Ta jedna modlitwa zmieniła wiele, a właściwie wszystko PDF Drukuj Email
Świadectwa
piątek, 25 czerwca 2010 19:44

Do czasu Bierzmowania słowo „świadectwo” kojarzyło mi się jedynie z ostatnim dniem szkoły, wakacjami i upragnioną wolnością. Gdy więc usłyszałam, ze fajnie byłoby, gdybym napisała świadectwo, uznałam to za żart. Lecz po namyśle doszłam do wniosku, ze może i ma to jakiś sens, że Ten z Góry ma jakiś plan…

Jak to zwykle w naszej parafii bywa, w pierwszy piątek października, w kaplicy domu parafialnego ksiądz i pani Dorota skupili ponad 80 zblazowanych, zmęczonych tygodniem i niezbyt zachwyconych bierzmantów. Z perspektywy czasu stwierdzam, że osoby prowadzące to spotkanie mogły poczuć się jak w zoo, tylko z małpami na wolności... Większość przyszła tam tylko po to, by uzyskać papier i w przyszłości nie mieć problemów ze ślubem, z katechetą szkolnym czy rodziną - każda instytucja ma swój sposób nakłonienia, aby podejść do Sakramentu Bierzmowania.

Pierwsze tygodnie były totalną udręką: piątek w piątek to samo, przesiedzenie bitych 2 godzin i (teoretycznie) słuchanie tych, co mają coś do powiedzenia. W międzyczasie pojawiał się katecheta, który chciał być „fajny”, a był denerwujący, bo ciągle coś wymyślał, czegoś od nas chciał. Jakby w piątki było mało, to jeszcze w niedziele musieliśmy się fatygować na poranną Eucharystię. Z dwojga złego większość wolała nudne piątki, bo łatwiej było gadać, a jak ktoś się schował z tyłu, to mógł nawet pierniki wcinać własnej roboty. Jak widać spotkania, które miały przygotować nas/mnie do bierzmowania, były bardziej spotkaniami towarzyskimi.

W listopadzie dołączyłam z kilkoma dziewczynami do scholi - zawsze to coś ciekawszego niż samo siedzenie na Mszy i słuchanie.

Potem pojawiła się możliwość ominięcia końcowego egzaminu - należało jedynie wziąć udział w rekolekcjach na Górze Św. Anny. Uznałam, że wolę stracić weekend i spędzić ten czas ze znajomymi niż siedzieć we Wrocławiu i zakuwać formułki.

W piątkowe popołudnie zapakowaliśmy się do autokaru i ruszyliśmy. Dojechaliśmy akurat na kolację. Szok: ponad 300 osób, spośród których jedni wiedzieli, po co i dla Kogo tu przyjechali, inni - tak jak ja - zjawili się tylko po to, by „zaliczyć” egzamin. Po kolacji nastąpiło rozmieszczenie w pokojach i zapisy do małych grup. I tu bunt: „dlaczego nie mogę być z Gosią i Zosią, skoro się z nimi przyjaźnię i chcemy być w jednej grupie...”.

Szczerze mówiąc nie sądziłam, że ten wyjazd cokolwiek zmieni, no bo jeśli 90% czasu spędza się na Mszy, modlitwie, słuchaniu o Kimś, w kogo tak na dobrą sprawę nie potrafi (nie chce?) się uwierzyć, to co może się zmienić? Że niby co. Nawrócenie? Oświecenie? Przemiana życia? Zwykła bujda, gadają by gadać, by zająć nam czas. I jeszcze ci „złośliwi” Franciszkanie vel Kapucyni bądź gestapo - określenie zależało od tego, jak bardzo komuś dali się we znaki. Miałam tyle szczęścia, że byłam w pokoju z animatorką - przynajmniej nie wpadali bez pukania... Jednym słowem: masakra.

Przełomowym momentem okazał się sobotni wieczór, kiedy to przyjechał zespół, który poprowadził modlitwę w formie koncertu. Zabawa była przednia, aż do momentu, gdy padły słowa: „Kto chce pójść za Jezusem, niech wyjdzie na środek.” I, o dziwo, ludzie zaczęli wychodzić. Początkowo myślałam, że to nie dla mnie, jednakże później coś mnie pchnęło. Może była to chęć spróbowania czegoś nowego, a może pewnego rodzaju zazdrość względem tych, którzy wyszli na środek. Tak czy inaczej byłam na środku. I dopiero tam dotarło do mnie, Kim tak na prawdę jest Ten, o którym tyle się tu mówiło, Ten, za którym poszły te dziesiątki osób, które prowadziły to spotkanie, zdecydowały się pójść, oddając Jemu całe życie swoje i swoich rodzin. Pojawiły się łzy, łzy radości, że mogłam poczuć coś tak cudownego. Łzy oczyszczenia. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.

Gdy wróciłam do ławki, jedna z osób z naszej hermetycznej 4 (jak to nas ktoś trafnie określił) zaprowadziła mnie do animatorek, które modliły się wstawienniczo nad tymi, którzy wyszli na środek, aby poszli krok dalej. Przyznam szczerze, że byłam w szoku, nie bardzo wiedziałam, co się dzieje. Podczas modlitwy wstawienniczej przyszedł lęk, strach z powodu tego, co się działo, z powodu dziwnego zachowania osób, modlitwy w językach. Kłębiły się myśli: co tu się właściwie dzieje? W miarę trwania modlitwy strach przeradzał się w zdziwienie, potem pojawił się pokój, ukojenie, świadomość, że nie jestem sama, że zawsze ktoś jest obok, nawet jeśli nie zdaję sobie z tego sprawy. Słowo, które otrzymałam, utwierdziło mnie w tym przekonaniu: „Nie bój się i nie lękaj, ponieważ z tobą jest Pan.”.

To było coś niesamowitego. Aby to zrozumieć, trzeba to przeżyć. Ten jeden wieczór, ta jedna modlitwa zmieniła wiele, a właściwie wszystko.

Po powrocie do rzeczywistości wpadłam znów w ten sam schemat tygodnia co do tej pory, jednakże to, co się w nim zmieniło, to nastawienie do piątkowych spotkań i do Eucharystii. Dopiero teraz dotarło do mnie, czym tak naprawdę jest Eucharystia: owszem, jest spotkaniem, ale nie towarzyskim, lecz z Najwyższym.

Oczywiście, nie od razu wszystko było idealnie proste i poukładane, ale z czasem potrafiłam coraz bardziej Mu zaufać, oddać to, co do tej pory było tylko moje, w Jego ręce. Oddać swoje serce i trwać w Nim. Wiadomo, bywało i bywa różnie, ale od czasu tych rekolekcji podjęłam decyzję, ze chcę pójść za Nim. Tak więc były kolejne rekolekcje, zgoda na napoczęcie hermetycznego opakowania 4, co wiązało się z nawiązaniem nowych znajomości i przyjaźni na Bożym fundamencie. Z czasem dołączyłam do wspólnoty. Mogę powiedzieć, że owoce tej decyzji zbieram każdego dnia.

s.
po przygotowaniach do Bierzmowania

Zmieniony: piątek, 25 czerwca 2010 22:22
 
RocketTheme Joomla Templates