Dzień wolny od pracy zaczynam późno, leniwie.
W mieszkaniu błoga cisza. Smakuję każdą minutę.
Prysznic, śniadanie, małe sprzątanie.
Po kawie budzę się wreszcie i powoli ogarniam.
Laptop włączony. Krótka wędrówka po stronach internetowych. Niespodziewanie natrafiam na informację o zamordowaniu księży w kraju egzotycznym i dalekim : Kongo. Kilkuzdaniowa sucha wzmianka. Ponieśli śmierć we własnych mieszkaniach. Policja ujęła sprawców.
Deszcz pada. Herbata ostygła trochę, można dodać miód i cytrynę. Na stole rogale marcińskie, nieodłączny element obchodów Święta Niepodległości w Poznaniu.
Jak mi dobrze - tu i teraz. Chociaż raz nie trzeba się spieszyć.
***
Wreszcie świeżość i gotowość umysłowa osiągnięta.
Zatem czas na brewiarz.
11. listopada, wspomnienie świętego Marcina.
Czytanie z jutrzni.
Pamiętajcie o swych przełożonych, którzy głosili wam słowo Boże, i rozpamiętując koniec ich życia, naśladujcie ich wiarę. Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam także i na wieki.
Przychodzą mi nagle na myśl kongijscy męczennicy. To ten sam dwudziesty pierwszy wiek i ten sam Kościół, w którym ja żyję. Żadnej stylizowanej hagiografii tu nie ma - jedynie inna szerokość geograficzna. Wybrali Jezusa i zginęli z tego jednego powodu. Jak silna musiała być ich wiara. Możesz teraz rozpamiętywać koniec ich życia. Naśladuj ich wiarę.
Jest mi chyba zbyt dobrze w moim mieszczańskim ciepełku, by prawdziwie zrealizować tę wskazówkę. Naśladuj ich wiarę... - wiarę tych księży kongijskich? Żyli w zagrożeniu, w zamęcie, w jaskini lwów. Nie wycofali się, choć zapewne wiedzieli, że mogą za swój wybór zapłacić życiem.
Czy ja w ogóle czymkolwiek płacę za swój wybór?
Bo jeśli nie - to znaczy, że nic mnie on nie kosztuje.
A jeśli nie kosztuje, to nie ma wartości.
***
Święci męczennicy z Konga ginęli może w tym samym momencie, gdy w moim katolickim (podobno) kraju powstrzymałam się od znaku krzyża nad obiadem w barze bistro, albo gdy schowałam głębiej różaniec - żeby mi w autobusie nie wystawał z kieszeni. Albo gdy nachodziła mnie senność pod koniec kazania, gdy krzywiłam się na widok kolejki w sklepie, gdy martwiłam się ceną lekarstwa przepisanego przez lekarza, gdy marudziłam przez telefon mamie - że znowu przeziębienie mnie dopadło, że za dużo wzięłam sobie na łeb, że mam wszystkiego dość. Gdy stwierdzałam, że jestem zbyt zmęczona, by poświęcić Bogu pół godziny w kościele oddalonym od domu o... trzy minuty marszu.
Na szczęście w porę czyjaś odważna święta śmierć ustawia mnie do pionu.
Dla ich kapłańskiej męki miej miłosierdzie dla nas i świata całego - całego świata mojego - codziennego, oswojonego, małostkami i wygodami wypełnionego.
Meroutka
|