Szłam drogą. Był ciepły poranek. Nagle padł przede mną cień. Ogromny, czarny, przejmujący trwogą. Rozejrzałam się, spojrzałam w górę, żeby zobaczyć co to takiego. W pierwszej chwili pomyślałam, że to sokół, który krążył nad moją głową, rozkrzyżowany na tle obłoków. Ale nie. On odleciał, jakby się czegoś przestraszył, a ja zostałam sama z tym strasznym cieniem. Rozejrzałam się jeszcze raz, chciałam uciekać i nagle zobaczyłam to coś.
Stał przede mną. Mój Boże, jaki wielki! Stałam i wpatrywałam się. Przecież nie ma się czego bać, to tylko wielki kawał drewna. Podeszłam bliżej, dotknęłam dłonią jego szorstkiej powierzchni - przejęło mnie zimno. Nie bój się głupia, przecież on jest martwy. Kiedyś był wspaniałym drzewem, które rosło w lesie, a teraz może tylko przerażać swoim kształtem podobnym do litery T - jak trwoga. Nagle usłyszałam jakiś głos, jakby z daleka:
- Przyłóż ucho, posłuchaj !
Podeszłam bliżej. Delikatnie objęłam ten kawał drewna i przyłożyłam ucho. Przymknęłam oczy, słuchałam. Przez chwilę nic nie było słychać. Po chwili usłyszałam cichutki chrobot. To mały robaczek opowiadał swoim dzieciom PRAWDZIWĄ BAJKĘ.
- Mieszkałem wtedy w pięknym lesie. Moim domem było drzewo, jedno z najwspanialszych. Dawało schronienie wielu stworzeniom i cień ludziom powracającym z ciężkiej pracy. Opierali się wtedy o pień i odpoczywali, błogosławiąc je. Drzewo było bardzo szczęśliwe. Ale przyszli źli ludzie i ostrymi narzędziami zaczęli je kaleczyć. Powoli spływały życiodajne soki, aż wreszcie upadło.
- Umarło? - zapytał maleńki robaczek.
- Nie, nie umarło, tylko omdlało z bólu. Wszystkie zwierzęta uciekły, tylko ja nie zdążyłem. Ludzie zabrali drzewo, obcięli gałęzie. Resztę przecięli na dwie części - jedną mniejszą, drugą większą i złożyli je w coś, co nazwali "krzyżem". Potem większą część wbili na górze, a mniejszą, w której mieszkałem zanieśli do domu z kratami w oknach. Po chwili przyprowadzili CZŁOWIEKA. Kazali mu dźwigać to drzewo. CZŁOWIEK straszliwie poraniony padał pod ciężarem, a mi wydawało się, że to przeze mnie. Chciałem pomóc. Chciałem zejść z tego drzewa, żeby Mu ulżyć, ale było za wysoko. Mogłem tylko patrzeć, jak się męczy. Próbowałem dać Mu trochę ochłody machając skrzydełkami, ale one są małe i nic nie pomagało. Było mi bardzo smutno. Ale On wtedy mnie zauważył. Popatrzył swoimi ogromnymi oczami. Były takie DOBRE, takie CZYSTE. Uśmiechnął się lekko. Nie wiem dlaczego, ale ujrzałem w Jego oczach ulgę. Doszliśmy wreszcie na miejsce. Ci źli ludzie rozciągnęli Go na ziemi. Bałem się, żeby mnie nie zauważyli, więc schowałem się do środka. Usłyszałem po chwili ogłuszające huki, nie mogłem wytrzymać. Ostrożnie wyjrzałem na zewnątrz. Pierwsze co ujrzałem, to była Jego twarz. Wykrzywiona cierpieniem. Dalej zobaczyłem ręce przybite do drzewa. Ci ludzie podnieśli Go i założyli mniejszą część drzewa na większą. Na głowie miał koronę uplecioną z krzaku cierniowego. Ostre kolce wbijały się w Jego skronie, które pokryła krew. Krew spływała po całym ciele i wsiąkała w drzewo, które pod jej wpływem ożyło. Drzewo czuło CZŁOWIEKA, który był z nim złączony. Chciało Mu ulżyć, tak jak kiedyś, gdy dawało ludziom cień. Ale było bezsilne, nic nie mogło zrobić. Wiedziało, że żyje dlatego, że ten, który był przybity do niego umiera, oddając mu swe życiodajne soki. Szepnęło tylko: "Przyrzekam, że będę zawsze żyło, by być świadectwem Twej śmierci i mojego życia...”
Mały robaczek coś jeszcze mówił, ale ja już nie słuchałam. Stałam wpatrując się w drzewo. Rzeczywiście nie było martwe. Między prawym ramieniem a podstawą uplótł swoją sieć mały pajączek. Kora nosiła brunatne ślady. Miejsca po gwoździach zarosły mchem. Na szczycie uwił sobie gniazdko mały ptaszek.
Dopiero teraz zrozumiałam. Od czasu Jego śmierci krzyż przestał być tylko martwym narzędziem zbrodni. Stał się żywym drzewem, które dało życie i które wyrasta na drodze każdego z nas.
Małgorzata Sawicka
1985
|