znajduje się w Bibliotece Narodowej w Warszawie. Przytoczyłam ją, żebyśmy sobie uświadomili, jak szacowna jest tradycja pasji w naszej kulturze, mimo iż teraz „trendy” jest zrzucać krzyż i z niego szydzić.
Weszliśmy już w okres Wielkiego Postu.
Pasja. Słownik języka polskiego (PWN 1979) podaje następujące wyjaśnienia do hasła 1) silne, namiętne przejęcie się czymś, przedmiot czyjejś namiętności 2) silny gniew, furia 3) nabożeństwo wielkopostne poświęcone rozpamiętywaniu męki Chrystusa, nabożeństwo pasyjne 4) cykl scen obrazujących mękę Chrystusa od wjazdu do Jerozolimy do zmartwychwstania, będących tematem przedstawień religijnych w malarstwie i rzeźbie 5) utwór wokalny lub wokalno-instrumentalny o charakterze dramatycznym, oparty na tekście zaczerpniętym z ewangelicznego opisu męki Chrystusa.
W muzycznej terminologii pasja oznacza muzykę skomponowaną do Męki Chrystusa i wykonywaną podczas Wielkiego Tygodnia. Tradycja ta wywodzi się z praktyki misteriów oraz, co jest bardziej oczywistym i bezpośrednim źródłem, ze starożytnej praktyki czytania lub recytowania w kościele – w mniej lub bardziej dramatycznej formie – Męki Chrystusa. Praktyka była znana już w IV w. po Chrystusie., zaś do VIII w. ukonstytuował się charakter tej praktyki – kapłan po łacinie recytował tekst Pasji wg Ewangelii. Był to tekst mówiony, w odróżnieniu od słów Chrystusa – te były śpiewem jednogłosowym. W XII w. tekst Pasji wykonywało 3 duchownych – narrator – tenor, Chrystus – bas i tłum - alt. W wieku XV pasja zyskała bardziej muzyczny charakter, Reformacji zaś zawdzięczamy dalszy jej rozwój, bowiem luterańscy reformatorzy w myśl, że ludzie powinni rozumieć język nabożeństwa, przetłumaczyli tekst na język niemiecki. W XVI w. pasja przybrała polifoniczny charakter. Oczywiście, niniejsze muzyczne tło jest absolutnie skrótowe, jako że nie ma uzasadnienia dla rozważań struktury tej formy muzycznej w niniejszym tekście.
Z najbardziej znanych i cenionych utworów wymienić trzeba H. Schuetza Siedem słów Jezusa na krzyżu (ca 1645), oraz J.S. Bacha Pasję wg św. Jana (1723) i Pasję wg św. Mateusza (1729), ze współczesnych – K. Pendereckiego Pasję wg św. Łukasza (1963-66) oraz Arvo Paerta Passio Domini nostri Jesu Christi secundum Joannem (1982). Ja chcę się skupić na Pasji Arvo Paerta, bo jest to utwór stosunkowo mało znany, a przepiękny w swej ascetycznej strukturze, brzmieniu i czystości. Jednakże zanim to uczynię, pozwolę sobie na dygresję. Otóż przepiękny chorał pojawiający się kilkakrotnie w Pasji wg św. Mateusza J.S. Bacha (m.in. Erkenne mich, mein Hueter; Ich will hier bei dir stehen; Befiehl du deine Wege) znam od dzieciństwa, ale nie dlatego, że tak wcześnie uległam fascynacji muzyką tego kompozytora, tylko dlatego, że na Śląsku śpiewano piękną pieśń wielkopostną W Ogrójcu Jezus klęczy, do Ojca modli się... Nie słyszałam tej pięknej, starej pieśni we Wrocławiu, w rodzinnym kościele też nie, bo rzadziej w nim bywam... Szkoda, bo jest bardzo dostojna i przejmująca. Ale do rzeczy.
Arvo Paert – estoński kompozytor ur. w 1935 r. w swej twórczości nawiązuje do hezychii (gr. uciszenie), praktyk medytacyjno-ascetycznych mnichów ze świętej Góry Atos. Twórczość ta oparta jest na redukcjonizmie mającym na celu stworzenie atmosfery kontemplacji właściwej dla tekstów, którymi kompozytor się posługuje, czyli najczęściej należącymi do liturgii rzymsko-katolickiej. Sam kompozytor mówi, że muzyka ta ma więcej wspólnego z wielowiekową tradycją chorału gregoriańskiego i polifonii renesansowej. Najprostsze formy muzyczne i skromne instrumentarium tworzy muzykę pełną pokory, czystą i szlachetną. Dzieło przeniknięte subtelną metafizyką staje się źródłem doznań mistycznych.
Gdy po raz pierwszy słuchałam tej Pasji podczas Festiwalu Wratislavia Cantans, miałam pewne kłopoty z utrzymaniem uwagi, bo nic się prawie w tej muzyce nie działo. Na szczęście, wróciłam po jakimś czasie do tego utworu. Warto było. Nie jest łatwy w słuchaniu. Nie ma tam „kawałków”, „hitów”, które można by wychwycić i nimi się sycić, pomijając resztę, tak jak stało się z Mesjaszem Haendla. Niemal wszyscy znają słynny chór Alleluja, a dużo mniejsze audytorium całe oratorium, a przecież to narastanie napięcia do kulminacyjnego Zmartwychwstania i tryumfu jest czymś, czego nie powinno się pomijać!
Paert ze wszech miar zasługuje na uwagę. Pozornie beznamiętna muzyka w swej obsesyjnej niemal powtarzalności wprowadza nas w medytowanie Męki Pańskiej. Cała Chrystusowa namiętność i pasja do wypełnienia misji odkupienia, która Go zawiodła aż na krzyż, nie epatowała szydzącej zeń hałastry widowiskowymi scenami buntu, wściekłości czy upokorzenia. Musieli być bardzo zawiedzeni taką pełną godności i majestatu postawą, milczącą siłą, zwycięstwem. Tak samo ta muzyka – spokojna, równa, sprowadzona do minimum, żeby wyrazić niewyrażalne, nie skupić na sobie uwagi lecz na Nim. Żeby medytować... Zachęcam, żeby włożyć nieco wysiłku i uwagi i dać się unieść tej niesamowitej muzyce. Nie pożałujecie.
Korzystałam z informacji w Wikipedii oraz The Oxford Dictionary of Music by Michael Kennedy, OUP 1988.
W Księdze Powtórzonego Prawa w rozdziale 28, wersety 1-26, jest wykładnia, jak należy żyć, żeby cieszyć się Bożym błogosławieństwem: „Jeśli więc pilnie będziesz słuchał głosu Pana, Boga twego wiernie wypełniając wszystkie Jego polecenia […] wywyższy cię Pan, Bóg twój, ponad wszystkie narody ziemi.” (kursywa dodana). Ten długi tekst kończy się ostrzeżeniem, iż niewykonanie Bożych poleceń przyniesie przekleństwo. Bez owijania w bawełnę. Radykalnie.
Zacytowałam powyższy tekst, ponieważ kilka tygodni temu uczestniczyłam w konferencji pt Biblia o finansach. Bardzo mi się ta konferencja spodobała, bo rozwiała moje wątpliwości i potwierdziła moje odczucia odnośnie uczciwego prowadzenia działalności gospodarczej, bowiem powszechnie uważa się, że nie da rady pogodzić uczciwości z działalnością gospodarczą. Nie chcę się autorytatywnie wypowiadać w tej kwestii, bo nie prowadzę wielkiej firmy i poza sobą nikogo nie zatrudniam, nie walczę w przetargach, nie użeram się z VAT-em, zatem sporo trudnych aspektów prowadzenia działalności pozostaje poza moim doświadczeniem, a czasem trzeba naprawdę wielkiego hartu ducha i wiary, żeby nie sprzeniewierzyć się Panu Bogu i wytrzymać absurdy polskiej gospodarki i urzędów. Od razu wyjaśniam - ani piętnuję, ani usprawiedliwiam, bo nie do mnie to należy, ale nie przyzwalam na nieuczciwość.
Jak to jednak jest z tą uczciwością? Niektórzy uważają przyniesienie do domu papieru, garści spinaczy, kilku długopisów itp. z pracy, lub odbywanie prywatnych rozmów ze służbowego telefonu, za rzecz właściwą. A jednak tak nie jest, bo nawet jeśli uważamy, że zabieramy „tylko” z zakładu pracy, a nie pani X, to de facto i tak okradamy człowieka - właściciela i poniekąd siebie - gdy wywleczesz do domu, pracodawca ponosi większe koszty, itd. i docelowo musi oszczędzać, także na tobie. Podobnie jest z powielaniem książek. Praktyka tak nagminna i tak akceptowana, że gdy studentom mówię, iż to jest zwyczajne złodziejstwo, to się albo bardzo dziwią, albo oburzają. Argument, że nie mam pieniędzy na zakup jest w tej sytuacji nieadekwatny. Okrada się autora, który się natrudził, żeby napisać książkę, a zarabia pan przy powielaczu. Nie czyń drugiemu... Wyobraźnia bardzo się tutaj przydaje.
Kolejną myślą, która bardzo mi się spodobała i którą natychmiast po konferencji wprowadziłam w czyn, to uznanie siebie za szafarza, czy raczej szafarkę wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co mam (wraz kredytami!) - a co pozostaje własnością Pana Boga. Na konferencji mówiono o konsekwencjach takiej decyzji - przede wszystkim o rozważnym i mądrym wydawaniu pieniędzy i podejmowaniu decyzji w firmie, w zakresie finansów, zatrudnionych ludzi, kolejnych przedsięwzięć - jako szafarka odpowiadam za wszystko przed Dyrektorem - Bogiem. Takie podejście nakłada większą odpowiedzialność na człowieka, obliguje do uczciwości bezwzględnie, do rzetelnego wywiązywania się z zobowiązań, uczciwej, godziwej i terminowej zapłaty za pracę tym, którym jesteśmy to winni, do większych wymagań wobec siebie. Mnie nowe podejście pomaga jeszcze rozsądniej wydawać pieniądze (sporo błędów popełniłam, zanim się tego nauczyłam) i bardzo sobie to chwalę. Przeniesienie praw własności na Pana Boga uzdrawia naszą sytuację finansową, bo myślimy jak obiektywny zarządca, że nie wspomnę o „naradach” z Nim. To naprawdę działa - jednakże nie należy oczekiwać błyskawicznych zmian - to jest proces - naszego uczenia się przede wszystkim, a proces potrzebuje czasu.
Ja wiem, że to co napisałam, może sprawiać wrażenie pensjonarskich mrzonek i niektórych z Was rozzłości - bo życie jest brutalne, biznes jeszcze bardziej i nie da się tak. Niewątpliwie jest trudno, bo i łapownictwo i wymuszenia i nasze dziurawe i nierespektowane albo czasem wręcz manipulowane prawo i nieuczciwi na wysokich stołkach, a co jak co, ale nieuczciwość powinna dożywotnio dyskwalifikować z piastowania jakichkolwiek godności społecznych, i niestabilne przepisy wiecznie się zmieniające, że niewiele można zaplanować, rosnące opłaty i ciągłe majstrowanie państwa przy tym, do czego nie ma zupełnie kwalifikacji... Lista żalów długa, ale skoro Pan Bóg o tym wie, to przecież nie obarczył nas ponad miarę i ...damy radę. Chodzi o wierność i wypełnianie wszystkich Jego zaleceń - te słowa wpisałam kursywą w cytowanym na początku fragmencie. Dla Pana Boga wierność jest bardzo ważna. On sam o sobie mówi, że jest Bogiem wiernym. Zatem ja też muszę być wierna. Muszę być wierna! Pomyślcie, króciutkie zdanie - a jakie dalekosiężne konsekwencje! Gdy znajduję się w nieciekawej sytuacji - pod różnym względem, nie tylko firmowym, to zamiast się martwić (wtrącę tylko, że uczenie się niemartwienia jest też procesem i nie należy się zrażać niepowodzeniami w tej materii), z niecierpliwością czekam, jak też On to rozwiąże i czym mnie zaskoczy.
Szczerze powiem, że prowadząc firmę, na uczciwości nieraz finansowo traciłam, albo „zarabiałam” uśmieszki, że taka głupia, ale śpię spokojnie, bo sumienie na to pozwala, bo mamy być wierni w małych rzeczach (znowu wierność!). Poza tym, jeśli deklarujemy się jako chrześcijanie, to jesteśmy nimi 24/7/52/X= dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu przez cały rok i tyle kolejnych lat, ile nam Pan Bóg wyznaczył tu na ziemi, a nie z wyłączeniem czasu, kiedy funkcjonuję jako przedsiębiorca.
A jako konkluzję zacytuję in extenso z najnowszego Gościa Niedzielnego komentarz O. Leona Knabita: „Słyszymy często zarzuty, że okrutny Bóg skazuje człowieka na wieczne potępienie, wtrącając go do piekła. A przecież Pan Bóg dał człowiekowi wolną wolę i pouczył go o skutkach wolnego wyboru. Poinstruował go dokładnie, co ma robić, by wybrać dobrze. W rozpoczętym Wielkim Poście próbujemy stanąć w prawdzie wobec dramatycznej tajemnicy ludzkiego wyboru. Bo człowiek, często bez względu na szkodę, jaką to przynosi duszy, woli zyskiwać cały dostępny mu świat. Potrafi chociażby tłumaczyć sobie i innym, że jego oszustwa właściwie oszustwami nie są (kursywa dodana), a łamanie przez niego dnia świętego łamaniem właściwie nie jest. Czyni to dla zysku. Czy to nie jest „robienie błazna z Pana Boga”, jak mawiał pewien pobożny rabbi? A co Bóg wtedy na to? - Jeżeli nie usłuchasz... oświadczam wam dzisiaj, że na pewno zginiecie.”
Mocne, prawda? Co wybieramy? Każdy decyduje sam...
Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Ono było na początku u Boga. Wszystko przez Nie się stało, a bez Niego nic się nie stało ( J 1,1-3).
Księga Rodzaju zaś uczy nas, że Pan Bóg stwarzał słowem... (Rdz 1,3).
Nie od razu te słowa znalazły u mnie zrozumienie i potrzebę ciągłego wprowadzania w moje własne zastosowanie języka. Najbardziej fascynuje mnie pierwszy z cytowanych fragmentów, bo taki nieogarniony, z taką przestrzenią i niby taki oczywisty i zrozumiały, a jednak... wciąż na nowo go odkrywam i wciąż coś nowego! Jak chociażby to, że słowo ma moc sprawczą, ale o tym nieco później. Decydując się na tekst na temat języka, nie chcę występować w roli mentora czy, co gorsza, krytyka, ale o pewnych zagrożeniach dotyczących języka pojmowanego, rzecz jasna, jako instrument komunikacji, a nie organ anatomiczny, czuję się zobowiązana napisać z racji wykonywanego zawodu. Skupię się zatem na grzechach przeciwko językowi per se oraz krzywdzącemu użyciu języka i wreszcie na mocy sprawczej słowa.
Stwarzając nas, Pan Bóg hojnie nas obdarował. I jakaż to musiała być jakość, skoro nawet po skażeniu grzechem to, co pozostało, jest zachwycające! Obdarował nas także darem mowy – jako jedynych wśród wszystkich stworzeń. Czy mamy jakieś zobowiązania wobec daru? Wobec Dawcy? Z pewnością. Przykro musi być Dawcy, gdy widzi, jak obdarowany poniewiera jego dar. To tak, jakby ktoś nasz prezent cisnął na podłogę. Obserwując dzisiejszy sposób posługiwania się językiem, zastanawiam się, czy dorośliśmy do niego.
Skąd takie poważne zastrzeżenia? Z obserwacji. Radio i telewizja bardzo przyczyniają się do niestarannego i niepoprawnego używania języka, także nasze najjaśniejsze elity polityczne bez względu na kierunek. Razi nie tylko merytoryczna miałkość wypowiedzi, ale także brak dykcji, mieszanie przypadków gramatycznych i złe akcentowanie, wprowadzanie briefingu, lunchu, eventów, newsów, performance... Składnia angielska zachwaszcza polszczyznę, bo teraz upewniamy się (make sure), czy zamknęliśmy okno, zamiast jak dawniej sprawdzić, mówią: brzmisz dziwnie (sound strange), jak w pewnej reklamie środków na przeziębienie, panoszy się dokładnie!(exactly), do pracy zanosimy sivi lub cefałkę (cv) wraz z aplikacją (application), miejsca muszą być magiczne, filmy zaś najczęściej kultowe, a wszystko może być z......... . Ten wykropkowany wyraz obsługuje całe spektrum stanów emocjonalnych, od ekstazy po rozpacz. Z młodego pokolenia już mało kto rozumie użycie czasu zaprzeszłego zrobiłem był (a jest on niezwykle przydatny w nauce języków obcych). Niedawno w radio jeden z twórców filmowych stwierdził, że „nie widzieli tego filmu wizualnie”. Jak widzieć, to tylko wizualnie i jest to oczywiste, a według cytowanego wcześniej „wzoru” zapewne słyszy się audialnie i je śniadanie oralnie...
Inną manierą, która się pleni i z którą stykam się nagminnie u moich studentów, to stosowanie intonacji (melodii) pytającej w zdaniach oznajmujących. Gdy mnie student przekonuje, że odrobił zadanie domowe? (ale go nie przyniósł), to przekornie pytam go, czy jest tego pewien. Nie wiem, czy to takie kokieteryjne rozegranie trudnej rozmowy, czy pytanie retoryczne.
Kolejną przywarą jest dominacja formy nad treścią. Tą swoistą logoreą możemy się uraczyć słuchając obrad parlamentarnych. Czy to chęć zabłyśnięcia? Syrach zachęca, żeby mówić zwięźle, w niewielu słowach zamknąć wiele treści (32, 8). I słusznie. Łatwiej zapamiętać i trudniej się znudzić. Tym bardziej, że czas to pieniądz.
Dosyć często miesza się także rejestry językowe (styl, słownictwo, intonację - dobrane do sytuacji) – czy to używając ich mieszanki czy też używając nieodpowiedniego. Oczywiście, mieszanie dozwolone, pod warunkiem, że rozum wie, co robi język. Wplata się kolokwializmy, czasem nawet wyrażenia slangowe lub żargonowe w wypowiedzi oficjalne. Dawniej to było tak - należało założyć strój odpowiedni do sytuacji, i styl wypowiedzi również należało dostosować do okoliczności. Niestety, od mieszania rejestrów nie są wolne nawet kazania głoszone w kościele. Na szczęście są to odosobnione przypadki, ale niepokoi taki beztroski styl u każdego, kto zajmuje ważne stanowisko, bo przykład idzie z góry...
Postrzeganie mowy jako daru ułatwi nam uważniejsze posługiwanie się językiem. Jakież to ważne, żeby językiem nie krzywdzić, nie plotkować, nie paplać. Wspomniany już Syrach (28, 17-18) przestrzega, że uderzenie rózgi wywołuje siniec, uderzenie języka łamie kości, a w Księdze Przysłów (18, 21) jest to jeszcze dobitniej powiedziane: Śmierć i życie są w mocy języka. Czasami z przerażeniem przyglądam się swoim własnym nadużyciom i malwersacjom językowym, szczerze przy tym zazdroszcząc introwertykom i ludziom o temperamencie flegmatycznym. Miłosierdzia dla siebie i bliźnich, bo bezmyślne lub co gorsza złośliwe, okrutne, cyniczne słowa potrafią naprawdę zabić, czasami drążą nas ku naszej szkodzie latami, co potwierdza psychologia, a zatem nie są to tylko czcze opinie. Każdy z nas zresztą ucierpiał od cudzego języka a i my bywaliśmy sprawcami niejednego cierpienia. Trudno jest opanować język i gadulstwo. Łatwiej czasami zrezygnować ze słodyczy, kawy czy pójścia do kina, niż powstrzymać gadulstwo, ale nie należy się poddawać, tylko współpracować z Panem Bogiem nad kształtowaniem charakteru statecznego, tym bardziej, że „z każdego bezużytecznego słowa, które wypowiedzą ludzie, zdadzą sprawę w dzień sądu” (Mt 12, 36).
Z mową wiąże się słuchanie. Uważne. Chyba jesteśmy przytłoczeni pulpą informacyjną i robimy pięć rzeczy jednocześnie - bo rzekomo mamy podzielną uwagę – i dlatego wydaje nam się, że ogarniamy, a jednak nie. Moi studenci nieraz uczyli się anatomii na moich zajęciach – możecie sobie wyobrazić, jak się czułam, gdy ich na tym złapałam. Oni tłumaczyli się wówczas, że mają podzielną uwagę. Napoleon też miał i marnie skończył – ripostowałam. Testem na uważne słuchanie jest ten moment, kiedy ktoś traci wątek – ''zawiesza się'' – i mówi nam ze skruszoną miną, że zgubił tok myślenia. Powinniśmy natychmiast pomóc wrócić do miejsca, gdzie był . No i co? Ile razy mamy równie zażenowaną, jeśli nie głupią minę, bo nam wstyd, że byliśmy tak uważni, że nie zauważyliśmy, o czym mówi, bo w myślach gotowaliśmy obiad, kreśliliśmy ważny projekt, albo się zwyczajnie urwaliśmy. Uważne słuchanie jest skoncentrowane na rozmówcy i wymaga wysiłku. Jakże ja lubię słuchać i oglądać dyskusje telewizyjne, gdzie mówcy mówią równolegle, czyli w tym samym czasie i zgoła nie na temat, rozmijając się – nie słuchają tego, co mówi druga strona i odpowiadają tak, że słuchacz ma wrażenie, że zwariował.
Pewnie sobie pomyślicie, po co ta walka z wiatrakami, skoro „idzie nowe”, ale język stanowi o naszej tożsamości – indywidualnej i narodowej. Pośpiech, tempo życia nie usprawiedliwia niechlujstwa, braku precyzji i twórczości w używaniu języka. Jeśli ojczystego języka nie uszanujemy, nie uszanujemy też cudzego. Nie szanujemy swojego języka, nie szanujemy siebie. Język świadczy o mnie. O mojej wrażliwości, humorze, finezji, kulturze. Język polski jest naprawdę pięknym językiem, szalenie bogatym, o mnogości niuansów. Jego epicka natura przypomina wolno toczącą się, szeroko rozlaną rzekę. Najpiękniej językiem polskim posługuje się przedwojenna inteligencja, niestety, ona powoli od nas odchodzi. Przysłuchujmy się, jak oni to robią, bo odlatują, jak egzotyczne ptaki, tyle, że bezpowrotnie. Zawsze uwielbiałam słuchać gawęd Jerzego Waldorffa, Kazimierza Rudzkiego, Starszych Panów. Potrafili oni bez nazywania rzeczy po imieniu jednak o nich mówić, w sposób figlarny, dyskretny i elegancki. Kabaret Starszych Panów nie operuje niewinnymi tekstami dla przedszkolaków, a jednak dowcipnie i z lekkością komunikuje o tym i owym. Zresztą w czasach komunizmu dosłowność była przywilejem władzy – innym by się to, dosłownie i w przenośni, nie opłaciło. Słuchając dzisiejszych kabaretów, odnoszę wrażenie, że pauperyzacja i wulgaryzacja języka przy, niestety, przyzwoleniu społecznym, sięgnęła dna. Obawiam się, że jeśli ten trend nie zostanie powstrzymany, to edycje słowników nowej polszczyzny będą liczyć co najwyżej kilka kartek...
Słowo ma też wielką moc sprawczą, moc stwarzania. Możemy w kimś wyzwolić zamiłowanie do czegoś, ale i nienawiść, możemy wykreować słowem tak piękne miraże, że im ludzie ulegną i dadzą się zwieść (mistrzami są politycy), wreszcie możemy przyjaznym, zachęcającym słowem zainspirować, ale i skutecznie obciąć głowę nieżyczliwą i niemiłosierną krytyką.
Słowo ma jeszcze taką cudowną właściwość, że od razu stwarza obraz. Czy myśląc o zupie pomidorowej widzicie tylko ten napis, który zamieszczę w cudzysłowie: „zupa pomidorowa”? Myślę, że nie. Ponieważ mam kilka ulubionych wersji tej zupy, to przelatują mi one przez głowę, ślinianki i co tam jeszcze – widzę , czuję, niemal jem... Wszyscy tak mamy. Albo bardziej finezyjny, poetycki przykład „Tańczyli niczym morska fala...” To W. B. Yeats. Tutaj możemy już znacznie więcej „zobaczyć” i „odczuć”. Dlatego tak ważne jest, co mówimy, jakim myślom pozwalamy zamieszkać w głowie. Bo one nas napędzają i kreują naszą rzeczywistość. To dlatego już Pismo św. tak każe pilnować języka i myśli. Amerykanie mawiają: garbage in – garbage out – instalujesz byle jaki program w komputerze – otrzymujesz byle jaki produkt. Poza tym, czy lubimy towarzystwo osób, które wiecznie narzekają (uwaga! negatywny program), wszystko im przeszkadza? Nie. A dlaczego? Przecież w imię caritas, można by im pozwolić pobiadolić, od razu by się lepiej(?) poczuli, a my spełnilibyśmy dobry uczynek. Wolę nie mieć takich dobrych uczynków. Od marud uciekam z prędkością światła, bo potem pół dnia muszę się reanimować po takim kwasie psychicznym. I nawet nie dbam o to, czy mnie lubią, czy się obrazili, bo za duże są moje koszty własne, żeby je ponosić. Jeśli rozmawiać o kłopotach, to tylko po to, żeby szukać wspólnie rozwiązania.
Po tym wszystkim, co napisałam, można odnieść wrażenie, że jestem przeciwna zmianom w języku, nowoczesności – ale tak nie jest. Język jest żywym stworzeniem, cały czas się rozwija – ożywa poprzez użytkownika – czyli każdego z nas i rozwój języka odzwierciedla postęp lub też upadek kultury niematerialnej człowieka. Jesteśmy za to odpowiedzialni. Nie wolno nam godzić się na miernotę. Pan Bóg nie stworzył tandety. Nie jesteśmy tandetą. Zatem bądźmy piękni... na Jego chwałę.
To już niemal połowa lutego, za sześć tygodni wiosna. Ptaki już śmielej się odzywają, wyraźniej słychać sikory, wróble, widać już ciągnące klucze gęsi, skrzeczą bażanty, a lada moment pojawią się skowronki. Tyle, że aby je usłyszeć, trzeba się wybrać w pola.
Przebiśniegi korzystają z braku okrywy śnieżnej i wystawiają listki i zaczątki białych główek, coraz to grubsze stają się pąki na drzewach i krzakach, trawa prostuje przygniecione źdźbła no i, rzecz nie do przeoczenia, wydłużył nam się dzień.
Straszą nas, co prawda, jeszcze śniegiem i mrozem, ale to zima, zatem ma prawo. Już się cieszę na to wariactwo kolorów i dźwięków, które jeszcze trwa przyczajone - jak do skoku, żeby eksplodować, gdy się tylko nieco ociepli. Nie nadążymy zauważać i słuchać. Po każdej wiośnie mam niedosyt i żal do siebie, że tyle przegapiam, nie widzę, nie zauważam, nie słyszę. To szaleństwo natury to taka uwertura do tego, co się będzie działo w raju. Już sobie wymyśliłam, że zaprzyjaźnię się tam z gadającą papugą, dużą, kolorową, siedząca mi na ramieniu - pod warunkiem, że mnie tam wpuszczą...
Przypomniała mi się urocza przedwojenna anegdota, którą opowiedziała mi moja przyjaciółka. Otóż nauczyciel wywołuje ucznia do odpowiedzi i pyta go, jak się nazywa. W odpowiedzi słyszy „idzi wiosna”. Ponawia pytanie - znowu „idzi wiosna”. Nieco zirytowany zwraca uwagę, że nie pyta o porę roku, tylko o imię i nazwisko. W sukurs przychodzi inny uczeń, który wyjaśnia nauczycielowi, że chłopak ma na imię Idzi, a nazwisko Wiosna. Idzi Wiosna...
Zmagam się z tym tematem od dłuższego czasu. Uwiera mnie. A chodzi o piękno. Właściwie o czym tu pisać, skoro już tyle napisano i rozważali ten temat i filozofowie i artyści i historycy sztuki - ludzie mający wielkie zaplecze teoretyczne, praktyczne i intelektualne. Ja natomiast chcę o pięknie pisać niemal z pozycji kury domowej – bez definicji, teorii, tylko z potrzeby zachwytu nad tym, co mnie otacza lub co mogłoby mnie otaczać.
Trzeba przyznać, że żyjemy w coraz piękniejszym świecie – odnawiają kamieniczki, dworce, zakładają parki, ogrody japońskie, stawiają nowoczesne i, co tu dużo mówić – olśniewające wieżowce; dróg, nie wiedzieć czemu, nie remontują, zatem podziwiać możemy niezwykłej urody dziury oraz nieistniejące autostrady. To ostatnie wymaga użycia wyobraźni, bez której nic by nie zaistniało.
Skąd w nas to dążenie do piękna, do przystrajania, naprawiania, porządkowania? Jestem przekonana, że zostało nam zaszczepione, tak samo jak potrzeba duchowości i kontaktu z potężniejszą istotą, ze Stwórcą. Pisząc pracę magisterską musiałam zająć się różnymi religiami i wierzeniami, przynajmniej zorientować się chociaż pobieżnie, co stanowiło ich rdzeń. Zdumiewało mnie jedno – że niezależnie od tego, w jakim regionie świata owe religie się rozwijały i niezależnie od stopnia rozwoju wyznawców, każda z nich zawierała w sobie ten sam element tajemnicy i nieokiełznanej tęsknoty za tym wyższym, lepszym, za tym, co określamy Bogiem. Dla mnie ten immanentny pierwiastek piękna i poszukiwania boskości to jak odblask utraconego raju, niejasne wspomnienie tego, co było naszym udziałem i przeczucie tego, co dopiero nim się stanie.
Nie zawsze nasze usiłowania, mimo że z intencji szlachetne, prowadzą do dobrych celów. Operacje plastyczne czasami oszpecają, źle dobrany do otoczenia budynek, nawet sam w sobie niebrzydki, wprowadzi przykry dysonans itd. Ale próbujemy i to jest dobre. Wykorzystujemy wyobraźnię, tęsknotę, marzenie... Każdy z nas realizuje potrzebę piękna w swoim życiu w niepowtarzalny sposób, ponieważ każdy na własny użytek ma swoje kryteria piękna, które dla drugiego może okażą się kryteriami kiczu, ale nie to ładne, co ładne, tylko co się komu podoba, jak mówi przysłowie, i dodam, uszczęśliwia. Dla mnie jest w kiczu jakaś niemal zwierzęca radość życia. Rządząca się swoimi prawami, gwiżdżąca na krytyków, mody, socjetę. Lubię kicz i używam go świadomie do osiągnięcia konkretnych celów, nierzadko ludycznych, z przymrużeniem oka. Nie mówmy, że nie lubimy kiczu; ale przecież kochamy muzykę cygańską, uczymy się flamenco, słuchamy fado, gramy bluesa, śpiewamy gospel itd. Zanim ta muzyka zyskała sobie jako takie prawo bytu w cywilizowanej społeczności, traktowano ją jako coś zdecydowanie niższej kategorii, a już na pewno nie należało się przyznawać, że się w tym gustuje, bo ostracyzm towarzyski był gwarantowany!
Jak pięknie, że tyle piękna jest wokół nas. Zauważcie, że piękno nie nuży, tylko nas wynosi ku szlachetniejszym uczuciom - łagodniejemy, rozpogadzamy się, zdrowiejemy. Jeśli zatem piękno sprawia tak wiele dobra, dlaczego tak łatwo z niego rezygnujemy, przyzwalamy na brzydotę, najbardziej na tę duchową, językową, społeczną, dlaczego pozwalamy na zalew brzydkimi filmami, szpecącą modą, obrzydliwymi obyczajami, zachowaniami, literaturą... Och, nie mamy na to wpływu, świat zdziczał... Nie! Mamy wpływ, tylko trzeba zacząć sobie to uświadamiać i wziąć za to odpowiedzialność i nie używać paskudztw. Świat to my, jeśli zdziczał, to znaczy, że myśmy zdziczeli, a teraz dziczeją nasze dzieci itd... tylko psy mądrzeją od przebywania z człowiekiem... niedługo będą sprzątać po sobie a człowiek, który wyszedł kilkadziesiąt tysięcy lat temu z jaskini i obrazków, teraz zdaje się powoli zataczać koło i podążać tam na powrót. Powraca też i do prymitywnego języka, bo to narzędzie zostało ograniczone do kilku przymiotników, tyluż czasowników opisujących „bogate” stany emocjonalne użytkownika, i znaków przestankowych, spod budki, niestety, nie z lodami.
Z pięknem to jest tak, jak z górami, albo z żeglowaniem po morzu. Trzeba o nie trochę powalczyć, tak samo, jak trzeba się nieco wytężyć, żeby wejść chociażby na Ślężę. To, co wartościowe, wymaga pracy i mozołu. Piękne buty możemy bez wysiłku kupić w sklepie, ale nie o takim pięknie teraz myślę, chociaż ono też ważne. Michał Anioł, zanim w pocie czoła zaczął odkuwać z Piety niepotrzebny marmur, musiał pojechać w góry, aby wybrać odpowiedni blok, a potem ciężko i wytrwale pracować, bacząc, żeby nie wykonać niewłaściwego uderzenia. Trudniej dzisiaj chłonąć urodę tej rzeźby ukrytej w szklanym sarkofagu i otoczonej tłumem takich jak my – turystów, ale i tak widać, że piękna.
Wiecie, piękno usuwa zmęczenie... Kilka lat temu z przyjaciółmi w upalny dzień urządziliśmy sobie zwiedzanie Lukki, San Gimigniano i paru jeszcze okolicznych miejsc. Zmęczeni byliśmy okrutnie, bo nawet podczas sjesty, czyli najgorętszych godzin, nie odpoczywaliśmy jak miejscowi, tylko chciwie zwiedzaliśmy tę absolutnie oszałamiającą ilość i jakość dzieł sztuki. Wreszcie u schyłku dnia moi nawiedzeni przyjaciele - historycy sztuki - zawlekli mnie jeszcze do Sieny, do katedry. Ze zmęczenia chciało mi się płakać, ale zacisnęłam zęby i nie dałam po sobie poznać, że mam serdecznie dość ich muzealnego bzika. Nolens volens poczłapałam do katedry bez nabożnych uczuć i gdy weszłam do jej wnętrza, a oczy przywykły do panującego w niej półmroku, oniemiałam z zachwytu i zapomniałam o zmęczeniu. Tak pięknego kościoła jeszcze nie widziałam. Bogactwo kolorów, kształtów, materiałów po mistrzowsku ze sobą zharmonizowanych, że nie wnosiły chaosu czy bezradności z powodu obfitości, do tej pory we mnie żyje i marzę o tym, żeby jeszcze raz to zobaczyć.
Zresztą, jest tyle pięknych miejsc na świecie, czy to z natury, czy przysposobionych kunsztownie przez człowieka. Żeby daleko nie szukać – mamy zapierający dech w piersiach kościół uniwersytecki ze znakomitym instrumentem, u dominikanów w oknach pod sklepieniem są założone zwyczajne szybki – w pogodny dzień łapie się w nich tak oszałamiający błękit, że można się zapomnieć. U tychże dominikanów w transepcie po prawej, z boku za kratą (czasem otwartą) na ścianie są fragmenty średniowiecznych fresków, w naszej Św. Rodzinie są urzekające kolorystyką witraże (jakże one mnie inspirują; czasami to one są winne moich rozproszeń), a u grekokatolików w kościele pw SS Wincentego i Jakuba za darmo można posłuchać jak pięć staruszek na krzyż harmonijnie, nie fałszując i zachowując właściwe tempo, śpiewa pieśni podczas nabożeństwa. I jeszcze wam powiem, że bardzo mi się podoba fontanna w rynku.
Ostatnio wymyśliłam sobie taką zabawę dla wyobraźni: gdy widzę jakieś brzydkie, zaniedbane miejsce zastanawiam się, co można by zrobić i jak, żeby to miejsce zyskało na urodzie. W Polsce, niestety, najbrzydsze są śmietniki, nie wspominając o tych dzikich w lasach, nad jeziorami itd. Takie ćwiczenie wyobraźni daje częściej znakomite efekty i rozwiązania, niż moglibyśmy tego oczekiwać. Zachęcam!
I na koniec – brzydotą obrażamy Pana Boga. Nie będę tej konkluzji rozwijać, bo skoro nas stworzył na kształt i podobieństwo swoje, to jest oczywista, prawda?
Chciałabym się z Wami podzielić wspaniałymi rekolekcjami przygotowującymi do Bożego Narodzenia AD2010. Głoszone były w parafii pw św. Faustyny przez księdza R. Kempiaka, a zatytułowane „Jezusowe pytania do ciebie”. Po ich wysłuchaniu doszłam do wniosku, że są one ponadczasowe i zasadniczo mogą być głoszone przy każdej okazji. Zachwycił mnie Rekolekcjonista nie tylko ogromną wiedzą, ale także wiarą, pokorą i piękną polszczyzną. Postanowiłam, że chociaż nieudolnie, podzielę się z Wami tym, co zapamiętałam i zanotowałam.
„Czego szukacie?” (J1, 38)
Już na wstępie Ksiądz wyprostował dość powszechne mniemanie, że człowiek jest upoważniony do stawiania pytań. To Pan Jezus ma przede wszystkim zadawać pytania. Pewnie, że mogę Go pytać, ale mam pamiętać, z Kim rozmawiam.
Postawione wyżej pytanie jest pytaniem fundamentalnym, a odpowiedź na nie brzmi: „miłości”.
„Czyż i wy chcecie odejść?” - źle się dzieje, gdy jesteśmy całkiem z siebie zadowoleni, ale nie jest też dobrze, gdy czujemy się przegrani. Dopóki żyjemy, nie jesteśmy pozbawieni nadziei, bo nawrócenie polega na posiadaniu nadziei. Rekolekcje uświadamiają nam niewyzyskane zasoby sił duchowych. Od „czego szukacie?” [odpowiedź: miłości] wiedzie droga do „czy miłujesz mnie?”. Między tymi pytaniami rozwija się droga wiary. Pan chce ten nasz potencjał wydobyć, aby się realizował, a nie pozostawał w sferze marzeń.
Pan Bóg stawia nam pytania i nie musi odpowiadać na nasze „dlaczego?”. Boskie pytania pobudzają nas do myślenia. Nie należy dowierzać szybkim i gotowym rozwiązaniom danego problemu. Szukanie musi być natarczywe, zawzięte, trzeba porzucić własne pewniki i „ciepełko”. Trzeba wyjść w morze, trzeba smaku przygody i ryzyka.
„Czego szukacie” - gdy nie będziesz szukał Pana, nie będziesz miał nic. Szukać Pana szczerze, całym sercem. Kohelet powiada, że cel życia na ziemi to nie święty spokój lub wicie gniazdka. Trzeba nam dostrzec Chrystusa. Nie jest łatwo wierzyć w Jezusa, który mówi: „Kto we mnie wierzy, nie będzie łaknąć”. Trudno uwierzyć, gdy nie możemy zrozumieć. Nie będziemy łaknąć spożywając Jego Ciało i Krew. „Jak spożywać ciało i krew” - wielu gorszyło się i odchodziło. Jezus nie zatrzymywał tych, którzy odchodzili, nie zmniejszał również swoich wymagań, żeby zebrać audytorium. Rozumowanie wg kryteriów ciała to ciasne horyzonty, a słowa Chrystusa są energią życia.
„Czy i wy chcecie odejść?” - dlaczego zostajesz przy Jezusie? Uświadom sobie powody, dla których przy Nim zostajesz, czyli uświadom sobie treść swojej wiary.
„Co chcesz, abym ci uczynił?” (Mk 10,15)
Życia nie można improwizować. Słowa Biblii są potężne i skuteczne. „Ty masz słowa życia wiecznego”. Słowa Boga są duchem i życiem dla każdego z nas. Słowa Biblii stanowią moją historię. To nie jest przeszłość. Paralityk, córka Jaira, Piotr, Kajfasz, Abraham. Każdy w Biblii to ja. Całe Pismo święte jest moją własnością. Bóg do nas mówi, pozwala nam siebie słuchać, a my, co jest zadziwiające, uznajemy to za zupełnie normalne. Obojętność na Boże Słowo wskazuje na potrzebę uzdrowienia serca - „Odbiorę serce kamienne - dam serce z ciała”. Jeśli szczerze pragnę się opamiętać, to Pan wysłucha.
„Jak wam się wydaje, który spełnił wolę Ojca?” - chodzi o przypowieść o dwóch synach wysłanych do winnicy - jeden ochoczo się zgadza, ale nie idzie, drugi oponuje, ale wreszcie robi to, o co go poproszono. Należy postępować zgodnie z pragnieniami Ojca. Jesteśmy synami w Synu i mamy służyć Ojcu. A jak jest ze mną? Czy mam tylko piękne słowa, czy jest z mojej strony wysiłek skierowany na zmianę złego postępowania?
Jezus nigdy nie jest obojętny dla ludzkiej biedy. Czekamy na uzdrowienie. Każdy jest dla Niego najważniejszy, każdego zna po imieniu. Jezus nadal obchodzi miasta i wsie. Jest w konfesjonale, nadal uzdrawia, ale musimy przyznać się do choroby. Faryzeizm to zatwardziałe i zakłamane sumienie, wypierające się choroby. Tu Jezus bywa bezradny. Musimy chcieć spotkać Jezusa. Czy podczas Eucharystii proszę Jezusa o uzdrowienie? Dlaczego nie rozmawiam z Chrystusem o wszystkim, co mnie niepokoi? Może nie wierzę, że Chrystus potrafi mnie uzdrowić/uleczyć z każdej choroby? „Biedak zawołał, a Pan go wysłuchał”. Na drodze do Chrystusa jest pośrednictwo ludzi/Kościoła. Do wołającego Bartymeusza posłał pośredników z wiadomością, że ma on przyjść. I Bartymeusz poszedł. „Idź, twoja wiara cię uzdrowiła”.
Jezusowe pytanie „Co chcesz, abym ci uczynił” = co mogę zrobić dla ciebie, jest także aktualne dziś. Pan zna nasze potrzeby, ale pyta nas o nie. Zdecyduj, o co chcesz prosić... „Żebym przejrzał” - to Bartymeusz, ale to także nasza odpowiedź. Wymień konkretnie, w czym widzisz swoją zależność od Niego. Z czego ma mnie wyleczyć, żeby było prawdziwe Boże Narodzenie?
„A wy za kogo mnie uważacie?” (Mk 8, 28)
Nie są ważne pieniądze, lecz po co żyję i kim jestem jako człowiek. Trzeba podjąć decyzję o zmianie postępowania w stosunku do Boga, siebie samego i ludzi. To jest nawrócenie.
Jak to możliwe, że krzywdzimy innych i siebie? Źródło grzechu to zawężenie pragnień. Uśmiercamy w ten sposób najpiękniejsze wartości i ideały, a pozostają pragnienia niedojrzałe - wyrażające się w mieć zamiast być, przyjemność utożsamia się z radością. W jaki sposób odwrócić tę sytuację i stać się nowym człowiekiem w Chrystusie? Otóż nie należy ulegać pokusie lekceważenia własnych grzechów (zobacz belkę w swoim oku...), ani przekonaniu o niemożliwości zmiany (taki już jestem - to egoizm i wygodnictwo). Celem nawrócenia jest ostatecznie czynienie dobra. Nauczyć się kochać dojrzale, ofiarnie, pracowicie. Będziemy sądzeni z miłości - „Byłem głodny, a nie nakarmiliście mnie...” Unikamy zła czyniąc dobro. Trzeba nam zerwać z bylejakością życia chrześcijańskiego. Wyjść na głębię.
„A wy, za kogo mnie uważacie? Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego.” Bycie uczniem Chrystusa oznacza poznawanie Go, aby Go coraz bardziej kochać i naśladować. Co mówicie o Mnie praktycznym życiem? „Poznać” to wg Starego Testamentu zaangażować wszystkie władze człowieka (woli, rozumu, zmysłów itd.), a to z kolei wymaga nawrócenia. Poznać to mieć serce, które umie słuchać.
„O Radości, iskro bogów, kwiecie elizejskich pól” - większości z nas nieobca jest ta piękna oda w niedościgłej „aranżacji” L. van Beethovena, a odkąd ów fragment „dziewiątki” został hymnem Unii, znają go nie tylko miłośnicy muzyki tzw. poważnej. I pomyśleć, że autor tej ekstatycznej muzyki cierpiał na postępujące uszkodzenie słuchu, który utracił w 1819 r., a IX Symfonię zaczął komponować na 2 lata przed całkowitą głuchotą, ukończył zaś w 1823 będąc już wyłączonym z fizycznego odbierania dźwięków. Cóż za ciężka próba dla kompozytora - utracić słuch! Może zaimponować hartem ducha i uporem w realizacji wspaniałej muzyki, którą dobywał ze swej największej głębi.
Przewrotnie dałam w tytule kombinację radości, biadolenia i pośpiechu. Radość, bo Boże Narodzenie i Życie samo w sobie; biadolenie, bo to nasza narodowa konkurencja, a teraz powodów do psucia innym nastroju sporo - ślizgawica, ceny, szara ścierka zamiast błękitu na niebie..., no i martwienie się na zapas (w pakiecie gratis na dożywocie).
I pośpiech - to już konkurencja globalna, wyjąwszy może kraje afrykańskie, wioski w Andach i aborygenów, gdzieś przy świętej górze Uluru. Cywilizacja wzięła nas na smycz pośpiechu, braku czasu, ambicji i jedynie Pan Bóg wie, czego jeszcze. Celne i wyjątkowo zgodne są w tym względzie przysłowia różnych narodów, które sprowadzają się w swej wymowie do tego, iż pośpiech to radość dla diabła, albo że przynosi tylko szkodę. Za tzw. komuny mawiało się, że coś jest potrzebne na wczoraj. Najczęściej były to zlecenia wydawane przez ignorantów, którzy o procesie twórczym pojęcia nie mieli lub mieć nie chcieli.
Ta „pośpieszna” maniera przeszła w bardziej finezyjnej formie na nasze czasy - pracujemy ponad siły, ponad godziny, ponad weekendy, ponad siebie - zalewamy zmęczenie kawą, czy nie daj Boże, jakimś dopalaczem; studentom serwuje się w sesji nawet 8 egzaminów, jakby to były cyborgi, a idę o zakład, że ci, którzy im to szykują, nie przetrwaliby ani jednej takiej sesji... I żeby zakończyć wątek pośpiechu - to, co robi się pośpiesznie, robi się najczęściej byle jak. Stąd mamy filmy z fatalnym czasem tłumaczeniem, książki bez korekty, które aż roją się od błędów, czy chińskie produkty... A czy ktoś pił kiedyś dobre wino zrobione na szybko? Z własnego podwórka - ilekroć chciałam szybko upiec ciasto, wychodził mi wyborny zakalec.
Wszystko musi mieć swój czas - wiemy o tym, jako ludzkość, od zarania - vide nasza Księga nad księgami. Anthony de Mello powiedział kiedyś, że jeśli chcemy być twórczy, i dodam jeszcze - radośni, bo twórczość to radość - musimy nauczyć się marnować czas. Zatem już wiadomo, co tracimy przez pośpiech: inwencję, myślenie i radość tworzenia. Taki zagoniony człowiek już się nie cieszy; jest, oczywiście, zmęczony, daje sobą manipulować i jest konsumentem tego, co inni za pieniądze za niego i dla niego wymyślą i zrobią. Błędne koło. Dobrze byłoby się zatrzymać i złapać głębszy oddech.
Cóż, radość to istotnie iskra bogów, czy raczej Boga. Samo posiadanie szczęścia nie wygeneruje, jakkolwiek może znacząco ułatwić życie. Oby tylko zachować umiar. A radość ma płynąć z naszego wnętrza, ma być tą iskrą Boga w nas, tą barwą, która nigdy nie straci swego waloru i nawet nieszczęścia i próby życia jej nie zmogą... Tak jak mówi św. Paweł w I liście do Tesaloniczan, w rozdz. 5, 16-20: „Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie. W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was. Ducha nie gaście.”
Jest moim życzeniem, żeby ta nieustająca radość, nawet mimo łez, pulsowała w nas - jak serce, nie tylko przy okazji Świąt Bożego Narodzenia.
Chciałabym się z wami podzielić spostrzeżeniami na temat jakości produkcji w środowisku kościelnym. Dość enigmatycznie, prawda, ale już wyjaśniam, o co mi chodzi. Ostatnio dużo mówi się w Kościele o potrzebie ewangelizacji ludzi, że Polska staje się - już jest - krajem misyjnym, czyli takim, w którym też trzeba nawracać na wielką skalę. No dobrze. Zgoda. Tak trzeba. Mam jednak wątpliwości, czy się to uda. A wiecie czemu może się nie udać? Posłuchajcie:
Niedawno miałam nie/szczęście uczestniczyć w katechezach głoszonych w pewnej grupie formujących osoby świeckie. Poszłam, bo chciałam usłyszeć, jak się mówi do ludzi chcących poznać Pana Boga itd. Pierwsza katecheza - niczego sobie, logiczna, zwarta, komunikatywny język. Myślę sobie, no, mam więcej czasu, mogę go spożytkować w taki oto sposób. Poszłam na kolejną katechezę - rozczarowanie i zażenowanie. Katecheza nie miała wiele wspólnego z tematem, na jaki miała zostać wygłoszona, właściwie nie było wiadomo, do kogo jest skierowana, do tego proszę sobie dodać chaotyczną logikę (czy w ogóle jest coś takiego?) oraz fatalną polszczyznę. Gdybym nie znała omawianych w katechezie zagadnień z Pisma św., to nie wiedziałabym, co mówca miał na myśli, a gdybym była niewierząca - to na pewno bym się nie nawróciła, bo raziło mnie niechlujstwo i wręcz brak szacunku do słuchacza ze strony mówcy. Nietrudno się domyślić, że na kolejne katechezy tam nie pójdę. Ale to jeszcze nic.
Podeszłam potem do owych Państwa (w sumie 4 osoby, które na zmianę miały prowadzić rzeczone katechezy) i najuprzejmiej, jak umiałam, zapytałam, kto jest adresatem tych katechez. Nie otrzymałam odpowiedzi. Drążę dalej - jaki będzie temat następnej - „Duch św. poprowadzi....” - usłyszałam w odpowiedzi. Przeszłam do meritum, czyli jakości wypowiedzi, że trzeba dopracować, usystematyzować itd. Usłyszałam, że mają wspaniałe owoce w nawracaniu, poza tym oni są prości ludzie, nie mają wykształcenia... I tu zaczynają się moje wątpliwości. Nie kwestionuję ich talentu i obdarowania ewangelizacyjnego, ale inaczej rozmawia się z człowiekiem sponiewieranym życiem, spotkanym np. na dworcu, (czasami wcale nie trzeba dużo mówić), a inaczej mówi się do ludzi, których zaprasza się do kościoła, aby poznali Boga, i serwuje im się niewypał. Prostego człowieka nie dyskwalifikuje brak wykształcenia, lecz każdego „oratora” dyskwalifikuje bałamutne prowadzenie wywodu i nieumiejętność w miarę poprawnego wysławiania się w ojczystym, bądź co bądź, języku. Poza tym, jeśli naprawdę chcemy nawracać ludzi i chcemy to robić w sposób planowany, a czymś takim powinny być, de facto, katechezy, to uważam, że musi to mieć jakiś poziom.
W mieście uniwersyteckim, jakim jest Wrocław, wiele osób niewierzących rekrutuje się ze środowiska intelektualistów i katecheza kierowana do tych ludzi musi być na ich poziomie. W sytuacjach oficjalnych nie będziemy używać języka potocznego, czy wręcz slangu, bo to po prostu nie uchodzi, chociaż ta maniera pleni się w telewizji i większości stacji radiowych. Jeśli Pan Bóg jest tifered, wówczas to, co dla Niego robimy, też musi się mieścić w tym kanonie. Poza tym, dlaczego tak lubimy język Biblii, chociaż archaiczny - bo jest hieratyczny, dostojny. I, mam wrażenie, że czasami to dostojeństwo się gubi - szczególnie wówczas, gdy jesteśmy niestaranni. Z jednej strony wspaniale, że ci Państwo tak pozwalają działać Duchowi św., ale czy nie uważacie, że Pan dał nam rozum i każe go wykorzystać i przygotować się? Przecież idąc do spowiedzi też się przygotowujemy, chociaż prosimy Ducha św. o prowadzenie. Zatem dla mnie brak przygotowania do jakichś wcześniej planowanych zadań, mimo że pod natchnieniem Ducha św., świadczy tylko i wyłącznie o lenistwie, partactwie i świętej naiwności, żeby nie rzec, głupocie.
PS. Jeśli kogoś dotknął ten tekst, to przepraszam, nie było moim zamiarem piętnowanie ludzi, którym trudno się zdobyć na spontaniczne wystąpienie na forum. Nie o to mi chodzi. To, co mi spędza sen z oczu, to brak kompetencji i lekkomyślność w działaniach ewangelizacyjnych. Jestem przekonana, że takie podejście może mieć skutki jedynie negatywne.
Martwienie się było do niedawna moim nałogiem, zniewoleniem, wampirem wysysającym siłę życiową. Logiczne rozumowanie, że Pan Bóg mnie kocha i jestem z Nim i w Nim bezpieczna, nie działało. Zapewnienia z Pisma św., jak Mt 6,25-34, żeby nie martwić się o jutro, bo jutrzejszy dzień sam się o siebie martwić będzie, docierało tylko do rozumu, emocje zaś pozostawały rozkiełznane i nakręcone lękiem o takie czy inne zdarzenie. Odnoszę wrażenie, że niewielu jest szczęściarzy, którzy nigdy się niczym nie martwili, bo tak bezgranicznie zaufali życiu. Większości z nas obezwładniające poczucie niemocy, szamotania i utraty apetytu i snu w skrajnych przypadkach jest, niestety, dobrze znane.
Przyznam się Wam, że gdy w jakiejś mądrej, chrześcijańskiej książce przeczytałam, że martwienie się jest grzechem, byłam bardzo zaskoczona. Jak to? Przecież słusznie troszczę się o przyszłość, o wydumane konsekwencje równie wydumanych scenariuszy na rzeczywistość, przecież jestem tak dotknięta przez los itd. Gdy się jednak głębiej zastanowić nad kwalifikacją zmartwienia jako grzechu, to miało to sens. Przede wszystkim, jak to uzasadniał autor, Pan Bóg nie chce, abyśmy byli czymkolwiek związani, żadnym nawykiem, nałogiem. Ponadto, postawa ciągłego martwienia się wyzwalała także użalanie się nad sobą, perfekcjonizm (perfekcjonizm jest gorszy od faszyzmu, a perfekcjonista bardzo dba o swój wizerunek zewnętrzny nie bacząc na ponoszone koszty emocjonalne) i chęć kontroli nad rzeczywistością (jestem panią/panem swego życia - a chyba, Zosiu, oddawałaś swe życie Panu Jezusowi, nie pamiętasz?). Nie daj Boże, gdy ta kontrola wymyka się z rąk. Istne trzęsienie ziemi! Dla „kontrolera” i jego Bogu ducha winnego otoczenia!
Św. Piotr w pierwszym liście, rozdział 5 wersy 7-9, zachęca nas do przerzucenia wszystkich naszych trosk na Pana, bo Jemu na nas zależy. Ale też przestrzega nas przed lwem ryczącym - mamy być trzeźwi, rozumni i w wierze mu się przeciwstawiać, czyli, jak mówi Św. Paweł - przywdziać pełną zbroję Bożą (Ef. 6,10-17). To przerzucanie trosk na Pana i nie zabieranie Mu ich jest na początku okrutnie trudne. No bo pomyślcie, bez mała 50 lat intensywnego treningu, jak w moim przypadku, w martwieniu się, nie pozwoli się tak łatwo zastąpić dobrym, radosnym spojrzeniem na świat. Ale nie wolno się poddawać. To naprawdę jest walka na śmierć i życie. Walczymy o nasz dobrostan, ufność, radość i bycie z Panem i w Panu, a ten drugi chce nas znowu ogłupić. Nie można mu się pozwalać okłamywać.
Do choroby byłam mistrzem świata w martwieniu się. Gdyby martwienie się dawało bogactwo, byłabym krezusem! Z tej choroby wyniosłam wiele darów, jednym z nich jest niemartwienie się - albo raczej, oddawanie Panu Bogu absolutnie wszystkich spraw, nawet tych, wydawałoby się, najbardziej banalnych. I to się udaje. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Mam nadal problemy, duże i małe, po ludzku nierozwiązywalne, ale mam doskonały apetyt i dobrze sypiam, i jeśli któryś z problemów zamierza się zagnieździć w mej głowie, to go oddaję Panu. Czasami trzeba wielokrotnie to robić, ale to naprawdę działa. Problem nadal pozostaje w sferze materialnej, w naszym życiu, ale teraz ma go Pan i On się nim zajmuje. Mam obecnie duszę lżejszą o 100 kg, gdy przestałam się martwić. Mało tego, z zainteresowaniem przyglądam się, jak Pan zamierza dany problem rozwiązać. Jego rozwiązania zawsze mnie zaskakiwały i nigdy mnie nie zawiódł. Gdy jeszcze do tego dodamy modlitwę uwielbienia...
Wreszcie porządne wyjaśnienia na temat modlitwy uwielbienia i wskazówki - to wykład ks. Pietkiewicza podczas rekolekcji diecezjalnych (teraz powtórzony w naszej wspólnocie). Do tej pory najlepiej wychodziło mi żebractwo, potem dziękczynienie post factum (pod warunkiem, że dostałam to, o co prosiłam), natomiast modlitwa uwielbienia była szklaną górą - bo tych, raptem, kilka przymiotników adoracyjnych wyczerpywało się w kilka sekund, no i zostawało się z niewyraźną miną, co tu dalej mówić... Zatem albo pozostawało szukanie ściąg w postaci psalmów, albo... rezygnacja. Dużą pomocą jest modlitwa językami, ale jeśli chce się coś w ojczystym języku powiedzieć, to klęska.
Najbardziej ze wszystkich terminów hebrajskich cytowanych w powyższym wykładzie spodobał mi się przymiotnik tifered - o wielości polskich znaczeń, a więc cenny, ozdobiony, przesławny, piękny, świetny oraz towarzyszący temu komentarz wykładowcy, że „u Pana Boga nie ma dziadostwa”. Bardzo mi to odpowiada, bo przestałam mieć wyrzuty sumienia, że wybierałam dla siebie rzeczy dobrej jakości, a nie tandetę. No i mam argument dla wszystkich przeciwników budowania porządnych świątyń - u Pana Boga nie ma dziadostwa. Zresztą, czy Pan Bóg stworzył dziadostwo? Nie. To grzech popsuł to, co było doskonałe, a my, przebywając tu na Ziemi, też w niemałym stopniu doprowadzamy świat do dziadostwa. Warto się nad tym aspektem zastanowić, ile jest we mnie z dziecka Bożego, mającego dostęp do obfitości i opatrzności Bożej, a ile z dziada. Dziadowski chrześcijanin to policzek dla Pana Boga. My też musimy starać się stawać tifered - wewnętrznie i zewnętrznie - właśnie dla Jego chwały.
Bardzo istotne było dla mnie stwierdzenie księdza, że nasze uwielbienie Panu Bogu nie jest do niczego potrzebne, ale otwiera pole do działania dla Pana Boga, uwalnia Jego moc. Postanowiłam natychmiast spróbować. Prośbę artykułowałam raz, albo wcale, tylko mówiłam „uwielbiam Cię, Panie, w moich bolesnych wnętrznościach”. Czasami trzeba było czasu, żeby ustało, ale na pewno odwracało uwagę od problemu, a kierowało ją na rozwiązanie. Praktykuję nadal tę modlitwę. Gdy emocje są bardzo wzburzone, to nie wmawiam Panu Bogu, że go uwielbiam i że bardzo się cieszę, że mnie np. okradziono w tramwaju, bo bliższa byłabym rękoczynu, gdyby kieszonkowiec wpadł w moje ręce, niż uwielbiania. Ale gdy wzburzenie ucichnie, wówczas ta modlitwa naprawdę czyni cuda. Przede wszystkim daje pokój, pokazuje rozwiązania, których w tunelowym widzeniu w złości nawet się nie podejrzewa, no i przywraca tę błogosławioną więź z Panem, która daje poczucie, że oddałam problem Panu Bogu. To Pan go teraz ma i nad nim pracuje, a ja wykonuję „prace zlecone” typu: zadzwoń tu, napisz podanie, dowiedz się...
Ojciec Rufus Pereira napisał, że chrześcijanie dziękują Panu Bogu dopiero po otrzymaniu tego, o co prosili - czyli zachowują się jak dobrzy poganie. Chrześcijanin zaś ma po wyrażeniu prośby dziękować Panu, że to już się staje, że już to ma, chociaż jeszcze się nie zamanifestowało w rzeczywistości. Wydawało mi się, że to manipulowanie Panem Bogiem, ale przecież dziękujemy za wysłuchanie, a niekoniecznie spełnienie, bo drogi Pana Boga są inne od naszych, co nie zawsze nam odpowiada. Zresztą Pan Bóg i tak wie najlepiej, co jest nam potrzebne w danym momencie i już ta wiedza i zaufanie powodują, że mimo iż jeszcze nie otrzymałam lub nigdy nie otrzymam, to nie jestem rozżalona. Można, po przeczytaniu tego gładkiego stwierdzenia, ulec złudzeniu, iż wiara i zaufanie są niezmiernie łatwe i to grzeczne godzenie się z wolą Pana Boga jest czymś, czym od zawsze dysponujemy. Nie muszę nikogo przekonywać, że jest inaczej, bo dobrze wiemy, ile musimy się mierzyć z własną racjonalnością, sceptycyzmem, logiką, a także naszą wolą samostanowienia. Zatem w modlitwie uwielbienia dochodzi jeszcze pokora - podporządkowanie Panu Bogu wyżej wymienionych, i oczywiście wiara (i to ta wypracowywana w ciemnościach różnych prób życiowych).
Najbardziej lubię, gdy modlitwa uwielbienia z werbalnej przechodzi w modlitwę serca, gdy już nie muszę nic mówić, tylko sobie jestem przed Nim i serce przejmuje całe uwielbienie. Taka modlitwa daje mi wielki wypoczynek i nieopisaną radość (no i znowu wychodzi ubóstwo werbalnego języka!), a przede wszystkim może trwać cały dzień. Wcale nie przeszkadza w spełnianiu codziennych obowiązków, nie zakłóca procesów myślowych ani życia towarzyskiego. Ona nas niesie na falach życia, jest jak oliwa wylewana na wzburzone morze. To jest po prostu łódź atomowa... A my w tej łodzi odczuwamy i kadosz i kavod i tifered i gadol i gewurah i wiele innych niewypowiedzianych atrybutów Pana.
Odkrycie modlitwy uwielbienia to dla mnie jeden z najpiękniejszych owoców tegorocznych rekolekcji diecezjalnych.
Moja droga ku życiu - ku drugiemu życiu, rozpoczęła się dokładnie 12 stycznia 2010 r., gdy po kolonoskopii lekarz rozpoznał toczący się proces nowotworowy. Tę diagnozę poprzedzały od kilku miesięcy sny o walącym się domu, który wymaga gruntownego remontu, zapowiedź drogi przez zimowy las boso... Nie wiedziałam, jak te sny zrozumieć, chociaż czułam, że były ważne, skoro się tak regularnie pojawiały. No i wyjaśniło się.
Symptomy choroby pojawiły się, o ironio,w dzień moich urodzin, ale nie traktowałam ich poważnie - raczej jako zapalenie jelita grubego, które można wyleczyć dietą (co po części dawało dobre skutki), ale nie usunęło symptomów do końca. Czas poprzedzający diagnozę był dla mnie bardzo trudny - najdotkliwszym zdarzeniem było zrujnowanie ścian wskutek nieumiejętnie przeprowadzonego remontu w mieszkaniu piętro niżej. Sny o zrujnowanym domu - przenośnie moim ciele - i istotnie zrujnowany dom w rzeczywistości.
Uważałam też, że gdyby zdiagnozowano u mnie raka, nie poddałabym się żadnej terapii, tylko spieniężyłabym wszystko, co mam i pojechałabym na Polinezję. No cóż, tak można myśleć tylko w teorii. Gdy jest diagnoza, optyka zmienia się diametralnie - po prostu bardzo chce się żyć, a instynkt jest przemożny.
Z 12 na 13 stycznia miałam sen o zadymce w środku jesiennego ciepłego i leniwego dnia. Szalejące płatki śniegu wdzierały się do pokoju, ale zdecydowanym ruchem zamknęłam okno i „opanowałam” sytuację. Odebrałam to jako dobry znak - że wyjdę z tej choroby. A 13 miałam umówioną wizytę u onkologa - też miałam więcej szczęścia niż rozumu, bo było to jedno jedyne miejsce zwolnione przez kogoś. W ogóle, przez cały czas tej choroby czułam się prowadzona, jakkolwiek bardzo trudną drogą. Wspaniała Istota - Bóg, synchronizowała czas, zdarzenia, dobrą ludzką wolę.
Wizyta u dra onkologa w szpitalu - to kolejny popis mojego instynktu życia. Wpadłam w gabinet i nie było siły, żebym wyszła, jeśli mi doktor uprzednio nie pomoże. Pocieszył, że choroba jest w pełni uleczalna i nie mam ulegać panice. Pokierował mnie na badania i tak rozpoczął się niełatwy i bolesny proces leczenia.
Sama choroba to jedno, a drugie to praca nad własną psychiką i osobowością. Zastanawiałam się, co takiego spartaczyłam w życiu, że wyhodowałam sobie raka, tym bardziej, że przez 2.5 roku byłam pod opieką dr dietetyka i na diecie antygrzybiczej/antyrakowej. Nadto robiłam rektoskopię, badanie na krew utajoną w kale i nic nie wyszło. Potem dałam sobie spokój z roztrząsaniem, co źle zrobiłam, bo uświadomiłam sobie, że znowu stawiam się w pozycji Boga - ja planuję, ja robię, ja, ja.
W listopadzie podczas adoracji Przenajświętszego Sakramentu w Św. Rodzinie ni stąd ni zowąd „usłyszałam” Wyzdrowiejesz. Nawet nie modliłam się w tym momencie o zdrowie, ani nie wiedziałam, że mam raka. Tak sobie po prostu trwałam przed Panem Jezusem. Miałam obawy, że to moje pobożne życzenie, albo mi się coś zdało, ale teraz z perspektywy czasu i ciemności wiary dochodzę do wniosku, że nic mi się nie wydawało.
Dużą trudność sprawiały mi rozmowy z ludźmi, tzw. zdrowymi. Oni mieli gotowe recepty i wiedzieli, że trzeba wytrzymać (powiedz jak, mądralo, gdy środki przeciwbólowe nie działają), że chemia niszczy i dewastuje organizm itd. Nie obchodziły mnie te opinie domorosłych onkologów, ucinałam te rozmowy nieraz brutalnie i złośliwie, żeby coś do nich dotarło i żeby przestali mnie straszyć. Ludziom się wydaje, że muszą cały czas coś mówić, najlepiej na temat twojej choroby, rokowań itd. Ponadto mają tendencję do traktowania cię jak niespełna rozumu, jakbyś z odbytnicy miał przerzuty do mózgu. A przecież chory też swoje ciało czuje i wie, kiedy ma wstać z krzesła, pozmywać naczynia lub poprosić o pomoc w pracach domowych, bo nie daje rady. Bardzo jest ważne, żeby zdrowi pozwolili chorym zachować autonomię i możliwość samostanowienia w chorobie, dali szansę na podejmowanie decyzji. Musiałam kilkakrotnie dość ostro reagować w obronie własnej wolności, bo z dobrego serca chcieli mnie zagłaskać i robili bardziej chorą niż byłam. Niemniej jednak, popełniłabym niewybaczalną niesprawiedliwość, gdybym kierowała wobec ludzi tylko zarzuty. Tych w gruncie rzeczy było niewiele. Zaznałam ogromnie dużo autentycznego, niefałszowanego dobra i wsparcia. Ludzie poświęcali mi swój czas, pieniądze, serce. Moi współpracownicy opłacili mi dojazdy na chemię i radioterapię - na które w swojej naiwności chciałam jeździć sama własnym samochodem - a co po dwóch tygodniach terapii okazało się mrzonką. Jazda w charakterze pasażera była trudna, bo każdy wybój i nierówność na drodze dotkliwie odczuwałam. Dodajmy jeszcze biegunki i wymioty oraz osłabienie - to mamy jako taki obraz skutków leczenia. Zatem ich decyzja o sfinansowaniu wzruszyła mnie do łez, jakkolwiek banalnie to brzmi.
Podczas choroby często śniłam, że mój animus jest całkowicie bezwolny, albo znowu, dosłownie, mnie „olewa” nasikując mi na głowę. W kontekście tych snów widzę, że byłam ostatnimi laty bardzo bierna, jakkolwiek patrząc z zewnątrz, nikt nie miałby takiego wrażenia. Czułam się wypalona, znużona, czułam, że już nic ciekawego w moim życiu się nie wydarzy, walczyłam tylko z upiornym grzybem, nie mając ochoty na kontakty towarzyskie, bo drakońska dieta czyniła je po prostu nieznośnymi. Nieraz w przypływie złości i pretensji na całe życie, trudne dzieciństwo, niewydarzone relacje i właśnie owo poczucie niespełnienia i jałowego biegu oraz rutyny pracy mówiłam Panu Bogu ze złością, że nie chcę takiego życia, jeśli ono ma tak wyglądać, to może je sobie zabrać. Nie wiedziałam wtedy, jak bliskie było spełnienie mojej prośby. Kiedy już się o tym dowiedziałam, pożałowałam swego niewyparzonego języka i nagle zobaczyłam te wszystkie piękne barwy i smaki życia, które przedtem ledwo miałam ochotę dostrzec. Dopiero stojąc na grobem (cóż, słysząc diagnozę „rak”, trzeba to też wziąć pod uwagę) zobaczyłam, co mogę realnie stracić i że życie to życie, nawet jeśli czasem wygląda jak niebo przed burzą, to burza przejdzie, a słońce i tak świeci i wzbudza barwy. Ta choroba to walka o mnie samą.
19 stycznia na modlitwie „Bądź dobrej myśli”. Wierzę, że Pan Bóg „liczbę moich dni uczyni pełną i oddali ode mnie wszelką chorobę. On leczy wszystkie moje niemoce. On mój Pan i Lekarz”. Zamiast „martwię się rakiem” - „koncentruję się na zdrowiu”. Poprosiłam również Pana Boga, żeby teraz to drugie życie sam planował; skoro moje planowanie zawiodło mnie na manowce... - roztrzaskałam swoją nawę.
25/26 stycznia śniła mi się burza w górach. Byłam na jakichś rekolekcjach, które z powodu poprawności politycznej musiały zostać odwołane, ponieważ obrażały uczucia religijne(!) osób niewierzących. Czułam się szalenie rozczarowana, bo liczyłam na te rekolekcje i wspólnotę (nie była to moja wspólnota wrocławska). No i rzeczona burza. Siedzieliśmy pod tarasem mając doskonały widok na burzę i góry. Byłam bardzo spokojna i bezpieczna. Był tam nieznany mi dominikanin opiekujący się naszymi rekolekcjami i inni uczestnicy. Burza była zjawiskowa, niebieskie niebo - czy to zapowiedź burzy - choroby nad moją głową, którą przeczekuję w bezpiecznym miejscu?
I coś, co przeczytałam u Derka Prince'a: o świętym, czyli człowieku nawróconym, który oddał swe życie Chrystusowi:
- Święty czerpie wszystko od Boga, nie ma żadnego polegania na sobie, ufności w ciele. Jego życie polega na Bogu, całkowicie ufa łasce i mocy Bożej (jaki to komfort dla człowieka).
- Świętość odnosi wszystko do Boga „Panie, czy to Twoja wola?”
- Święty widzi Boga we wszystkim, bez względu na pozory, czy próby. „Może tego nie rozumiem, ale Bóg w tym jest. On jest moim Ojcem, On wyprowadzi z tego dobro.”.
- Bezbożnością jest biadanie nad swoim losem.
Cóż, to ostatnie często mi się przytrafiało. Znamienne, że podczas choroby doznawałam ogromnego spokoju i braku narzekania na swój los, co wcale nie jest cechą mojego charakteru. Taką postawę i pokój zawdzięczam modlitwie tej ogromnej rzeszy ludzkiej, która za mnie zanosiła i nadal zanosi modlitwy w intencji mojego uzdrowienia.
Nadal intensywne sny - o zamrożonych emocjach, które w każdej chwili mogą odtajać i zagrozić życiu, zimowy las, przez który trzeba przejść boso; te sny nakłoniły mnie również do pracy nad wybaczaniem. Nie była to moja pierwsza próba, ale i tak lista osób „do wybaczenia” okazała się pokaźna.
I jeszcze jedna sprawa, która nieuchronnie wyłania się ze snów i doświadczeń choroby - radość życia. W jednym ze snów okazało się, że karałam siebie za radość życia, nie dawałam sobie do niej prawa, ba, nawet na dobrą sprawę nie wiem na czym ma polegać, bo przecież nie na gromadzeniu przedmiotów i wrażeń...
10 lutego - już w szpitalu - konkretnie w szpitalnej kaplicy: Ks. Tobiasza 4,19-21, W każdej sytuacji uwielbiaj Boga i proś Go, aby twoje drogi były proste i aby doszły do skutku...
Boję się raka, umierania na tę chorobę, terapii, ograniczenia życia. Wielki Post zaczął się. Rak, przeziębienia, grzyb, kredyty i brak pieniędzy, brak perspektyw na wakacyjny wyjazd - Boże pomóż mi. I pomógł, jak się okazało nieco później.
19 lutego. Pan Bóg nie znosi życia „na diecie” (jak moje). To ograniczanie życia, a żyć trzeba pełną piersią, nie jak w gorsecie. Może ten rak jest mi dany po to, żeby rozwalić tę moją ograniczającą skorupę „jestem odpowiedzialna za wszystko w moim życiu” i stąd ta dieta antygrzybicza, tak mnie krępująca. Rozerwać kajdany, połamać wszelkie jarzmo. Nauczyć się spoczywania w Bogu każdą komórką ciała. Hm, to wcale nie jest proste ani łatwe, bo człowiek tak bardzo jest przywiązany do własnych wyobrażeń na temat życia. W tym czasie raka zastanawiałam się nieraz, jak wypuścić chorobę z psychiki, przestać się jej trzymać, i jakie są Boże marzenia. Właściwie nadal się nad tym zastanawiam i dochodzę do wniosku, że odpowiedź leży raczej w gestii Pana Boga niż człowieka. Nadal też pracuję nad wybaczaniem i nad poczuciem krzywdy w stosunku do niektórych osób. Czasami jest to zwyczajna zazdrość, że lepiej im się życie układa niż mnie, gdyż rak przez pewien czas jawił mi się jako kara za grzechy, klęska życiowa, nieudacznictwo, porównywałam się z innymi i porównania wypadały na moją niekorzyść itd. Zauważyłam też, że chociaż poczucie krzywdy bardzo mnie zatruwało, to jednak niezbyt chętnie chciałam się go pozbyć. Po prostu postawa ofiary bardzo mi odpowiadała, bo zwalniała z jakiejkolwiek odpowiedzialności i działania w sferze oczyszczania psychiki (tego nie załatwi żadna chemia ani radioterapia, tę pracę trzeba bardzo świadomie wykonać samodzielnie, a nie jest ona łatwa).
Dzisiaj, 22 lutego, szefowa powiedziała mi o rozdysponowaniu moich grup uczelnianych. Poczułam się jakby posprzątano po nieboszczyku, chociaż racjonalnie na to patrząc nie powinnam żywić takich odczuć, ponieważ ktoś te grupy musiał nadal uczyć i wszystko odbyło się jak najuczciwiej. Ale z uczuciami nie da rady dyskutować.
Czasami się trzeba znaleźć w specyficznej sytuacji, aby dotarła do nas prawda objawiona, „że Ja Pan, twój lekarz.”
23 lutego. Dotarło do mnie, że Bóg jest moim Ojcem i że powinnam się tym cieszyć i tym żyć. Cóż, wcześniejsze doświadczenia w relacjach skutecznie mnie przed tymi reakcjami zamykały, ale już samo uświadomienie sobie tego faktu było pierwszym krokiem na właściwej drodze do zaufania i zawierzenia. Dał mi też odczuć tę swoją ojcowską opiekę, bo „załatwiał” w taki niesamowity sposób moje sprawy, że mnie aż zatykało ze zdumienia. Ot, chociażby wzruszająca decyzja moich współpracowników o sfinansowaniu mojego dojazdu na chemię i radioterapię. Nadto zajęłam się przygotowaniem egzaminu dla jednej z moich byłych grup, co też mnie podniosło na duchu, bo nie gapiłam się w sufit i nie umierałam, tylko miałam zajęcie, chociaż trudno mi było wysiedzieć, bo ogon bolał...
28 lutego, Panie Boże jestem bardzo obciążona. Czy możesz mi pomóc? Dochodzę do kresu sił fizycznych i psychicznych. Jeśli Ty mi odmówisz pomocy, nie pomoże mi nikt. Umrę bez Ciebie. Daj mi wytrwać.
1 marca. Panie Boże, dlaczego obok miłości musi być cierpienie. Mówisz, że mnie kochasz, a dopuszczasz takie bóle. Dlaczego tak musi być? W odpowiedzi usłyszałam, „bo to jest oczyszczanie. Ufaj tylko, nie poddawaj się.” Ps.31(30) Bądźcie mocni i mężnego serca, wszyscy, którzy pokładacie ufność w Panu!”.
7 marca. Gdy boli odbyt, mózg schodzi do bólu. Modlitwa się nie udaje, bo myśli latają jak myszy po klatce. „Oczy moje są zwrócone ku Panu. Pan uwalnia nogi moje z sidła.”
Wybaczyć ludziom nachalne pytania o objawy choroby. Oni to robią ze strachu o siebie. Dzisiaj to rozumiem i nawet mnie to nie irytuje, ale wówczas...
Jak wielka jest moc modlitwy. To dzięki modlitwie tej ogromnej rzeszy ludzi zachowałam spokój przez cały czas trwania choroby i nie awanturowałam się z Panem Bogiem, tak jak mi się to wcześniej zdarzało.
„Z każdą chwilą jestem bliżej zdrowia”.
„Przecież to minie” (Iza).
„To jest zadanie do wykonania” (Ula).
„Już nic gorszego ci nie napiszą niż wiesz” (Grażynka, to na temat badania histopatologicznego).
11 marca. Dzisiaj śniło mi się, że wreszcie dostałam kluczyki do swojego samochodu od postaci, która zawsze uzurpowała sobie prawo do jego prowadzenia. Samochód to u Junga życie. Zatem wreszcie ja mogę pokierować własnym życiem, a nie ta postać (to wcale nie był Bóg). Ponieważ samochód stał w lesie nad dość szeroko rozlaną acz płytką rzeczką, poszłam po pomoc do pobliskiej wsi w jego przeciągnięciu. Rolnicy tam obecni odmówili, tłumacząc, że nie mają własnego traktora, tylko wynajmują go w sezonie, a jeszcze nie sezon. Zinterpretowałam ten sen jako zapowiedź własnego życia, uzdrowienia, niejako „uruchomienia”, ale we właściwej porze, która jeszcze nie nadeszła. Jednak: wreszcie mam kluczyki do własnego życia!
15 marca. Sen o wspinaniu się na stromą, pionową ścianę z ziemi po czerwonych szmatkach (też zabezpieczenie!). Idę z plecakiem, ale wchodzę, bardzo zmęczona, ale udało się. Interpretuję to jednoznacznie.
Pokładam ufność w Panu, weselę się i cieszę Twoim miłosierdziem, bo wejrzałeś na mą nędzę.
16 marca. Złość za spaprane życie, za źle wykorzystany potencjał. Boże, pomóż mi wybaczyć sobie i innym, pomóż mi pogodzić się z przeszłością, a nie awanturować się z nią. Przeszłość „pogodzona” to przeszłość, która nie mąci w teraźniejszości, w przeciwnym razie żyje własnym życiem poza kontrolą swojego właściciela.
17 marca. Cuda przy raku? Ogromny pokój, nawet nie muszę zażywać środków nasennych. Zniknął kompleks chudości. Gwiżdżę na to, co o mnie myślą, czy mówią. A wyglądam jak ludzik z kasztanów - kończyny jak patyczki. Zadanie podyktowane przez raka - wyzbyć się egocentryzmu!
Always look at the bright side of life.
19 marca. Lekarz radiolog kazał mi przytyć (jak to zrobić przy biegunkach), jeść intuicyjnie (bo i tak każdy organizm reaguje indywidualnie) oraz zalecił nutridrinki, za które wynalazcę skazałabym na 30 dni galer tylko o nutridrinkach. Można na długo znienawidzić smak bananowo-czekoladowo-waniliowy. Jakby nie można było dać smaku żurku, boczku lub śledzia.
21 marca. Pierwszy dzień wiosny. Artysta Zen „Co 10 lat opróżniam torbę ze swoich dzieł.” Ja, teraz przy raku, też dochodzę do wniosku, że muszę opróżnić swoje mieszkanie z wielu niepotrzebnych przedmiotów, książek, których nieprzydatności nie zauważałam, a one są jak polipy na mieczu łodzi - utrudniają żeglugę. Pozbyć się tego balastu materialnego i psychicznego.
Natura jest wolna od zachłanności i przywiązania. Postrzegać ludzi i obiekty takimi jakimi są i takimi ich kochać (a przynajmniej lubić i akceptować).
Śnił mi się mój kuzyn Czesiu, który powiedział mi, „Tak, słyszałem, co masz, wyjdziesz z tego. To taki czas próby.”
11 kwietnia. Prosiłam Pana Boga o charyzmatycznego kapłana i słowo i dostałam oba. Po spowiedzi: W modlitwie liczy się trwanie, a nie moje wyobrażenie na temat doskonałej modlitwy. Boję się śmierci poprzez dogorywanie na raka, a ludzie gadają tak lekko takie głupstwa i jeszcze się dziwią, gdy tracę cierpliwość.
Panie Boże, pomóż mi opanować złość i zniecierpliwienie na nadtroskliwość, pouczenia, co mam robić i dobre rady w stylu musisz być cierpliwa , tak jakbym tego nie wiedziała.
26 kwietnia. Dzisiaj w Św. Rodzinie podczas Mszy Św. - nie wiem czy to moja imaginacja, czy co, ale miałam taki obraz - do prawej nogi nad kostką uwiązaną zieloną linkę, którą ktoś siedzący w dole (grobie?) mocno ciągnął, usiłując wciągnąć mnie do dziury. Broniłam się ze wszystkich sił, ale sama byłam bez szans. Wczepiłam się w Pana Jezusa, objęłam Go oburącz w pasie, a On w pewnym momencie, jednym błyskiem światła przerwał linkę i uwolnił moją nogę z jej pozostałości na kostce.
Msza Św. w czwartek u Ojca Smolki - uwolnienie od pychy (liczy się tylko to, co ja sama myślę i wykonuję), zdrowie fizyczne, uwolnienie od lęku przed śmiercią na raka, dopasowywania świata do siebie, złości na wszystko i wszystkich, łakomstwa na słodycze i dobre rzeczy.
„Jeszcze wszystko będzie dobrze.” Daruj mi, Panie Boże, pełnię dni moich, jak Abrahamowi. Nie mam Izaaka, aby Ci go oddać, ale mam siebie. Jestem Izaakiem, Tyś mój Lekarz, Pan. Liczbę dni twoich uczynię pełną. Ty to powiedziałeś, ufam Ci.
30 kwietnia 2010. Życie jest okazją, nie trzeba czekać na „okazję” do uroczystego stroju czy posiłku. Samo życie to wystarczająca okazja do celebracji. O paradoksie! W chorobie uczę się radości i celebrowania życia. Czy to nie dziwne?
1 maja. „Beze mnie nic uczynić nie możecie” - dzisiaj podczas Mszy Św. Szczególnie to widoczne w kontekście leczenia grzyba i wyhodowania raka. Panie Boże, pomóż mi tropić każdy przejaw negatywizmu w moim życiu i przepędzać Hitlera (Kubler-Ross). To jest korzeń raka. Brak radości życia.
Pan Bóg jest szalony w swoim przepychu. Niech życie układa się samo. Komu się dobrze żyje, temu ubywa lat.
I znowu Kubler-Ross.” W życiu nie ma przypadków. To, co jawi nam się jako tragedia nie jest w gruncie rzeczy tragedią - o ile sami nie zrobimy z tego tragedii. Zobaczyć w takim zdarzeniu wyzwanie, sygnał do tego, co powinniśmy w naszym życiu osiągnąć. /.../ Wszystko, co ludzie traktują jak karę Bożą, jako coś bardzo negatywnego - nie jest negatywne. Gdybyś tylko zrozumiał, że nic z tego, co cię spotyka, nie jest negatywne. To jest hartowanie stali. /.../
Ponieważ zostało ci tu, na ziemi, niewiele czasu, możesz naprawdę robić to, co naprawdę chcesz robić. Żyć pełnią życia = bez balastu „nie załatwionych spraw życiowych” , które nam ciążą.
Za każdym razem, kiedy negatywnie na kogoś reagujecie, uważajcie: napotykacie własne niezałatwione życiowe sprawy.” Hm, moja reakcja na R. Jeszcze nie dotarłam do powodu.
„Wrodzony mamy tylko lęk przestrzeni i strach przed nagłym i niespodziewanym dźwiękiem. Wszystkie inne lęki są nie nasze, lecz dorosłych, którzy nam je w dzieciństwie „sprzedali”. Negatywizm przeszkadza w kontakcie z kwadrantem duchowym, z wewnętrzną mądrością.” [K-R]
3 maja. Potrzeba wyrzeczenia, Mt 8, 18-22. Wyrzeczenie jest tożsame z brakiem przywiązania. Potrzeba „odwiązania” - uniezależnienia się od radości życia, smakowania jedzenia... To jest ważne, ale nie może stanowić celu samo w sobie. Fantastycznie jest umieć cieszyć się życiem, jedzeniem itd., ale nie może to być dążeniem, a chyba wpadłam w takie sidła.
5 maja. Wstałam dzisiaj rano przeszczęśliwa i przekonana, że u podstaw raka leży mój negatywizm. A niejako potwierdziło to dzisiejsze czytanie - Bóg przycina latorośl, „Beze mnie nic nie uczynicie.” Tytaniczna praca przede mną, ale nie jestem sama i jeszcze to przekonanie, że to droga do wyzdrowienia i życia.
To, co mi czasami doskwiera ze strony moich zdrowych przyjaciół, Mamy i ludzi dobrej woli, jest to, że zdarza im się nie pozostawiać przestrzeni na decyzję osobie chorej. Czasami mam wrażenie, że boją się bardziej normalnego /zdrowego sposobu bycia ze strony chorego. Boją się, że chory sobie tym wyrządzi krzywdę i wydłuży drogę do zdrowia, o ile jej w ogóle nie zniweczy. A my chorzy też mamy intuicję i takie „granie normalnego trybu życia” na tyle na ile umożliwia go nam nasza kondycja bardzo przybliża do zdrowia. Chorego na pewno nie należy pozbawiać możliwości podejmowania decyzji co do leczenia i warunków życia. Cóż, nie jest łatwo być chorym, mieć pokorę, zrozumienie i łagodność. Tak samo nie jest łatwo być zdrowym opiekującym się, bo zbiera się jak piorunochron wszystkie gromy związane z rozżaleniem, bólem, rozczarowaniem leczeniem itd.
Prawdziwa miłość, której się wszyscy uczymy, polega między innymi na okiełznaniu własnego lęku i daniu szansy, aby mógł sam nauczyć się swoich lekcji. Nie należy go ani wyręczać, ani ratować, można natomiast pomagać. Pewnie dlatego najczęściej lekcje odrabiamy poprzez chorobę, bo jej nijak wyzbyć się nie można ani odstąpić komuś innemu, o ile Pan nie zdecyduje o końcu próby.
10 maja. Mój „trzeci” pokój - lęk przed śmiercią, a bardziej precyzyjnie, konanie na raka, lęk przed bólem fizycznym (środki przeciwbólowe działają najlepiej w reklamie), przed radio i chemioterapią.
16/17 maja. Dwa sny po morfinie (p/bólowa)- bardzo kolorowe, z lekka „odjechane”. Przy pomocy ludzi schodzę z bardzo wysokiej szafy (byłam świeżo po operacji wyłonienia stomii).
Gdy 15 maja, w dniu swoich imienin wybudziłam się po operacji i zobaczyłam nad sobą stojącego lekarza, moim pierwszym pytaniem było czy jest stomia. „Tak.” Czy na całe życie? „Tak.” Dobrze, że leżałam, bo pewnie bym upadła z wrażenia, gdybym stała. Miałam 5 minut rozpaczy, gonitwy myśli i rozżalenia i niezrozumienia. Powiedziałam Panu Bogu, „Panie Boże, to nie tak miało być. Dlaczego?” „Oścień. Moc w słabości się doskonali. Starczy ci mojej łaski. I żebyś nie zapomniała”. Cóż, miał rację. Cięcia by się zabliźniły i byłyby ledwo widoczne, a stomię mam na co dzień i muszę ją pokochać, bo umożliwia mi życie i w dodatku podtrzyma nowe nawyki. Jestem wzruszona opieką i troską lekarzy i pozostałego personelu szpitalnego, tym, że ratowali mi „tyłek” dosłownie! przed grobem. W pocie czoła i napięciu, bo nie wierzę, żeby te operacje wykonywali bez emocji i wielkiego wysiłku psychicznego. Tu się toczy gra o wysoką stawkę i oni są jej jak najbardziej świadomi. Boże, dziękuję Ci, że mi ich dałeś, że wszystko zsynchronizowałeś, że dałeś pokój serca i tyle życzliwości z każdej strony. Pani psycholog moją niezgodę na stomię obaliła jednym celnym zdaniem - „Proszę stomię potraktować jak przyjaciela”. Bardzo mi to pomogło. Pomogły mi również wyczerpujące informacje nt diety i tego, że ze stomią praktycznie można wszystko robić i jeść (no, może poza ekstremami, ale nigdy nie podnosiłam ciężarów itp.). Oczywiście, zachowując zdrowy rozsądek i obserwując swój organizm. Na pewno owo „wszystko” nie może obowiązywać zaraz po operacji, dopiero po wielu miesiącach rekonwalescencji i wygojeniu wszystkich ran (do ok. roku). A ja jestem taka niecierpliwa...
Rozmowa z panią psycholog, młodą, radosną i doskonale przygotowaną do tej roli dziewczyną. Pytałam, jak nieagresywnie wizualizować koniec raka (coś jak u Simontona). Próbowałam znaleźć jakieś podpowiedzi w internecie, ale od razu do tego mieszał się New Age i uzdrowiciele, a tego sobie nie życzyłam. Za jej sugestią wyobraziłam sobie raka z cieniutkiego drutu. Podziękowałam mu za lekcję, której mi udzielił na temat życia i powiedziałam, że już mi nie jest potrzebny. Był niezadowolony, ale wylazł i pozabierał wszystkie swoje komórki. Nawet nie musiałam go demontować, gdy opuścił mój organizm, bo rozsypał się w połamane druciki sam ze siebie. „Sprowadzić wyobrażenia do najprostszego elementu” - to rada pani psycholog.
21 maja. Powódź. Jesteśmy jako państwo rozbrajająco do niej nieprzygotowani.
23/24 maja. Sen. Piękna błękitno-seledynowo-żółta soczewa wody. I słowa jakby „A Duch Boży unosił się ponad wodami.”
25 maja. Wracam do domu!
To, co napisałam powyżej, trudno określić mianem świadectwa, bo nie spełnia wymogów formalnych - jest przede wszystkim zbyt długie. Może się komuś wydawać ten tekst nazbyt osobisty lub intymny, ale pomyślałam sobie, że może być pomocny w zrozumieniu własnych reakcji w sytuacjach niemalże granicznych, przerastających nas - pomocny ludziom, którzy w podobnej sytuacji mogą się znaleźć. Napisałam go również po to, żeby podziękować mojej wspólnocie Płomień Pański i małej grupie oraz przyjaciołom, rodzinie i wszystkim życzliwym ludziom, którzy niestrudzenie modlili się za mnie i nadal modlą. Nadal potrzebuję Waszej modlitwy, bo rekonwalescencja jest długa i uciążliwa. Jedno jest pewne. Bez Waszej modlitwy, a przede wszystkim bez miłosierdzia Bożego - nie wiem, gdzie bym teraz była... Bóg zapłać.