Każdy z nas lubi być przynajmniej trochę uwielbiany. Wszyscy zaprzeczymy – i słusznie – że nie aż tak bardzo jak słynny Próżny z „Małego Księcia”. Ale uwielbienie w normie jest wszak miłe.
Jeden z moich kolegów, obecnie bardzo poważny ksiądz, z tytułami i godnościami, zaprzyjaźnił się z niepełnosprawną damą, poruszającą się na wózku inwalidzkim. Pomagał jej w przemieszczaniu się do kościoła, do kina i na spacery. Dama odwdzięczała mu się kwiecistymi komplementami, z których najmilszym było określenie „Księciu ty mój!” Z czasem duchowny nabierał manier wręcz książęcych, a dama okazywała coraz większe zaufanie, połączone z wylewnością.
W pewien wiosenny dzień spotkali się na okolicznościowym zjeździe niepełnosprawnych i opiekunów. Dama była wniebowzięta widokiem swojego księcia.
- Księciu ty mój! Jak się cieszę! Niech Pan Jezus ci wynagrodzi!
- Ach nie trzeba dziękować, ja tylko służę pani, jak umiem.
- Księciu ty mój! Tylko ty mnie rozumiesz! Niech Pan Jezus ci wynagrodzi!
Kiedy spotkanie rozkręciło się, po obfitym obiadku, ciastkach i napojach gazowanych, licznie zgromadzeni usłyszeli wołanie damy:
- Księciu ty mój! Księciu mój!
- Już lecę! W czym mogę pomóc? – stawił się natychmiast książę, gotów okazać wszelką pomoc.
- Księciu ty mój! Zrobiłam kupę!*
Książę zamilkł osłupiony, a zebrany tłumek ryknął perlistym śmiechem. Książę stał w nieskazitelnie czarnej sutannie, ozdobionej kanonicką czerwienią, zaczerwieniony jak wrzący barszcz. Niestety musiał dość szybko jechać na wieczorne nabożeństwo.
Uwielbienie, które tak lubimy, czasem troszkę kosztuje.
*Ze względów literackich nie cytuję oryginalnej wypowiedzi, która de facto była bardziej kolokwialna i mniej więcej brzmiała tak: „Księciu ty mój! Ze…… się!”
ks. M. Puzewicz
|