Powstałem z miłości. Przez dziewięć miesięcy kołysałem się w bezmiarze miłości. Pływałem, fikałem koziołki. Smakowałem miłość i wsłuchiwałem się w jej dźwięk:
- puk , puk ... puk , puk ...
Otaczało mnie ciepło i łagodna ciemność.
Aż pewnego dnia coś pękło. Jakaś siła pchała mnie w dół. Oślepiła mnie jasność, ogłuszył dźwięk. Było mi zimno i źle. Głośno protestowałem, wyprężając całe ciałko. Chciałem oprzeć się o delikatne ścianki, ale moje dłonie trafiały w próżnię. Nie, to nie była moja kraina miłości. Bałem się, jak nigdy przedtem.
I nagle znów poczułem ciepło. Otoczyły mnie delikatne ramiona. Usłyszałem znajomy dźwięk:
- puk, puk... puk, puk...
Coś mokrego kapnęło mi na nos. Podniosłem główkę i ujrzałem dwie najpiękniejsze gwiazdy na świecie - to były oczy mojej mamy.
A potem dotknęły mnie inne dłonie. Nie były tak delikatne jak dłonie mamy, ale dotykały mnie z czułością. Duże dłonie podniosły mnie do góry. Napotkałem wzrok taty. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. W jego mocnych dłoniach czułem się bezpiecznie.
Ja - mały okruszek miłości . Gdzieś w głębi serca przeczuwałem, że dzięki tym dłoniom: delikatnym mamy i mocnym taty, z małego okruszka stanę się kromką chleba, by nakarmić innych. Teraz mogłem zasnąć spokojnie .
Mijały dni i miesiące, a ja odkrywałem swoje ciało. Uczyłem się swoich paluszków - ile razy przeliczałem je w tą i z powrotem - pięć u jednej ręki i pięć u drugiej. Pięć w jednej stopie i pięć w drugiej. Odkrywałem świat zmysłem smaku i dotyku. Robiłem się coraz większy, a wraz ze mną powiększał się mój świat. Łóżeczko, ramiona mamy, wózeczek, ramiona taty, kojec, pokój, przedpokój, drugi pokój...
Najpierw tylko unosiłem głowę rozglądając się uważnie dookoła, potem przewracałem się na boki ,aż wreszcie odkryłem do czego służą kolana. Z początku przesuwałem się tylko do tyłu a potem coraz szybciej i szybciej do przodu. Z każdym dniem uczyłem się czegoś nowego i stawałem się mądrzejszy.
Byłem radosnym dzieckiem i tylko czasem, kiedy nie było przy mnie mamy i taty robiło mi się okropnie smutno. W ich obecności niczego się nie bałem - wszystkie wstrętne strachy chowały się po kątach - czułem się bezpiecznie. Rodzice dawali mi jedzenie, picie, ubranie i zabawki , a przede wszystkim miłość. Pod ich czułym spojrzeniem rozkwitałem jak najpiękniejszy kwiat.
I wreszcie przyszedł dzień kiedy pierwszy raz stanąłem na nogi. Chwiałem się lekko, trzymając się poręczy łóżeczka. Byłem dumny a równocześnie zdziwiony. Podłoga dotychczas tak mi bliska była teraz daleko. Pac, klapnąłem na pupę i znów mogłem jej dotknąć dłońmi. To była pierwszorzędna zabawa: góra-dół, góra-dół.
Z każdym dniem stawałem się coraz silniejszy. Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy tato wyjął mnie z łóżeczka i postawił na ziemi. Podtrzymywał mnie mocno pod ramiona, a ja piszcząc z radości odkrywałem uroki stawiania pierwszych kroków.
Potem wiele razy kucał przede mną i patrząc z miłością w moje oczy, podawał mi obie ręce i mówił:
- chodź, nie bój się.
Czułem mocny, ale równocześnie delikatny uścisk jego dłoni i niczego się nie bałem.
I wreszcie pewnego dnia powiedziałem:
- ja sam.
Puściłem jego rękę i samodzielnie postawiłem pierwszy krok. Zachwiałem się i już miałem dotknąć ziemi, kiedy jego kochające ramiona chwyciły mnie i nie pozwoliły upaść. Był cały czas obok mnie.
I tak było zawsze. Mimo, iż czasami nie widziałem go, bo stał za moimi plecami, to jednak cały czas był przy mnie, gotów schwytać mnie w ostatniej chwili. Czuwał, abym się nie potłukł.
Trzymając go za rękę poznawałem świat. Lubiłem te wspólne wyprawy, ale coraz częściej odzywało się we mnie:
- ja sam.
Nie potrafiłem jeszcze dobrze chodzić, a już zafascynowany górami chciałem wejść na Mont Blanc.
I przyszedł dzień, kiedy puściłem się jego dobrą dłoń i nie oglądając się za siebie wyszedłem z domu. Pierwszą przeszkodą, którą napotkałem, były schody. Powoli krok za krokiem pokonywałem stopnie i kiedy już byłem pewien, że sam potrafię zejść, potknąłem się i spadłem w dół. Upadek był bolesny, tym bardziej, że na dole nie było kochających ramion, które ukoiły by mój ból. Po raz pierwszy odczułem prawdziwą samotność. Odwróciłem się i spojrzałem w górę. Na szczycie schodów stał tato i patrzył na mnie uważnie.
- Nie odchodź. Sam nie dasz rady. Beze mnie czekają cię upadki i ból.
Ale ja wylizałem się z pierwszych siniaków i poszedłem dalej. Następną przeszkodą był próg. Bęc i leżałem na ziemi. Chciałem zawrócić, ale znów odezwało się to głupie:
- ja sam.
Podniosłem się i ruszyłem przed siebie. I nagle okazało się, że ten fascynujący świat, który znałem ze spacerów z mamą i tatą zmienił oblicze. Ludzie wcale nie zwracali na mnie uwagi. Spieszyli się i ciągle mnie poszturchiwali. Samochody trąbiły głośno, a zza zakrętu wypadł ogromny pies i groźnie szczerząc kły rzucił się na mnie. Zacząłem uciekać biegnąc ile sił w małych nóżkach. Nagle potknąłem się i zaryłem nosem w ziemię.
Na szczęście w tym momencie ktoś zagwizdał i pies okazując swoje niezadowolenie zostawił mnie w spokoju.
Usiadłem i przejrzałem się w kałuży. Brudny, potargany, w podartym ubraniu wyglądałem jak kupka nieszczęścia. Rozpłakałem się. Łzy ogromne, jak grochy spływały mi po twarzy.
Nie chciałem płakać. Byłem na siebie zły, że tak się mazgaję...
- przecież jestem duży i potrafię wszystko sam.
Przetarłem piąstką oczy rozmazując błoto po twarzy i wtedy zauważyłem na spodniach czerwoną plamę, która z chwili na chwilę robiła się coraz większa. Kap, kap - to krew kapała mi z rozbitego nosa. Tego już było za wiele. Nie powstrzymywałem już potoku łez.
- Chcę do domu, chcę do domu.
- Co się stało, zgubiłeś się ? - jakiś człowiek nachylił się nade mną.
Spojrzałem na niego. Nie wyglądał groźnie a w jego oczach widać było troskę. Przestałem płakać.
- Chcę do domu - powtórzyłem.
Człowiek wziął mnie za rękę.
- Chodź, poszukamy twojego domu.
Trzymając swoją małą łapkę w jego dużej dłoni przypomniałem sobie spacery z tatą. Znów zacząłem płakać i wtedy poprzez łzy spostrzegłem znajome drzewa, kiosk Ruchu w którym codziennie z tatą kupowaliśmy gazety, sklep ze słodyczami. Tak, to była moja droga do domu. Z daleka zobaczyłem biały budynek z kwiatami w oknach.
- Dziękuję - wykrzyknąłem z radością i puściłem się pędem przed siebie.
W drzwiach stał tato.
- Przepraszam, już nie będę, nie gniewaj się.
Tato wcale na mnie nie krzyczał, tylko chwycił mnie w ramiona i mocno tulił do siebie. Znów byłem bezpieczny.
- Chodź, pójdziemy się umyć.
W domu zapanowała wielka radość. Rodzice wyprawili ucztę i zaprosili wszystkich kolegów i koleżanki. Wszyscy bardzo się cieszyli, że się odnalazłem.
Przez kilka dni siedziałem w domu podziwiając świat tylko z okna. Ale coś ciągnęło mnie tam na zewnątrz.
- Tato, na dworze jest tak ładnie, chodź pójdziemy na spacer. Tylko daj mi swoją dłoń. Będę się ciebie mocno trzymał, żebym się nie zgubił.
Panie Boże. Jestem okruszkiem Twojej Miłości. Wiem, że bez Ciebie potłukę się w mojej wędrówce. Z ufnością dziecka daję Ci swoją dłoń. Muszę się jeszcze wiele nauczyć. Chodź, pójdziemy razem.
Małgorzata Sawicka
1997-02-19
|